Pani premier kina
W męskim świecie producentów i reżyserów fabryki snów Meryl Streep zdobyła wszystko. Szesnaście nominacji do Oscara i dwie statuetki. Pierwszą za drugoplanową rolę w „Sprawie Kramerów”, drugą za główną rolę w „Wyborze Zofii”, gdzie nomen omen zagrała po polsku. Zmiana akcentu to dla niej żaden problem. W jej ustach język lata jak ptak. W „Kochanicy Francuza” mówi wiktoriańskim angielskim, w „Krzyku w ciemnościach” – australijskim. A wymowę Karen Blixen w „Pożegnaniu z Afryką” ćwiczy z taśmą, na której Jeremy Irons nagrał swoją duńską służącą. Jest perfekcjonistką. Gdy ma zagrać skrzypaczkę w „Koncercie na 50 serc”, w dwa miesiące opanowuje podstawy gry na skrzypcach. Gra codziennie. Bez przerwy. Dzieci wyrzucają ją do ogrodu, bo nie mogą znieść tego rzępolenia. Jeżeli chodzi o role, jest bezwzględna. Dla siebie. I innych. W oscarowej „Sprawie Kramerów” żąda zmian w scenariuszu. I sama pisze własne kwestie, mimo oporów Dustina Hoffmana. „Reżyseruję sama siebie”, wyznaje ze śmiechem kilka lat temu w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. „A o współpracy z reżyserem mówimy tylko dlatego, że to ładnie wygląda w gazetach”.
Nic dziwnego, że właśnie ona zostaje ekranową Margaret Thatcher. Pierwszą kobietą premierem. Żelazną Damą, która z siłą i konsekwencją czołgu zmieniła brytyjską rzeczywistość. Twardsza i skuteczniejsza od mężczyzn polityków. Podobnie Meryl Streep jest przepełniona wiarą w siebie. Zna swoją wartość. W tej roli znów wiek jest dla niej atutem.
Dziś Meryl Streep ma 62 lata. Wciela się w Żelazną Damę od jej 49. roku życia po 85. Znawcy, którzy widzieli film, krzyczą, że to oscarowa rola.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
Jestem brzydka
To wyjątkowa kariera nawet w tak dziwnym miejscu, jak Hollywood. Jest rok 1974. Meryl Streep podbiła już sceny Broadwayu. Teraz marzy o filmie. Idzie na casting do „King Konga”. Producent, Włoch Dino De Laurentiis, na jej widok mówi do syna po włosku: „Ale brzydka. Po coś mi to sprowadził?”. Tężeje ze zdumienia, gdy Meryl odpowiada mu w języku Felliniego. Ona wie, że nie jest piękna. Ostre rysy twarzy, haczykowaty nos, grube uda. Wstydzi się swojej fizyczności.
Młoda Meryl Streep jest grubaską z aparatem na zębach. Dokuczają jej rówieśnicy. Ale ma piękny głos. Rodzice – ojciec, kierownik w zakładach farmacji, i matka pracująca w agencji reklamowej – posyłają ją do szkoły wokalnej. I pewnie wylądowałaby w operze, gdyby nie jeden występ. Ma 15 lat, gra bibliotekarkę w szkolnym przedstawieniu. Gdy wychodzi przed kurtynę, wita ją owacja na stojąco. Czuje się piękna. Zakochuje się w graniu, jak inne dziewczyny w chłopcach. To miłość na całe życie. Niech sobie mówią, co chcą. Ona i tak pójdzie za głosem serca. Ale niepewność co do urody w niej zostaje. W wywiadach powtarza: „Brzydszy ode mnie jest tylko Chomeini”.
Farmerka
Z pozoru nudna. Żadnych skandali, żadnych afer. Ten sam mąż od 30 lat. I czwórka już dorosłych dzieci: syn Henry – najstarszy i trzy córki: Mary, Grace i Louisa. Meryl Streep zawsze powtarzała, że rola matki jest najtrudniejsza. Ale dzięki niej czuje się bogatsza, pełniejsza jako człowiek. „Musisz tylko pamiętać o 25 rzeczach naraz. I przygotowywać posiłki, które składają się z czegoś innego niż tylko z czekolady”, żartuje. Ze względu na dzieci kupuje farmę w Connecticut w stanie Nowy Jork. Duży, wygodny dom, 47 hektarów terenu, rzeka. Córki i syn dorastają z daleka od gwaru miasta i natrętnych dziennikarzy. Meryl chroni rodzinę przed mediami.
