Muszę mieć czas na życie

Bogusław Kaczyński fot. ONS
W marcu Bogusław Kaczyński przeżył podwójny dramat. Zmarła jego ukochana siostra Anna, a on przeszedł udar mózgu i został w połowie sparaliżowany.
/ 22.08.2007 14:36
Bogusław Kaczyński fot. ONS
Do dziś walczy o pełną sprawność. W niezwykle szczerym, pierwszym od czasu choroby wywiadzie -mówi o tym, że występy nie są już teraz dla niego najważniejsze.

- Lubi Pan braci Kaczyńskich?

Kiedyś byłem pierwszym Kaczyńskim w kraju, teraz muszę się zadowolić trzecią pozycją. Jakoś to przeżyję.

– Poczucie humoru Pana nie opuszcza. Przeczytałam w jednym z wywiadów, że znajomy ostrzegał Pana przed laty: „Nie zadawaj się z tancerkami i śpiewakami, ale z pielęgniarkami i lekarzami”, a Pan nie słuchał...
O tak, to prawda. Śpiewaczki, tancerki są barwne jak kolibry w puszczy amazońskiej, a pielęgniarki, wydawałoby się, przypominają szare myszy... Któż by się zadawał z szarą myszą, mając kolibry do wyboru. A okazuje się, że w pewnym momencie życia są one niezbędne.

– Cztery miesiące temu przeszedł Pan poważny udar mózgu. Został Pan w połowie sparaliżowany. Co właściwie stało się rano 6 marca?
Poprzedniego dnia wieczorem przyleciałem do Warszawy ze Sztokholmu. Odbyłem kilka rozmów telefonicznych i położyłem się spać. Następnego dnia miałem jechać na ważny koncert do Olsztyna. Wstałem rano, wziąłem lekarstwa. Byłem sam w domu. Czekałem na przyjazd impresario, który miał mnie zawieźć samochodem do Olsztyna. I nagle w ciągu ułamka sekundy zobaczyłem przed sobą dwa telewizory… Po chwili usłyszałem dzwonek, to była moja współpracownica Kasia. Ledwo otworzyłem drzwi, powiedziałem: „Wezwij pogotowie, coś się ze mną dzieje”. Na szczęście tego dnia Kasia przyjechała do mnie 15 minut przed czasem.

– Przeczuwał Pan, że to coś poważnego?
Zacząłem drętwieć, to straszne uczucie! Powoli, od palców ręki poczynając, sztywnieje pół ciała. Kasia dociągnęła mnie z powrotem do fotela, posadziła, wezwała pogotowie, które wyrosło spod ziemi. Zrobiono mi zastrzyk i natychmiast zawieziono do szpitala. Gdy lekarz dyżurny zaczął robić ze mną „wywiad lekarski”, przerwałem mu: „Panie doktorze, ja muszę jechać dziś na koncert do Olsztyna, nie mogę zawieść publiczności, tam będzie czekało na mnie tysiąc osób”. Lekarz roześmiał się tylko i ze spokojem odpowiedział: „Przykro mi, ale dzisiaj już pan nigdzie nie pojedzie”.

– Nie uwierzył Pan w dramatyzm całej sytuacji?
Absolutnie nie. Choroba jeśli się pojawiała, była obok mojego życia, przeszkadzała mi w karierze. Nie pozwalałem sobie na choroby. Dwa razy do roku miałem zaledwie problemy z gardłem. Wściekałem się, że nie mogę mówić przez trzy, cztery dni, natychmiast brałem antybiotyk i już nagrywałem kolejne audycje. Całe swoje życie podporządkowałem wyłącznie pracy. Pracowałem bez umiaru, dzień i noc. Kalendarz miałem wypełniony na kilka lat do przodu. Mira Zimińska powtarzała mi: „Pamiętaj, żebyś nigdy nie zdradził sztuki, bo sztuka jest zazdrosna i się zemści”. Dodawała przy każdej okazji: „Niech piszą o tobie, co chcą, byle nie zmienili nazwiska w tytule!”. Wszystkie te przestrogi brałem dosłownie (uśmiech).

