Marysia Sadowska - Rewolucjonistka

Marysia Sadowska fot. ONS
W latach 90. była cudownym dzieckiem show-biznesu, ale gdy dorosła, długo szukała na siebie pomysłu. Aż wreszcie się zbuntowała...
/ 28.08.2009 12:34
Marysia Sadowska fot. ONS
Najpierw musiała wszystkim udowadniać, że nie jest tylko rozkapryszoną córeczką znanych rodziców, której zamarzyła się kariera na muzycznej scenie. Potem przez wiele lat przekonywała, że wyrosła już z dziecięcych piosenek. Marysia Sadowska (33) miała na siebie różne pomysły. Śpiewała już pop, jazz i poezję, grała też muzykę klubową. Krytycy docenili ją jednak dopiero po ostatniej, w pełni autorskiej płycie „Spis treści”. Dla wielu było zaskoczeniem, że ta nieco ekscentryczna blondynka to dojrzała i ciekawa artystka. Wreszcie udało jej się zerwać z wizerunkiem Marysi z „Tęczowego Music Boksu”.

– Czy to prawda, że jedną z piosenek z Twojej najnowszej płyty „Spis treści” napisałaś 14 lat temu?
Marysia Sadowska:
Nagrywanie tej płyty zaczęłam od... zejścia do piwnicy. Wyciągnęłam magnetofon kasetowy, odpaliłam nawet ATARI, swój pierwszy komputer, i przejrzałam dyskietki. Chciałam przyjrzeć się wszystkiemu, co do tej pory zrobiłam. Miałam zawsze mnóstwo pomysłów, które nie zawsze wypalały. Teraz z niektórych skorzystałam.

– Dlaczego wtedy, 14 lat temu, nie udało Ci się nagrać albumu?
Marysia Sadowska:
Wtedy wszystkie drzwi były przede mną zamknięte. Nikt nie traktował mnie poważnie. Dziecięca kariera i „Tęczowy Music Box” były moim przekleństwem. Kiedy pisałam piosenki i śpiewałam w telewizji, miałam przecież tylko 13 lat! To był 1989 rok, dziwny czas dla naszego rynku muzycznego. Wszystko wtedy na nim kulało i nagle my, „gwiazdy dziecięce”, staliśmy się gwiazdami dużego formatu. Dostawaliśmy worki listów, mieliśmy fankluby, udzielaliśmy wywiadów. To było trudne doświadczenie.

– Britney Spears, która występuje na scenie od ósmego roku życia, jako 20-latka była już u szczytu kariery...
Marysia Sadowska:
A ja ciągle musiałam udowadniać, że śpiewanie nie było moim kaprysem czy marzeniem rodziców. Skończyłam 18 lat, a wciąż oczekiwano, że będę nagrywać piosenki dla dzieci. Mówiono, że jestem zmanierowana i że nie jestem „prawdziwkiem”. Nikogo nie obchodziło, że skończyłam szkołę muzyczną.

– Jak się wtedy czułaś?
Marysia Sadowska:
Okropnie. Moje telewizyjne i estradowe doświadczenie okazało się jednak ogromnym atutem w Stanach. Tam doceniano, że nie panikuję przed kamerą. Moje dziecięce występy w polskiej telewizji zobaczyła tamtejsza producentka. Była pod wrażeniem, że umiem robić show. Pięć lat później, kiedy zdawałam maturę, niespodziewanie zadzwoniła: „Słuchaj, teraz w Japonii świetnie sprzedają się blondynki, najlepiej w typie szwedzkim. Przyjeżdżaj, przefarbujemy cię i będziesz robić karierę”. Podpisałam więc kontrakt z EMI Toshiba. To była prawdziwa szkoła życia. W wytwórni pracował nade mną sztab ludzi, który chciał mnie uformować według swojego pomysłu. Kiedy chciałam śpiewać ballady jazzowe, oni pukali się w czoło. Miał być dance. Doszłam do wniosku, że nie nadaję się na gwiazdę pop. 

– A byłaś dobrze sprzedającą się blondynką?
Marysia Sadowska:
Można nawet powiedzieć, że byłam w Japonii przez sekundę popularna. Trafiłam na okładki pism, a składanki z moimi piosenkami sprzedawały się w wielotysięcznych nakładach. 

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>>


– Po dwóch latach wróciłaś do Polski. Co pomogło Ci przetrwać i nie zwariować?
Marysia Sadowska:
Łódzka Szkoła Filmowa. Kino było moją drugą pasją obok muzyki. Kiedy za pierwszym razem zdałam na reżyserię, postanowiłam, że odpuszczam sobie muzykę. W szkole filmowej nikt nie znał Marysi Sadowskiej, tam akurat gorzej miały dzieci filmowców. Nic nikomu nie musiałam udowadniać. Czasami tylko mówiono z przekąsem, że taka blondynka bardziej nadawałaby się na wydział aktorski. Na egzamin specjalnie poszłam w okularach z zerowymi szkłami, żebym wyglądać na intelektualistkę.

