Natalie Portman

Wydoroślała. Opowiada o goleniu głowy i o tym, dlaczego nie zostanie prostytutką lub seryjną zabójczynią.
/ 16.03.2006 16:57


Carlton to jeden z najlepszych adresów w Cannes. Snobistyczny hotel o wyglądzie pałacu. To właśnie tu gwiazdy najchętniej spotykają się z dziennikarzami. Elegancki wystrój wnętrz, dyskretna obsługa, żadnych gapiów. W czerwono-złotym salonie czekam na wywiad z Natalie Portman. Natalie spóźnia się kilkanaście minut. Kiedy wreszcie się pojawia, nie poznaję jej.
Zamiast hollywoodzkiej gwiazdy do salonu wchodzi niewysoka, drobniutka dziewczynka, ubrana bardzo zwyczajnie – w brązową luźną bluzkę i dżinsy. Włosy ma obcięte na jeża. Poznaję ją dopiero po olśniewającym uśmiechu i wielkich sarnich oczach. Tak, to ona. Nastolatka z „Leona zawodowca” Luca Bessona i senator Amidala, ukochana Anakina Skywalkera z „Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa. Tylko skąd ta dziwaczna fryzura? Widząc moją zaskoczoną minę, Natalie wybucha śmiechem: „Nie, nie zaciągnęłam się do marines. Ogoliłam głowę dla potrzeb roli. Gram u braci Wachowskich w »V For Vendetta«”.

Elżbieta Ciapara: Nie przeszkadza Ci, że dla fanów „Gwiezdnych wojen” już do końca życia będziesz Amidalą, matką Luke’a i Lei?
Natalie Portman: Nie, bo dla mnie „Gwiezdne wojny” to także ważny fragment życia. Poświęciłam roli Amidali dziesięć lat. Wiele się nauczyłam.

– Złośliwi mówią, że u Lucasa aktorzy niewiele mają do roboty...
Tak mówić może rzeczywiście ktoś złośliwy. Dla mnie „Gwiezdne wojny” były szkołą zawodu. Nigdy wcześniej nie grałam w filmach akcji z efektami specjalnymi. Było to dla mnie największe wyzwanie, przed jakim stanęłam jako aktorka.

– Wyzwanie?!
W tradycyjnym filmie aktor ma wsparcie w postaci rekwizytów czy scenografii. Przy „Gwiezdnych wojnach” zazwyczaj grałam w pustym pomieszczeniu, na tle niebieskiego ekranu. Dopiero potem, już bez mojego udziału, była dodawana scenografia i rekwizyty. Na planie musiałam to sobie wszystko tworzyć w wyobraźni. Zdarzało się, że musiałam sobie także wyobrażać mojego partnera. Na przykład w „Zemście Sithów” zagrałam wspólną scenę z Ewanem McGregorem, którego jednak w ogóle nie było tego dnia na planie. Został dodany komputerowo. Rola wymagała ode mnie także niezłej formy fizycznej – sporo się nabiegałam i naskakałam jako Amidala. Na szczęście w „Zemście Sithów” mogłam już zwolnić tempo. Byłoby głupio, gdyby kobieta w ciąży zachowywała się jak bohater kina akcji.

– Czy po tych dziesięciu latach trudno było pożegnać się z rolą i „Gwiezdnymi wojnami”?
Każde rozstanie jest smutne. Smutno jest zostawiać za sobą tę wspaniałą przygodę, jaką były „Gwiezdne wojny”. Ale wiem, że niektóre z przyjaźni, które zawiązałam na planie sagi, pozostaną trwałe. A poza tym z niecierpliwością czekam, jakie nowe wyzwania przyniesie przyszłość. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Ciekawa jestem, co szykuje mi teraz.

– A jak znosisz zainteresowanie fanów? Nie są dokuczliwi?
Przed premierą „Mrocznego widma” trochę się bałam, że będą mnie prześladować jacyś maniacy poprzebierani w dziwaczne kostiumy. Fani „Gwiezdnych wojen” mają opinię stukniętych. Ale nie mogę narzekać. Mam same przyjemne doświadczenia z fanami „Gwiezdnych wojen”.

– Jeśli rozmawiamy o przyszłości, wspomniałaś o nowym filmie braci Wachowskich...
„V For Vendetta” to kolejny komiks w kinie. Akcja rozgrywa się w przyszłości, w świecie totalitarnym. Grupka ludzi buntuje się przeciwko sprawującym władzę. Jestem jedną z buntowniczek, byłam w więzieniu. Dlatego właśnie mam ogoloną głowę.

– Sama ją ogoliłaś?
Jak Demi Moore w „G. I. Jane”? Nie odważyłabym się. Ale teraz, kiedy wystarczy tylko lekko przejechać maszynką, kto wie?