To wyjątkowa gwiazda. Nie obchodzi jej blichtr wielkiego świata. Gdy zmywa szminkę i gasną światła, ona szybko ucieka do swego życia, do rodziny. Na producentach „Jedynej prawdziwej rzeczy” wymogła, żeby każdego wieczoru helikopter odwoził ją do domu. Dzieci są zachwycone. Ona mniej, bo panicznie boi się latać. „Moich dzieci nie interesuje, co robiłam cały dzień”, zwierzała się przed laty. „Nikt nie zapyta, kim dzisiaj byłam: pisarką, kucharką czy widmem z kosmosu. Dla nich ważne jest, że w domu, jak co wieczór, pali się kominek, w kuchni pachnie pieczona baranina, a w szufladzie nie brakuje czystych majtek”. Sama robi zakupy i sama przyrządza jedzenie. Przede wszystkim warzywa z własnego ogrodu, który sama uprawia. Dla dzieci rezygnuje na 20 lat z grania w teatrze. Wieczory i weekendy chce mieć wolne. To poświęcenie najbardziej boli. Ale w tym roku nastąpi koniec jej mąk. Na deskach teatru wcieli się w postać Marii Skłodowskiej-Curie. To rola wymarzona dla niej – kobiety piekielnie zdolnej i mocnej, jak promieniotwórczy rad.
Chora z miłości
To, że Meryl Streep jest wierną żoną i spełnioną matką, nie świadczy o tym, że nie potrafi być namiętna. W jej życiu też jest historia na filmowy melodramat. Jest tuż po studiach. W szekspirowskiej sztuce „Henryk V” poznaje starszego o 15 lat Johna Cazale’a, odtwórcę Freda Corleone w „Ojcu chrzestnym”. To wielka, namiętna miłość. Kochankowie zdążą jeszcze zagrać w oscarowym „Łowcy jeleni”, gdy Johna pokona rak. Młoda, zakochana Meryl opiekuje się nim do końca. Potem martwieje. „Panicznie boję się choroby”, powie wiele lat później. „Zabrała mi wielu bliskich, w tym moją pierwszą miłość. On nadawał sens mojemu istnieniu”.
Aby nie zwariować, Meryl Streep rzuca się w wir pracy. „Gdybym nie była aktorką, zapiłabym się lub zaćpała na śmierć”, powie w wywiadzie do francuskiej „Elle”. „Każdy nosi w sobie negatywną energię. Mój zawód pozwala mi wyrzucić złość. Wykrzyczeć ją”. Po śmierci ukochanego przeprowadza się z bratem do pracowni jego przyjaciela, rzeźbiarza Donalda J. „Dona” Gummera. Artysta jest młodym rozwodnikiem. Prosi Meryl, żeby przypilnowała jego atelier, gdy będzie podróżował po Europie. Kiedy wraca, mówi: „Nie widzę powodu, dla którego miałabyś się wyprowadzić”. Buduje dodatkowy pokój. Pół roku po śmierci Cazale’a biorą ślub. Od tamtej pory są nierozłączni. „Mam wielkie szczęście żyć z człowiekiem, z którym nie trzeba walczyć”, przyzna po latach aktorka. „Don Gummer i ja jesteśmy silnymi osobowościami, ale szanujemy się nawzajem. No i się kochamy”.
Seks po sześćdziesiątce
Rok 2002. Farma w Connecticut. Meryl Streep płacze przy zlewozmywaku. „Co jest, kochanie?”, pyta z troską mąż. „Jestem przerażona!”, woła aktorka. „I całkowicie bezradna. Po pięćdziesiątce kobieta nie ma szans w Hollywood”. Don przytula żonę. „Mówisz tak, odkąd się znamy”, pociesza. Zdenerwowana gwiazda strząsa jego rękę z ramienia. Ale to Don ma rację. Już niedługo wybuchnie filmowa supernowa. „Diabeł ubiera się u Prady” okaże się wielkim hitem. A jej rola wzorowana na naczelnej „Vogue’a” Annie Wintour – majstersztykiem. Miniona dekada odsłoni nową twarz wielkiej aktorki – komediową, lekką, prowokacyjną. W „To skomplikowane” powie przyjaciółkom przy kieliszku wina: „Ostatnio rozpiera mnie energia – to prawdopodobnie dzięki moim bogatym doświadczeniom seksualnym. Właściwie to zachowuję się jak dziwka”.
W Meryl Streep budzi się demon seksu. Spójrzcie tylko na nią. Znakomite ciało, pewna siebie mina. Otacza ją aura zmysłowości. Swoim bohaterkom nie zagląda w metrykę, daje im prawo do przyjemności. Skacząca po łóżku w „Mamma Mia!” w workowatych spodniach, z włosami bezwładnie opadającymi na ramiona, jest symbolem nowych czasów. Zwycięstwa dojrzałych kobiet. Przed ich siłą musi ugiąć się nawet seksistowskie Hollywood. Przez łóżko aktorki – na planie oczywiście – przewinęły się legendy: Robert Redford, Jack Nicholson, Robert De Niro, Sting. W 60. wiośnie życia całuje się z Pierce’em Brosnanem. „Kto by nie chciał całować Bonda?”, pyta retorycznie. „Czułam, że robię to dla całej Ameryki, dla wszystkich kobiet”. I taka właśnie jest Meryl Streep. Wiecznie młoda.
Roman Praszyński / Viva!