Mój mąż szpieg

Marina Litwinienko fot. <a href="http://www.mediumphoto.com.pl/" target=_blank">Medium</a>
Żona Aleksandra Litwinienki płakała w czasie tej rozmowy. Choć od śmierci męża minął blisko rok, czas nie zaleczył ran.
/ 19.10.2007 10:58
Marina Litwinienko fot. <a href="http://www.mediumphoto.com.pl/" target=_blank">Medium</a>
Marina Litwinienko opowiada o ucieczce z Rosji, spotkaniach w szpitalu i synku, który nie rozumiał, dlaczego tata umiera. Historia miłości nauczycielki i tajnego agenta nie mogła skończyć się dobrze.

Przyjaciele Aleksandra Liwinienki twierdzą, że jego życie dzieli się na to „przed Mariną” i „po Marinie”. Kiedy spotkał ją w czerwcu 1993 roku, właśnie rozpadało się jego małżeństwo. Żona wyrzuciła go z domu. Myślał, że już nigdy nie będzie szczęśliwy. Marina – po doświadczeniach z rozwodem i samotnością – szukała prawdziwego uczucia. Po kilku spotkaniach Sasza został w jej życiu na zawsze.
Od dzieciństwa chodził własnymi drogami. Pozostawiony przez rodziców, wychowywany przez dziadka, nauczył się, że w życiu należy ufać tylko sobie. Po przekształceniu się KGB w FSB pracował jako agent zajmujący się sprawami gospodarczymi i mafią. Z czasem uwikłał się jednak w politykę, co stało się bezpośrednią przyczyną jego ucieczki z Rosji.

Marina od początku zdawała sobie sprawę, kim jest Aleksander i że ich życie może wyglądać różnie. Ale nie mogła przewidzieć, że w listopadzie 2006 roku ktoś z powodów politycznych zamorduje jej męża, a ona zostanie sama, z 11-letnim wówczas synem Tolikiem.

– Wiedziała Pani, czym dokładnie zajmuje się mąż?
Już pierwszego dnia mi powiedział, że jest agentem i że rozpracowuje mafię. Nie zdradzał jednak szczegółów, ponieważ chciał mnie chronić. Nie zawsze mówił, dokąd wychodzi wieczorem. Nie wiedziałam nawet, że planuje naszą ucieczkę z Moskwy. Siedem lat temu nagle poprosił, bym o nic nie pytała, tylko spakowała rzeczy, wykupiła w biurze podróży wycieczkę do Hiszpanii i razem z synem jak najszybciej tam wyjechała. On sam miał do nas dojechać tydzień później. Chciał jeszcze odwiedzić ojca, który mieszkał w Nalczyku. Na miejscu dowiedziałam się, że już nie wrócimy do Rosji, a Sasza chciał przekroczyć rosyjską granicę samotnie, żeby nie narażać mnie i Tolika. Opowiadał mi potem, że kiedy już przekupił strażnika – wmawiając mu, że spóźnił się na inny statek – i szedł w stronę wolności, było to najdłuższe kilkadziesiąt metrów w jego życiu. Wiedział, że jeśli go zatrzymają, wróci do więzienia. W Hiszpanii odezwał się do mnie nasz przyjaciel, kazał wyrzucić stary telefon komórkowy, kupić nowy, zadzwonić z niego na wskazany numer. I czekać. Wtedy zrozumiałam, że grozi nam niebezpieczeństwo.

– Sasza obawiał się, że tajne służby Was namierzą?

Tak, przecież wszystkie telefony były na podsłuchu. Dżochar Dudajew, przywódca Czeczenów, zginął, rozmawiając przez komórkę – namierzyły go pociski rakietowe z rosyjskiego samolotu zwiadowczego. Swój telefon mogłam więc wyrzucić do śmieci. Nie wiedziałam wtedy, co z nami będzie. Mogłam tylko czekać.

– Osiwiałabym, żyjąc w takiej niepewności. Jak Pani to wytrzymała?