– Karierę zaczęłaś od roli w „Leonie zawodowcu” Luca Bessona. Wciąż się przyjaźnicie?
Utrzymujemy kontakt. Od czasu do czasu rozmawiamy przez telefon. Niedawno byłam na jego ślubie. Mam wobec niego ogromny dług wdzięczności, bo naprawdę miałam farta, że mogłam debiutować pod jego okiem. Luc nauczył mnie aktorstwa. To niesamowity facet, jeden z największych oryginałów, jakich poznałam. Kręcenie filmu z nim bardziej przypominało zabawę niż prawdziwą pracę. Nauczył mnie cieszyć się tym, co robię, bez względu na okoliczności.

– Czy nadal dobrze bawisz się na planie?
Wydoroślałam. Staram się jak najlepiej poznawać moje bohaterki. Oczywiście nie zawsze mogę je do końca zrozumieć. Dla dobra roli nie zostanę przecież prostytutką czy seryjną morderczynią. Zresztą nie żyję wyłącznie moimi rolami, bo to by było śmiertelnie nudne. Staram się nigdy nie zapominać, kim jestem, stać twardo na ziemi, a nie bujać w obłokach. Otaczam się ludźmi, dzięki którym nigdy o tym nie zapominam.

– Próbujesz sił w teatrze.

To zupełnie dwie różne formy aktorstwa i dwa zupełnie inne światy. Można być niezłym aktorem filmowym, a zupełnie nie dawać sobie rady na scenie. Na szczęście nie mam takich problemów. Lubię grać w teatrze, bo na scenie aktor bardziej jest panem siebie i ma większy wpływ na swoją rolę. W filmie wszystko zależy od reżysera. Aktor jest bezbronny i całkowicie zależny od dobrej lub złej woli reżysera. Nie mam wpływu na to, jak zostanie zmontowany film, które sceny reżyser wybierze, a które odrzuci. W filmie reżyser może całkowicie popsuć naprawdę dobrze zagraną rolę. Pozostaje jedynie ufać, że tak się nie stanie, ale nigdy nie wiadomo. W teatrze aktor ma kontrolę. Reżyser nie może mu zaszkodzić.

– Ufasz swoim reżyserom?
Zazwyczaj tak. Lubię, kiedy reżyser daje mi pewne wskazówki, coś mi podpowiada. Chcę wiedzieć, w jakim mam iść kierunku, czy właściwie odczytuję scenariusz. Ale jednocześnie muszę mieć swobodę w budowaniu roli.

– Czym się więc kierujesz, wybierając rolę i reżysera?
Luc Besson powiedział mi kiedyś, żebym zawsze starała się pracować z interesującymi reżyserami. Scenariusz może być świetny, atmosfera na planie twórcza, reżyser znakomity, a film robi klapę i tak naprawdę nikt nie wie, dlaczego. Ale kiedy pracuję z ciekawym reżyserem, nawet przy kiepskim filmie, zawsze czegoś mogę się od niego nauczyć.

– Ostatnio zagrałaś we „Free Zone” izraelskiego reżysera Amosa Gitai. Zaskoczyłaś tym filmem wszystkich.
Bardzo chciałam pracować z Amosem. Widziałam jego wcześniejsze filmy – „Kadosh” i „Kippur”. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Ale chyba jeszcze bardziej chciałam po prostu zagrać w filmie, który będzie kręcony w Izraelu. Zaaranżowałam spotkanie z Amosem i zapytałam, czy nie ma dla mnie jakiejś roli. Nie wierzyłam własnemu szczęściu, kiedy w odpowiedzi usłyszałam: „Właśnie pracuję nad filmem z idealną rolą dla ciebie”.

– Nie rozczarowałaś się?
Przeżyłam w Izraelu niesamowite chwile. Wreszcie mogłam grać w moim ojczystym języku. Byłam strasznie podekscytowana. Zobaczyłam też miejsca, w których wcześniej nie byłam. Dobrze znam Jerozolimę, moje rodzinne miasto. Mieszka tam część mojej rodziny. Ale nigdy wcześniej nie byłam w Jordanie ani na zachodnim brzegu, ani w części palestyńskiej.

– Byłaś w samym środku konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
Pracując przy „Free Zone” zrozumiałam, że stosunki żydowsko-palestyńskie są bardziej skomplikowane, niż świat je przedstawia. Tak naprawdę nikomu z zewnątrz nie chce się zagłębiać w ten konflikt, nikt tak naprawdę nie próbuje zrozumieć żadnej ze stron i ich racji. Przywódcy polityczni po obu stronach manipulują swoimi społeczeństwem. Tymczasem zwyczajni ludzie po obu stronach marzą o pokoju i nie chcą wojny.

Rozmawiała Elżbieta Ciapara, „Film”