Monika Richardson: Raczej na rozstaju dróg i zastanawiam się, którą pójść. Czy tą dotychczasową z kierunkowskazem „gwiazda” – to słowo brzmi dla mnie raczej śmiesznie – czy zamykam ten etap w życiu i robię coś zupełnie innego, anonimowo.
– Po 15 latach w telewizji dowiedziałaś się, że nie nadajesz się do tej pracy? To dość okrutne.
Monika Richardson: Ale nie ja jedna się o tym dowiedziałam. Kiedyś Małgosia Szelewicka czy Iwona Kubicz, której podziękowano z dnia na dzień, niedawno Hanka Lis, Kasia Dowbor... Cały tłum „nienadających się do zawodu”.
– Takie rzeczy mówi się znanej dziennikarce prosto w oczy?
Monika Richardson: Najpierw zadzwoniła do mnie kierowniczka redakcji, informując, że nie będę prowadzić programu „Dzieciaki górą” – który mi niejako przypadł w schedzie po Tomku Kammelu. Zadzwoniłam więc do nowego dyrektora – Krzysztofa Nowaka, bo chciałam się
z nim spotkać. I dowiedziałam się, że nikogo nie przyjmuje. A znajoma sekretarka oznajmiła: „Kazał mi przysiąc, że nikogo nie wpuszczę”.
– Nikogo, czyli Ciebie?
Monika Richardson: Nikogo. Casus dyrektora, który boi się ludzi. Poszłam więc do wicedyrektora, Tomasza Rudomino, o którym słyszałam, że jest mniej dziki.
– Od lat pracował w mediach.
Monika Richardson: Akurat wyszedł, a mnie puściły nerwy. Rozpłakałam się, tak po babsku, dziewczyny z sekretariatu uściskały mnie, dały chusteczkę, a ja nie mogłam się opanować. Zdarzyło mi się to pierwszy raz i mam nadzieję – ostatni.
– Płakałaś z żalu, że coś się kończy?
Monika Richardson: Płakałam, bo człowiek, który nigdy mnie nie widział na żywo, nie zamienił ze mną słowa, zaocznie zadecydował o mojej przyszłości zawodowej. Potem było mi głupio. Przypomniałam sobie słowa Kasi Dowbor: „Przede wszystkim trzymaj twarz, nie dawaj im żadnej satysfakcji”. Otrząsnęłam się jednak, powiedziałam dziewczynom: „Przepraszam, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się płakać w telewizji”. A przecież kilka razy już usłyszałam coś wrednego: a to, że mam martwe oczy, że się głupio śmieję – od narzeczonej jednego z dyrektorów, że się źle ubieram, gdy wystąpiłam w skórzanych spodniach, że się nie nadaję na wizję albo jeśli tak, to jestem od zapowiadania, a nie od prowadzenia.
– Pan Rudomino wrócił, porozmawiał z Tobą?
Monika Richardson: Nawet przyjemnie nam się rozmawiało. Powiedział mi, że też nie ma kontaktu z panem dyrektorem i nie wie, co mu w głowie siedzi. Wszystkie projekty spadły, więc nie powinnam się czuć osamotniona. Wyszłam więc z Woronicza i wróciłam do domu.
– Rozdygotana, w depresji?
Monika Richardson: Wypłakanie się bardzo mi się przydało. Odreagowałam, a w domu byłam już spokojna. Zawołałam dzieciaki: „Chodźcie, usmażymy placki”. Potem przyjechał pan oczyścić szambo. I trzeba było przesadzić jabłonkę. Byłam zajęta do wieczora.
– Jamie, Twój mąż, był wtedy w domu?
Monika Richardson: Akurat pracował, leciał do Londynu. Ale ja i tak radzę sobie sama ze swoimi problemami. Jamie wierzy, że sobie poradzę. Tą wiarą mnie wzmacnia, ale nic nie może mi pomóc. Atmosferę na Woronicza zna tylko z moich opowieści. I nawet nie wiem, czy do końca ją rozumie. Wiesz co? Ja przed tym wszystkim już trochę przeczuwałam, co się może stać. Kończył mi się kontrakt, a jako osoba bez programu miałam małe szanse na jego przedłużenie.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
– Wpadłaś w panikę? Gonitwa myśli: nowy dom, kredyty, dwoje dzieci?
Monika Richardson: Nie chcę opowiadać o kredytach – każdy je ma. Panika? Nie. Mam czasami stany lękowe, ale twardo chodzę po ziemi. Dzięki mężowi tkwi we mnie przekonanie, że póki mam dwie zdrowe ręce i głowę na karku, to nie zginę. Raczej byłam rozczarowana. Kurczę, myślałam, że ze mną postąpią inaczej.
