Monika Richardson: Prawda, chociaż trudno w to uwierzyć, że po pięciu latach dojeżdżania do pracy wreszcie nie muszę wsiadać co chwilę do samolotu. To była konieczność, w którymś momencie musiałam podjąć taką decyzję.
- Nie dawałaś już rady?
Dawałam sobie radę zawodowo, ale nie wywiązywałam się ze swoich obowiązków jako matka, po prostu.
- Odkąd pamiętam, zawsze cierpiałaś na takie rozdarcie.
Bo zawsze byłam rozdarta. Do połowy tego roku miałam jednak jeszcze poczucie, że ten kompromis nie idzie za daleko, że dzieci są mimo wszystko szczęśliwe. Od wakacji jednak, które musiałam w większości spędzić w Polsce ze względu na moje nowe obowiązki redaktor naczelnej w miesięczniku „Zwierciadło”, zaczęło się takie przelewanie z pustego w próżne. Wpadałam do Anglii, rozpakowywałam walizkę, pakowałam ją i wracałam do Warszawy. Mój synek zaczął to ciężko znosić.
- Wtedy zaczęłaś żałować, że zdecydowałaś się prowadzić pismo?
Nie, nigdy nie miałam takiego uczucia, że może nie powinnam tego robić. To moje pierwsze wyzwanie zawodowe od czasu rozpoczęcia pracy nad programem „Europa da się lubić”, czyli od czterech lat.
- Rekord?
Tak, a będzie jeszcze większy, gdy pobijemy Francję, gdzie ten program jest od 4,5 roku na antenie.
- Jesteś bardzo ambitna.
Jestem i to mi pomaga, ale i przeszkadza. Dla matki ambicja zawodowa na pewno nie jest korzystna.
I w pewnym momencie zapaliło się we mnie czerwone światełko. Tatuś przyjeżdżał, mamusia wyjeżdżała. Tatuś wyjeżdżał, mamusia przyjeżdżała.
I zmieniali się tylko dziadkowie. Jakiś absurd. A w dodatku dostałam propozycję wzięcia udziału w programie na żywo „Supertalent”. Obowiązki zaczęły się mnożyć. Doszliśmy więc z mężem do wniosku, że skoro i tak chcemy kiedyś w Warszawie wybudować dom, to lepiej przeprowadzić się już teraz, żeby Tomek mógł zacząć szkołę od września, a nie w środku roku, dołączając do klasy, w której dzieci już się znają.
Nie jest chłopcem, który się łatwo zaprzyjaźnia?
– Jest raczej zamknięty w sobie i nie lubi zmian. Stwierdziliśmy, że im później podejmiemy decyzję o przeprowadzce, tym będzie mu trudniej. Zwłaszcza że z wiekiem staje się coraz bardziej świadomy i wrażliwy. Postanowiliśmy zamieszkać w Polsce 20 sierpnia, a 1 września Tomek już poszedł do szkoły w Warszawie.
- Żartujesz? W ciągu 10 dni wszystko załatwiłaś?
Spakowałam dom i wynajęłam go w ciągu jednego dnia. Jamie, którego wtedy nie było w Anglii, nie był w stanie mi w niczym pomóc. Kiedy poinformowałam go, że zgłosiłam dom do agencji wynajmu, odparł tylko: – Dobrze. To ty teraz jedź do Polski, a ja będę już nad wszystkim czuwał. Ale akurat zgłosili się ludzie, którzy byli już naszym domem wcześniej zainteresowani, i podpisaliśmy umowę na trzy lata.
- Dla ciebie to nie była chyba tak trudna decyzja? W końcu wróciłaś na stare śmieci?
Dla mnie to była przede wszystkim ogromna ulga. Od tamtej pory cały czas mam na twarzy szeroki uśmiech. Minę kota, który wypił całą śmietankę.
- Ale dla twojego męża Jamiego to musiało być bardzo trudne?
Zdaję sobie sprawę, że jemu nie jest łatwo. Jest bardzo związany ze swoim krajem, z przyjaciółmi w Anglii, z rodziną. Poza tym nie porozumiewa się swobodnie w języku polskim. Dla niego więc to był o wiele większy przeskok niż dla mnie. Do tej pory jednak to ja ponosiłam ciężar dojeżdżania. Teraz ponosi go on. We wtorek wsiada w samolot na Okęciu, spędza noc w hotelu albo u znajomych, w środę stawia się do pracy, odbywa lot i wraca do Polski. I tak kilka razy w miesiącu.