– Przyjaciele nie ostrzegali Pana? Nie mówili: zwolnij tempo, odpocznij...
Mówili, ale ja nie chciałem słuchać. Wyreżyserowałem swoje życie co do najdrobniejszego szczegółu. Myślałem, że do osiemdziesiątki będę prowadził normalne życie zawodowe, aktywne, będę występował na estradzie i przed kamerą. Potem zwolnię, zajmę się pisaniem książek. A tu nagle takie uderzenie... Zresztą los okazał się i paradoksalnie okrutny, i łaskawy jednocześnie, bo gdyby nie ten wypadek, nie przeżyłbym tego, co się stało z moją siostrą.

– W jednej chwili przeżył Pan podwójną tragedię….

Myślę, że bezpośrednią przyczyną udaru była tragedia osobista. Moja jedyna siostra poważnie zachorowała. Leżała w królewskiej klinice w Sztokholmie. W poniedziałek 5 marca miałem wyznaczoną datę rozmowy z jej profesorem. I on przekazał mi dramatyczną, straszliwą wiadomość. To był wyrok śmierci! Pół rozmowy rozumiałem po angielsku, a od połowy rozmowy nie wiedziałem, co on do mnie mówi. Byłem w szoku! Profesor zaczął mi rysować na kartce, gdzie są przerzuty. Moja siostra wszystko wiedziała, ale milczała, nie chciała mnie martwić. Wyglądała zresztą bardzo ładnie, nic nie zapowiadało tragedii. Następnego dnia w Warszawie dostałem udaru mózgu... Moja siostra zmarła trzy tygodnie później, gdy leżałem w szpitalu, przykuty do łóżka. Nawet nie mogliśmy się pożegnać… Scena z greckiej tragedii…

– Przez lata myślał Pan: „Jestem niezniszczalny”?

Zawsze powtarzałem za Mirą Zimińską i Adą Sari, że do kariery trzeba mieć także zdrowie! I ja miałem zdrowie. Badałem się regularnie, za każdym razem słyszałem: „Nie jest źle”. Byłem spokojny. Co prawda moi przyjaciele mówili, żebym ćwiczył, żebym schudł, ale moja figura, obfita w kształtach, była odpowiednia do mojej pozycji i zasług, i było mi nawet z tym do twarzy (śmiech). Nie byłem w stanie przejść na dietę, bo żyłem w biegu. Czy pani da wiarę, że ja przez wiele lat nie byłem na urlopie? Nie urządzałem imienin, urodzin. Kiedyś robiłem to regularnie i bardzo to lubiłem, potem nie miałem nawet kiedy o tym pomyśleć.

– I nigdy nie myślał Pan, że takie życie jest wyniszczające?
Zazdrościłem znajomym, że mają czas na życie rodzinne, ale nie potrafiłem tego zmienić. Wie pani, każdy człowiek czegoś żałuje. Ten, który tylko pracuje, będzie żałował, że nie miał czasu na prywatne życie, ten, kto siedzi w domu, zazdrości innym zawodowych sukcesów. Trzeba umieć dawkować to wszystko, wyważyć proporcje, zatrzymać z prywatnego życia to, co najważniejsze, a resztę poświęcić pracy zawodowej. Moja prywatność nie istniała. Siostra mieszkała w Sztokholmie, rozmawialiśmy ze sobą tylko telefonicznie, ona bywała stale na moim festiwalu w Krynicy. Znała wszystkich, cieszyła się na każde nasze spotkanie. Chciała popracować jeszcze pięć lat, bo tyle jej zostało do emerytury, i miała zamieszkać w Polsce, być tutaj ze mną... Ale to już nie wróci...

– Myśląc o chorobie, obwinia Pan kogoś?
Nie, nikogo, absolutnie. Zbieg okoliczności, takie rzeczy zdarzają się w życiu.

– Żadnych skarg do losu, do świata, do Boga?
Nie! Stało się, to było ostrzeżenie, żebym nareszcie nacisnął hamulec. Po przewiezieniu do szpitala powiedziałem sanitariuszom i znajomym, że wyjdę stąd o własnych siłach. Tak się stało. Dziś jestem jeszcze nie w pełni sprawny, ale już marzę, że niedługo będę znów jeździł samochodem, zasiadał przed kamerą, wybiegał na estradę. Jeszcze nie piszę, ale sprawność dłoni wraca najpóźniej. Cieszę się, że już mogę przewracać w książce kartki, że mogłem pani podać chorą dłoń na powitanie. Małe, drobne postępy, a jak cieszą!