– Jaką byłaś studentką reżyserii?
Marysia Sadowska:
Na początku nie miałam zielonego pojęcia, czym jest reżyseria. Wydawało mi się, że obrazami będę przedstawiać to, co sobie wyobrażam. Byłam zafascynowana twórczością Zbigniewa Rybczyńskiego i Federica Felliniego. Wychowałam się na teledyskach, które puszczano w MTV. Aż tu na pierwszym roku dostaję zadanie: wyreżyseruj kłótnię między kobietą a mężczyzną. Nie radziłam sobie zbyt dobrze w filmie dokumentalnym. Jednak na drugim roku zrobiłam etiudę „Skrzydła”, 14 minut bez słowa, i ten film bardzo się spodobał. Szkoła wysłała go na wiele międzynarodowych festiwali, dzięki czemu mogłam na przykład zobaczyć Syberię.

– O czym był ten film?
Marysia Sadowska:
O dojrzewaniu. Dziewczyna marzy o lataniu i buduje sobie wielkie skrzydła. Kiedy jest już bliska realizacji marzenia, niespodziewanie się zakochuje. Paląc skrzydła, niszczy wszystkie swoje mrzonki. Od zawsze interesował mnie temat inicjacji. Dlaczego ludzie nie chcą dojrzewać? O tym też zrobiłam swój drugi film „Non stop”.

– Czy to są filmy o Tobie?
Marysia Sadowska:
Po części. Moim o wiele bardziej osobistym wyznaniem jest ostatnia płyta. Muzyka to zazdrosna kochanka, dlatego na studiach filmowych do niej wróciłam. Byłam zafascynowana sceną klubową. Zaczęłam występować z didżejami jako MS. Śpiewałam też z moim pierwszym zespołem jazzowym w warszawskich restauracjach, żeby zarobić na akademik. Na czwartym roku dostałam propozycję wyreżyserowania teledysku Michała Bajora do piosenki z filmu „Quo vadis”. Potem zaczęłam reżyserować klipy dla innych artystów – Kasi Nosowskiej i Renaty Przemyk. Kaśka kiedyś zapytała: „Ty chyba kiedyś śpiewałaś? Nadal to robisz?”. Wtedy pokazałam jej demo z piosenką „Tomaszów” Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Spodobało się jej i nagle drzwi do wytwórni muzycznej się uchyliły. Wróciłam do śpiewania dzięki robieniu filmów. Paradoks.

– Będziesz jeszcze robić filmy?
Marysia Sadowska:
Tak. Właśnie siadam do pisania scenariusza filmu dyplomowego. Chciałabym zadebiutować na dużym ekranie. Czasem wydaje mi się, że w filmie mam więcej szczęścia niż w muzyce, gdzie zawsze wszystko mi idzie jak po grudzie. Na przykład mojej ostatniej płyty nie można kupić w empikach. Są jakieś problemy z dystrybucją. Pech. I tak cały czas. 


– Nie zastanawiałaś się, że to może nie pech, tylko większy talent do robienia filmów niż muzyki?
Marysia Sadowska:
Na pewno jestem lepszym muzykiem niż reżyserem. Poza tym kocham koncerty i jestem prawdziwym zwierzęciem scenicznym. Reżyseria nie da mi kontaktu z publicznością. O filmie mogę sobie podyskutować po projekcji z kilkoma osobami. A stojąc na scenie, czuję energię kilkuset osób. Kto raz spróbował, wie, o czym mówię.

– Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy wystąpiłaś przed publicznością?
Marysia Sadowska:
Miałam sześć lat. Wróciliśmy z rodzicami z Syrii i wystąpiłam na koncercie UNICEF-u w Sali Kongresowej. Wcześniej jeździłam z mamą w trasy „Podwieczorka przy mikrofonie” i moim pokazowym numerem było zrobienie na scenie fikołka. Można powiedzieć, że wychowałam się na scenie. Jako niemowlę leżałam w wózku, który stał w klubie muzycznym Akwarium i restauracji Pod Kurantami, którą moi rodzice prowadzili, kiedy się urodziłam.

– Twoi rodzice byli muzykami, więc wydawało się to oczywiste, że Ty także zajmiesz się muzyką?
Marysia Sadowska:
Moi rodzice wcale nie chcieli, abym szła w ich ślady. Mama mówiła: „A nie mogłabyś robić czegoś konkretnego? Zostań na przykład lekarką”. Kiedy dostałam się do szkoły filmowej, ucieszyła się, że wreszcie będę miała porządny zawód. Myślała, że pójdę pracować do telewizji i dam sobie spokój z muzyką.