- I to wszystko w imię miłości?
Wyczuł, że ja już ciągnę ostatkiem sił, i postanowił podjąć rękawicę. Chwała mu za to.
- Kiedy obejmowałaś „Zwierciadło”, wiele osób „martwiło się” o twoje małżeństwo. Jak twoja nieobecność odbije się na nim?
Każda moja decyzja zwykle wiązała się z obawą o moje małżeństwo. Tak jakby ludzie chcieli, żeby się nam powinęła noga. A tymczasem rozbić związek można łatwo i na każdym etapie. Wystarczy jakieś zauroczenie albo zwykły brak troski o drugą osobę. Natomiast takie decyzje życiowe, które się podejmuje świadomie i w porozumieniu z partnerem, wzmacniają tylko relacje między dwojgiem ludzi. Ani ja nie uciekłam do Polski, ani Jamie się nie obraził na mnie z powodu mojej pracy. Nie zepsuliśmy naszego małżeństwa, umocniliśmy je tylko. Poza tym on docenia ten uśmiech na mojej twarzy, którego już długo nie oglądał. Ja jestem po prostu szczęśliwsza, a to się przekłada na nasze całe życie.
Jamie też rozkwita. Mimo tego, że na pewno jest teraz bardziej zmęczony i mimo trudności językowych. Zresztą nad swobodą komunikacji pracuje.
- Uczysz go polskiego?
Ja się nie nadaję. Za bardzo jestem niecierpliwa i zbyt go krytykuję. Uczy go pani Anetka, a on nawet nie lubi, gdy jestem w domu podczas jego lekcji. Bo ja jestem wtrącalska pani filolog i drażni mnie, gdy on myli końcówki.
- Polska nie była dla niego jednak światem całkiem nieznanym. W okresie narzeczeńskim często przyjeżdżał tu do ciebie, a na zaręczyny wynajął nawet w Warszawie autobus londyński, którym pojechaliście do hotelowego apartamentu.
Tak było. I jakoś sobie poradził. Teraz też podczas budowy domu będzie musiał dogadać się z robotnikami, bo to męska robota. Ja, póki co, umywam ręce. Chociaż pewnie i tak wszystko spadnie na mnie.
- I pożałujesz, że wyszłaś za Anglika?
Nigdy. Po pierwsze – nie oceniam ludzi po paszporcie. A po drugie, gdybym zaczęła żałować, to chyba spadłby na mnie grom z jasnego nieba. Nie ma drugiego takiego faceta jak Jamie. Mówię to z pełnym przekonaniem. Są w nim takie pokłady dobroci i życzliwości dla ludzi i tkliwości, że to się po prostu nie zdarza.
- Nadal, po 8 latach, adoruje cię?
Wszystkim mówię, że jestem bardzo rozpaskudzona, bo jeśli raz dziennie nie usłyszę, że mnie kocha i że jestem najpiękniejszą kobietą, to się obrażam, chodzę naburmuszona.
- A co ty mówisz mu w zamian?
No właśnie – mówię, że trzeba zmienić żarówkę (śmiech). Na pewno gorsza ze mnie żona niż z niego mąż. Ale ja w nim kocham też to, że on mnie tak kocha.
- Kocha w tobie też pewnie kobietę czynu. Nie satysfakcjonowałby go związek z osobą, która martwi się wyłącznie o to, czy są starte kurze?
Chyba też o to chodzi. Jemu potrzebna jest adrenalina, jak mnie. Sam nie chciałby żyć w ciepłych kapciach. Mówi mi, że wie, ile „Zwierciadło” kosztuje mnie energii, wysiłku, ile emocji, ale że rozumie, dlaczego to robię, mimo iż kradnę czas dzieciom.
- Mogłabyś poprowadzić jedną, dwie imprezy i zarobiłabyś tyle samo?