Kiedyś Sasza powiedział mi coś, co mnie uspokoiło: „Pamiętaj, jeśli naprawdę coś się stanie, dowiesz się o tym pierwsza. Jeśli telefon milczy, to znaczy, że nic się nie dzieje”. Czasami przez dwa, trzy dni nie miałam od niego wieści. Oczywiście nie było mowy o zaplanowaniu czegokolwiek, jak to bywa w normalnej rodzinie. Nie mogliśmy się umówić, że za dwa tygodnie zrobimy to czy tamto.

– Nie narzekała Pani?
Nie, ponieważ widziałam efekty pracy Saszy. Ludzie byli mu naprawdę wdzięczni, rozpracowywał przecież mafię. Był też inny powód. Najważniejszy. Kochaliśmy się. Wiedzieliśmy, że nic nie dzieje się przeciwko naszej rodzinie, że taka jest rzeczywistość pracy w tajnych służbach. Jeśli ludzie się kochają, rozumieją swoje ograniczenia.

– Spotkaliście się już jako dojrzali ludzie.
Tak, w dniu moich 31. urodzin. Byłam wtedy bardzo zaskoczona, że tak wiele osób nie lubi Saszy. Faktycznie, był nieco milczący, ale ja od początku widziałam w nim… delikatność. Czułam się przy nim sobą. Żadne z nas nie próbowało olśnić drugiego, nasza miłość rozwinęła się naturalnie, z przyjaźni, a nasze światy się dopełniały. W moim było słońce, taniec, dzieci – uczyłam w szkole. Jego świat to polityka, spec-służby, walka z mafią. Pasowaliśmy do siebie idealnie.

– Jak w takiej nietypowej rodzinie wychowuje się dziecko? Wasz syn Tolik w dniu ucieczki z Rosji miał zaledwie sześć lat.
Wiele rzeczy traktował wtedy jako przygodę. Nasza ucieczka z Rosji była dla niego zaskakującymi wakacjami w Hiszpanii. Powiedziałam mu, że spotkamy się niedługo z tatusiem, że do nas dojedzie. Tolik był tym podekscytowany. Nie rozumiał jeszcze, dlaczego musimy uciekać. Z czasem, już w Anglii, zadał mi pytanie, czemu nie spytaliśmy go o zdanie. Mówił, że chciałby wrócić do Moskwy, ale wie, że wtedy straciłby tatusia.

– Oswoił się z Anglią?

Po dwóch latach w Anglii Sasza spojrzał mi w oczy i powiedział: „Zobacz, dobrze, że to zrobiliśmy. Nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla Tolika”. W Rosji nigdy nie zrozumiałby, co znaczy różnorodność, wolność, przyjaźń, niezależność. Nawet gdybyśmy tłumaczyli mu to wszystko w domu, miałby kłopoty w szkole, głosząc takie sądy.

– Tolik uczestniczył w tych ostatnich tygodniach życia taty? Miał świadomość, co tak naprawdę się stało?
Był ze mną od pierwszego dnia w szpitalu. Początkowo nie domyślaliśmy się, co się dzieje. Wszystko wyglądało na zatrucie pokarmowe. Razem z synem czekaliśmy na wyniki analizy. Z czasem jednak zaczęliśmy rozumieć, że to coś poważniejszego. Garściami wypadały mu włosy, czuł tak silny ból, że ledwo mówił. Profesor John Henry, wybitny toksykolog, który zyskał sławę, kiedy na podstawie zdjęć Wiktora Juszczenki zdiagnozował otrucie dioksynami, postawił hipotezę, że Saszę otruto talem. Podano mu antidotum – błękit pruski. Jednak objawy były niejednoznaczne i nie było pewnej diagnozy. Sasza słabł z każdą godziną. Wyglądał coraz gorzej. Schudł, zwiotczała mu skóra. Zresztą nie muszę tego przypominać, jego zdjęcia obiegły cały świat. Tolik patrzył na to z narastającym przerażeniem, choć przy tacie starał się zachowywać normalnie, rozśmieszał go, próbował pocieszać. Tylko coraz bardziej smutniał. Później nie brałam go już do szpitala. Zawsze pytał, jak u taty i czemu nie może jechać.