– Dzisiaj Pana dzień podporządkowany jest rehabilitacji?
O tak. Rano jestem zawożony do instytutu na ćwiczenia, potem wracam do domu na obiad i znów lekcje. Wszystko musi odbywać się powoli, sukcesywnie. W tej chorobie niczego się nie da przyspieszyć. Gdy ćwiczy się za dużo, organizm natychmiast zaczyna krzyczeć. Bolą kości, kręgosłup. Wszystko trzeba robić z wielkim znawstwem. Mam w sobie wielką chęć życia i powrotu do normalności. Przyznano mi wózek inwalidzki, ale z niego zrezygnowałem. Chodzę o lasce, walczę, by normalnie chodzić.

– Bywają dni, że mówi Pan: „Już nie dam rady, nie mam już siły”?

Nie, nie było ani jednego takiego dnia! Bo wiem, że będę chodził samodzielnie i wszystko będzie tak jak dawniej. Już mam propozycje występów, ale odkładam je na później. W sierpniu pojadę na festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

– Bał się Pan śmierci?
Nie myślałem o niej nawet przez sekundę.

– Te myśli po prostu wyrzuca Pan ze swojej pamięci?
Nie chcę ich dopuszczać do siebie! O śmierci mojej siostry po raz pierwszy rozmawiam teraz z panią. Rozmyślania na ten temat odkładam na potem. Przyjaciel przywiózł mi ze Sztokholmu dwie walizki pamiątek. Nie mogę ich otworzyć. Jeszcze za wcześnie.

– A teraz co będzie dla Pana najważniejsze?
Życie... Będę miał czas na urlop, na wyprawianie przyjęć, urodzin, bywanie u znajomych. Występy będą dodatkiem do życia. Nigdy odwrotnie. Kiedy leżałem w szpitalu, któregoś dnia przyszedł do mnie lekarz, który się mną opiekował. Nagle powiedział: „Panie Bogusławie, gratuluję panu, dziś odniósł pan wielki sukces! Była kupa!” Byłem zaskoczony, ale ripostowałem, że miałem w życiu większe sukcesy (śmiech). Lekarz na to: „Kupa jest największym sukcesem, jaki mógł się panu zdarzyć”. Zrozumiałem wtedy, że nie liczy się Paryż ani Nowy Jork, ani Chiński Mur, tylko dobrze zrobiona i w czasie kupa.

– Kiedy człowiek doświadcza tak ciężkiej choroby, przyjaciół ubywa czy przybywa?
Przyjaciele są przyjaciółmi. Ja akurat należę do tej grupy ludzi, którzy nie nadużywają tego słowa. Przyjaciół ma się w życiu jednego, dwóch, trzech. Reszta to znajomi, serdeczni, mili, ale tylko znajomi. W chorobie przyjaciele pozostają przyjaciółmi.

– Co sprawia Panu teraz największą trudność?
By się z niczym nie spieszyć. Trzeba nauczyć się wszystkiego od początku, noga nie wie, że ma chodzić, ręka nie wie, że ma się ruszyć, palce nie wiedzą, że mają się zginać. Małe dziecko uczy się chodzić, biegać, podskakiwać, obijając się przy tym okrutnie i dorosły też musi się nauczyć. Dziś chodzę, mogę lewą ręką wstawić wodę w czajniku, zrobić herbatę. Niestety, cały czas po trzebuję pomocy w prostych sprawach. Po kąpieli nie powieszę sam ręcznika na suszarce, nie ugotuję sam obiadu. Na całe dnie przychodzi do mnie pani Ewa, która opiekuje się mną jak synem.

 – O czym Pan teraz marzy?

Żeby jeszcze pożyć trochę, wyzdrowieć całkowicie, jeździć samochodem, napisać kilka książek, pojechać do Łowicza, Krasiczyna, Nieborowa – miejsc, które zawsze chciałem odwiedzić, a nigdy na to nie miałem czasu.

– A ja myślałam, że powie Pan: Acapulco, Mediolan, Toronto, wyspa Bali?

Ja już wszędzie byłem. Jestem człowiekiem spełnionym, mnóstwo przeżyłem. Teraz nie mogę doczekać się sierpnia i festiwalu w Krynicy. To będzie dla mnie wielkie przeżycie – znów stanąć przed publicznością. Być wśród ludzi... Nacieszyć się muzyką, tamtym powietrzem. Nawet nie zdaje sobie pani sprawy, jak bardzo o tym marzę.

Rozmawiała Monika Stukonis / Viva

Redakcja poleca

REKLAMA