– Tak, ale ja czułam, że rdzewieję intelektualnie. Telewizję poznałam już dostatecznie głęboko, niewiele mogło mnie tam zaskoczyć. A tutaj wszystkiego muszę uczyć się od nowa. Mam satysfakcję, jak Agnieszka Holland nie dokonuje w naszym wywiadzie żadnej poprawki, pisząc mi, że nie ma uwag i że sama nie napisałaby lepiej.
- I tak wszyscy twierdzili, że dasz tylko twarz, a pismo będą robić twoi zastępcy.
A dlaczego mieli mówić inaczej? Skąd mogli wiedzieć, że ja na przykład umiem pisać? To niespodzianka również dla mnie. Chciałam zobaczyć, co umiem. I już wiem.
- W tym roku obchodzicie pierwsze polskie święta po powrocie. A święta to oczywiście prezenty. Czy szykujecie coś szczególnego?
Dzieci co roku dostają mnóstwo prezentów. W Anglii jest tradycja obdarowywania się w dzień Bożego Narodzenia. Święty Mikołaj więc przychodzi u nas dwa razy – w Wigilię i dzień później. Daje dzieciom książeczki, zabawki, słodycze. A my – dorośli – kupujemy sobie wzajemnie coś specjalnego. W tym roku Jamie postanowił zamówić dla mnie nowy pierścionek zaręczynowy, bo ten sprzed pięciu lat ma jego zdaniem za skromny diament. Ja nie przywiązuję wagi do wielkości kamienia. Bardzo lubię na przykład łańcuszek z białego złota, z diamencikiem w kształcie łezki, który dostałam od niego kiedyś też pod choinkę. Ale on ma widać potrzebę powtórnych zaręczyn. Ja natomiast wymyśliłam, że kupię mu jakiś najmodniejszy ciuch – kurtkę, albo marynarkę – w bardzo eleganckim sklepie w Edynburgu.
- Dzieci wierzą w Świętego Mikołaja?
A jak mogłoby być inaczej? Mam nadzieję, że jeszcze długo będą wierzyć – to taka urocza tajemnica.
Te święta będą inne niż wszystkie?
Jamie i dzieci czekają na śnieg. Zwłaszcza Zośka będzie bardzo zła, jeśli nie ulepi polskiego bałwana. Mówię ci, jaka to przebojowa „kobieta”.
- To twoja córka, a Tomek – tatusiowy?
Zosia wygląda jak Jamie, ale charakterkiem przerosła nawet mnie. Tupie nogą, krzyczy, ustawia cały świat. Jest niesamowicie bystra. Jak zacznie mówić, wszystkim nam da do wiwatu. Jestem tego pewna. Ona już opiekuje się Tomkiem, każe mu robić różne rzeczy. A on jest jej posłuszny! Tomek jest fizyczną kopią mnie, ale psychiczną Jamiego.
- Wrażliwy, nieśmiały?
Delikatny, łagodny. Jeśli rano go nie przytulę, cały dzień pyta: Czemu mnie nie przytuliłaś?
- Zaaklimatyzował się w szkole?
Chodzi do szkoły zorganizowanej w systemie brytyjskim, odnajduje tam pewne elementy znane mu z Anglii. Teraz jest na etapie nawiązywania przyjaźni, co nie jest łatwe. Często pyta, czy wrócimy do naszego domu w Send i czy mamusia mogłaby powiedzieć już tym ludziom, co w nim mieszkają, żeby sobie pojechali...
- Wrócicie tam kiedyś?
Nie chcę. Może przyjdzie taki moment, gdy będę miała już Polski dosyć, ale na razie jestem tutaj po prostu szczęśliwa. Przypominam sobie, co to znaczy „być u siebie”. Jeśli jednak zobaczę, że Jamie za bardzo cierpi, będę musiała podjąć jakieś kroki.
- Bo małżeństwo to nieustanne kompromisy?
Tak, absolutnie. Teraz mamy taki okres próbny. Chcę, żeby też polubił tę naszą cholerną Polskę, żeby przestał ją postrzegać poprzez aktualne absurdy, przyzwyczaił się.
- Ty zamknęłaś za sobą jakieś drzwi?
A inne otworzyłam. Trzeba umieć coś pożegnać, żeby być gotowym na powitanie nowego. Jamie zaczyna od początku. Ja – nie. Moja w tym rola, żeby mu pomóc.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska/ Przyjaciółka