– Bo jesteś lepsza od kolegów?
Monika Richardson: Nie jestem na pewno lepsza, ale wierzyłam w moją mocną pozycję. Bo „Europa da się lubić” przyniosła mi ludzką życzliwość, nawet miłość. Okazuje się jednak, że ludzi może tak, ale dyrektora – nie. Z tamtej rozmowy wyszłam z podniesionym czołem. Tyle mojej satysfakcji.
– Lepiej Ci z tym było?
Monika Richardson: Czy ja wiem? Do mnie bardzo długo to nie docierało. Cały czas miałam poczucie, że to jakaś chwilowa sytuacja. Szybko rozeszło się w mediach, że nie pracuję w TVP. Nawet tabloidy się dziwiły: „Pani Moniko, to niemożliwe!”. Wszystkim się wydaje, że ja tam wrócę.
– A Tobie nie?
Monika Richardson: Nie wiem, czybym chciała.
– Kiedy zaczęłaś pracować w telewizji 15 lat temu, liczyłaś się z tym, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ?
Monika Richardson: Za bardzo mnie telewizja frapowała, żeby zastanawiać się, co będzie dalej. Przyjmowała mnie do pracy Nina Terentiew, ale tak naprawdę wprowadzała mnie do zawodu Małgosia Górzańska – szefowa oprawy. Osoby życzliwe. To było niezwykłe doświadczenie: słuchasz tekstu, który napisałaś, wypowiadanego przez kogoś na antenie. Twoje słowa – ale jakieś inne. A potem sama wygłaszałam swoje teksty.
– Mama, Barbara Pietkiewicz, pomogła Ci dostać się na Woronicza?
Monika Richardson: Mama nie była zadowolona, że tam idę. Pamiętała swoje własne, zmienne koleje losu w telewizji. Od razu mi powiedziała: „Telewizja to okrutne środowisko. Sama bierzesz za siebie odpowiedzialność. Kiedy stajesz przed kamerą, to żaden święty nic tu nie poradzi. Albo masz to coś w sobie, albo nie”. To Małgosia Górzańska poprosiła Ninę, żeby dała mi szansę na antenie w porannym programie wakacyjnym, który mało kto oglądał. Mam tę kasetę VHS. Straszna! Byłam pretensjonalna, nabzdyczona, cedząca słowa, traktująca wszystkich z wyższością. Po prostu naburmuszona pannica.
– Miałaś wtedy ambicje intelektualne, jak pamiętam?
Monika Richardson: Miałam. I byłam pełna pretensji do świata, że nie traktuje mnie poważnie. Byłam młodą, atrakcyjną blondynką, która czas szkoły i studiów spędziła, udowadniając sobie i innym, że jest czymś więcej niż ładną buzią. Studiowałam dwa fakultety, napisałam pracę magisterską z teorii filmu w języku angielskim. Po przyjściu do telewizji przeżyłam ciężkie chwile – moje ambicje budziły raczej ironiczne uśmiechy – całe szczęście, że dość szybko odnalazłam swoje poletko. W styczniu 1997 roku już miałam swój program na żywo – „Kulty popkultury”. Mogłam tam zapraszać Kazika Staszewskiego i Jerzego Baczyńskiego, i Mirka Pęczaka. Nie musiałam udowadniać, że nie jestem wielbłądem.
– Ale w życiu prywatnym szukałaś miejsca. Rozstałaś się z pierwszym mężem, dziennikarzem Rickiem Richardsonem, zmieniałaś mieszkania.
Monika Richardson: Rozwiedliśmy się w 1998 roku. Miesiąc później poznałam Jamiego Malcolma – szkockiego pilota RAF-u. Ja nie umiem żyć sama. Rok mieszkałam samotnie, zaraz po przyjeździe do Warszawy na studia, w mieszkaniu bez telefonu, na Ursynowie. Okropne. I powiedziałam sobie: nigdy więcej. Kiedy poznałam Jamiego, już przeprowadziłam się na Służew, na Batuty. A potem do Anglii. Przeprowadzałam się w życiu 16 razy. Mój syn ma osiem lat i już siedem przeprowadzek za sobą. Może dopiero teraz, w tym domu w Wilanowie, zostaniemy dłużej.
– Kiedy po latach szarpaniny wskoczyłaś na właściwe miejsce?
Monika Richardson: Gdy poznałam Jamiego.
– I nadal jest między Wami tak samo namiętnie? Nadal wielka miłość?
Monika Richardson: Tak, doceniam ją zwłaszcza teraz, gdy jestem na bezrobociu.