– Rozumiał, że tata umiera?
Z każdym dniem rozumiał coraz więcej. Ale nie tracił nadziei. Poszedł ze mną do sklepu i wybierał dla niego nowy telefon komórkowy, żeby miał, jak już wyzdrowieje. Widział jednak w moich oczach narastającą panikę. Lekarze gorączkowo poszukiwali przyczyny zatrucia. Niestety, odkryto ją dopiero kilka godzin po śmierci Saszy – okazało się, że był to silnie promieniotwórczy izotop polonu 210. Natychmiast kazano nam opuścić dom. W Londynie wybuchła panika. Wszyscy, którzy zetknęli się z mężem, mogli być skażeni. Poddano nas dokładnym badaniom. Ciało Saszy nawet po śmierci stanowiło zagrożenie. Wydano je nam w hermetycznie zamkniętej trumnie i uprzedzono, że gdybym chciała poddać je kremacji, muszę odczekać 28 lat. 

– Tej ostatniej nocy byliście w szpitalu razem?
Tak, ponieważ wtedy akurat Tolik bardzo nalegał. Zgodziłam się i zabrałam go ze sobą. Dziś myślę, że dobrze, że widział tatę tuż przed śmiercią. Pożegnał się. Byliśmy ostatnimi, którzy widzieli go tej nocy. Można powiedzieć, że byliśmy na to przygotowani, ale rano, kiedy przyszła wiadomość, że Sasza zmarł, oboje przeżyliśmy szok. Kilka miesięcy później Tolik pojechał na obóz chrześcijański z kolegami ze szkoły. Wrócił bardzo poruszony. Przytulił mnie i powiedział: „Wiesz, mamo, nasz tata, podobnie jak Chrystus, oddał swoje życie za innych ludzi". I płakał.

– Można wrócić do życia po takiej tragedii?

Staram się. Powtarzam sobie, że życie toczy się dalej, że muszę być silna, bo to ważne dla syna, dla rodziny, ale i dla Saszy. Chciałby tego. Cieszę się, że mieszkamy w Anglii. Nareszcie rozumiem, co znaczy być obywatelem jakiegoś kraju.

– Nie wrócicie już do Rosji?
Nie wiem. W Moskwie zostali moi rodzice, dalsza rodzina. W życiu wszystko zmienia się tak nagle. Nie można wiele zaplanować. Jeśli okaże się, że trzeba będzie, to pojedziemy. Ale moim domem jest teraz Anglia.

– W pożegnalnym liście Sasza wskazał winnego swojej tragedii, a także śmierci Anny Politkowskiej, niezależnej dziennikarki zamordowanej ponad rok temu w Moskwie... Napisał wprost, że za tymi dramatami stoi prezydent Rosji, Władimir Putin. Rozmawiała Pani z nim po śmierci Saszy?
Przekazał mi oficjalne kondolencje. Kiedy jednak powiedziałam głośno, że rząd rosyjski i prezydent są odpowiedzialni za śmierć Saszy, usłyszałam, że to kłamstwo. 
 
– Historia, jaką Pani przeżyła, nadaje się na film...
I taki film powstanie. W Hollywood przygotowywany jest właśnie scenariusz na podstawie życia Saszy. To dobrze. Nikt mi go już nie zwróci, ale mogę chociaż uratować o nim pamięć. To też dużo. Pamiętam każdą chwilę, jaką razem przeżyliśmy. Szczególnie ostatnie tygodnie jego życia. Tej nocy, przed śmiercią, już prawie nie mówił. Udało mu się powiedzieć tylko jedno zdanie: „Marina, bardzo cię kocham”.

Rozmawiała Agnieszka Prokopowicz / Viva

Redakcja poleca

REKLAMA