– Czy to prawda, że następną płytę chcesz nagrać z mamą?
Marysia Sadowska:
To jest moje marzenie. Chciałabym przypomnieć hity Liliany Urbańskiej z lat 70., takie jak „Wiatr wiosenny gitarzysta, co gra na akacjowych listkach…”. Zawsze wydawało mi się, że mój tata jest postacią bardziej znaną. Ale kiedy jeździłam na koncerty z piosenkami Komedy, podchodzili do mnie ludzie w różnym wieku, pytając, co słychać u mamy i kiedy wróci do śpiewania. Wtedy pomyślałam: „Czemu mama nie miałaby znowu wypłynąć na szerokie wody?”. Negocjuję kontrakt z wytwórnią. Chcę ją na nowo wylansować.

– Jesteś blisko z rodzicami.
Marysia Sadowska:
O wiele bardziej ufam w sprawach muzycznych im niż recenzentom. Teraz role się odwróciły: to ja opiekuję się rodzicami i nimi się chwalę. W dzieciństwie bardzo tęskniłam za mamą, kiedy wyjeżdżała w trasy koncertowe. Wchodziłam do szafy i przytulałam się do sukienek, żeby poczuć jej zapach. Dopiero po latach się do tego mamie przyznałam. Kiedy miałam dziewięć lat, powiedziałam jej: „Proszę zapisać mnie do szkoły muzycznej”. Mama odparła: „Dobrze, ale jeśli choć raz powiesz, że chcesz bawić się z dziećmi na podwórku, zamiast ćwiczyć gamy, to cię z tej szkoły wypiszę”. I potem, kiedy tylko nie chciało mi się ćwiczyć, przypominałam sobie, że to przecież była moja decyzja. Rodzice traktowali mnie od małego jak partnera. Nigdy nie uważali, że jestem za mała na coś albo za głupia. Chodziłam z nimi do filharmonii, na koncerty jazzowe, do teatru. Dzisiaj to ja zabieram wszędzie moją mamę – na koncerty, pokazy mody czy na imprezy do znajomych.


– Na swojej najnowszej płycie dużo śpiewasz o miłości, chwilami są to smutne piosenki. Dlaczego? Przecież jesteś szczęśliwie zakochana.
Marysia Sadowska:
Ale wcześniej przeżyłam kilka zawodów miłosnych. Piosenkę „List do A” napisałam dla Adriana, mojego narzeczonego, i jest to piosenka o euforii, o tych przysłowiowych motylach w brzuchu. A piosenka „Jeszcze raz” jest piosenką pożegnalną dla wszystkich moich byłych. Co ciekawe, jest to ulubiona piosenka mężczyzn z tej płyty.

– Niechętnie opowiadasz o swoim życiu prywatnym. Ale wiem, że jesteś szczęśliwa. Może zdradzisz przynajmniej kiedy ślub?
Marysia Sadowska:
W przyszłym roku. Zaręczyliśmy się w Wielkanoc. Byliśmy u rodziców Adriana na Suwalszczyźnie. Pewnego dnia powiedział do mnie: „Chodź, zasadzimy jesion, drzewo, które będzie żyło dłużej niż my”. Ociągałam się, bo była paskudna pogoda i nie chciało mi się wychodzić z domu. Kiedy wyszliśmy na wzgórze nad jeziorem, dał mi do ręki łopatę i powiedział: „Kop!”. Zdziwiłam się, bo taki zawsze dżentelmen z niego. Kopiąc, poczułam nagle coś twardego. Wykopałam skrzynkę… w której był pierścionek. Adrian padł na kolana. Nagle spod ziemi wyrośli jego rodzice. Popłakałam się, bo, wierz lub nie, ale w tej chwili wyszło słońce. Wierzę, że to dobra wróżba na przyszłość. To były zaręczyny jak z bajki.

– Jesteś spełnioną kobietą. Gdzie jest zatem ta rewolucja, o której śpiewasz na płycie?
Marysia Sadowska:
Jest sporo rzeczy, przeciwko którym chciałabym się zbuntować. Wystarczy włączyć radio: jesteśmy zalewani szmirą z Zachodu. Chcę przypominać ludziom, że warto dbać o jakość kultury, a nie tylko zarabiać na niej pieniądze. Nawet jeśli jest to popkultura. Przecież w sztuce nie ma demokracji. Piosenki, które mają się wszystkim podobać, są nijakie. Albo ten przerób szmat! Cały czas gada się o modzie, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. To, jaką mam na sobie sukienkę, wydaje się milion razy ważniejsze od tego, czy potrafię śpiewać i grać dobrą muzykę. Co z tego, że jakaś kreacja jest udana? Przecież za pięć lat nikt już nie będzie o tym pamiętał. Przeciwko temu się buntuję.

– Czy dziennikarze modowi są Twoim wrogiem numer jeden? Wyjątkowo lubią Cię krytykować...
Marysia Sadowska:
Szczerze? To, co mówią o moich ciuchach, mam gdzieś. Przecież to nie szata zdobi człowieka, choć wszyscy dziś o tym chyba zapomnieli. Nie boję się eksperymentować i ubierać kolorowo. Chcę być przede wszystkim sobą. Dziś nie pozwolę się już zmienić.                        

Sylwia Borowska / Party

Redakcja poleca

REKLAMA