– Dziwnie to brzmi w odniesieniu do Twojej osoby.
Monika Richardson: Rozmawiałam niedawno z Edwardem Miszczakiem. I on mówi: „Patrzę na te kobiety na zakręcie, bo wszystkie do mnie trafiają. Najgorsze chyba, że w złym momencie zawodowego klinczu często przychodzi również ten prywatny, osobisty. Bo wtedy kobieta jest kompletnie bezbronna”. Ale jak ja weszłam w kryzys zawodowy, to przysięgam ci, że zaczęłam na nowo kochać swoją rodzinę taką gorącą miłością. Zaczęłam ją doceniać.
– Jak to „na nowo kochać”?
Monika Richardson: Gdy intensywnie pracujesz, masz tyle czasu dla męża, dla dzieci, ile sobie zaplanujesz. I pewne sprawy rutynowo odbębniasz. Trzeba odrobić lekcje z Tomkiem, trzeba zawieźć rzeczy do pralni. Teraz przychodzę do domu i mam dla nich tyle czasu, ile potrzebują. Wcześniej mi się to nie zdarzało.
– A Jamie?
Monika Richardson: Z Jamiem odrabiamy zaległości. Byłam z nim w Nowym Jorku. Trzy lata błagał mnie, żebym tam z nim poleciała. Dopiero teraz się na to zdobyłam. Zwiedzaliśmy, chodziliśmy po sklepach. Kupiłam sobie superbuty – dwie pary. Miałam skrupuły, ale Jamie mówi: „Kiedy masz je kupić, jak nie teraz? Jak dostaniesz nową pracę, nie będziesz miała znowu na nic czasu, bo przez 24 godziny na dobę będziesz musiała udowadniać szefowi, że jesteś świetna”. Jego wiara we mnie jest wzruszająca.
– Polega na Tobie jak na Zawiszy?
Monika Richardson: Polega. Ale wie, że muszę pracować, bo w domu oszaleję. Gdy urodził się Tomek, przez rok nie pracowałam i chodziłam od ściany do ściany. Teraz żyjemy z zarobków Jamiego. On utrzymuje rodzinę. Ale jestem przekonana, że znajdę świetną pracę i jeszcze wybiorę się do pana Nowaka z kwiatami za to, że pomógł mi podjąć taką dobrą decyzję. Bo sama pewnie nie zdobyłabym się na to, by złożyć wypowiedzenie.
– A jeśli nie znajdziesz? Jeśli nie w telewizji?
Monika Richardson: Jest tyle różnych możliwości. Biznes, Internet, prasa.
– Twoim opiekuńczym duchem zawsze była Nina Terentiew. Gdy odeszła z TVP, straciłaś oparcie?
Monika Richardson: To prawda. Przez wiele lat była moją mentorką. Bardzo potrzebny mi ktoś taki. To Nina wezwała mnie po pierwszym programie: „Byłaś beznadziejna. Czy mogłabyś się wreszcie dobrze poczuć w tym studio? Zejdź z postumentu, pogadaj z ludźmi po prostu”. I zeszłam.
– Nina Cię nie przygarnie?
Monika Richardson: „Przygarnie” to złe określenie. Już wyrosłam z bycia żołnierzem. Teraz mogę przyjść z projektem, zaproponować coś. I taki projekt mam, rozmawiam o nim z jedną stacją. A o drugim – z drugą. Zobaczymy.
– Zobaczymy. Za to ogród masz cudowny. Sama go projektujesz?
Monika Richardson: Dom zaprojektował mój tato, architekt, a ogród pomogła stworzyć Ida Sawicka ze swoim tatą. Taki mariaż pokoleń. Można tu stworzyć sobie azyl, oderwać się od świata. Sadzić krzewy. To też robię. Niedawno posadziliśmy dąb Laura, na cześć drugiej żony mojego ojca. Jestem otoczona wspaniałymi ludźmi. Bez nich pewnie byłoby mi ciężko. A z nimi nawet te rozstajne drogi nie są takie straszne.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Iza Grzybowska/MAKATA
Asystent Wojciech Woźniak/MAKATA
Stylizacja Pola Madej
Makijaż i fryzury Paweł Bik/ARTDECO
Produkcja Magdalena Opacka/MAKATA
Zdjęcia zostały zrealizowane na terenie TERME DI MONTECATINI, Viale Verdi, 41, 51016 – Montecatini Terme, Pistoia – Italia, www.termemontecatini.it, infolinia: +39 0572 7781, e-mail: info@termemontecatini.it. Dziękujemy za pomoc w realizacji sesji.
Specjalne podziękowania dla Biura Promocji Regionu Lucca w Toskanii.