Martyna Wojciechowska

Czy dla pieniędzy można się wspinać na Everest? Tak, zrobiłam to dla pieniędzy - straciłam na tej wyprawie równowartość dobrego samochodu.
/ 12.12.2006 22:53
Robert Chojnacki: Muszę przyznać, że od kiedy uświadomiłem sobie Twój tryb życia, jestem zdziwiony tym, że napisałaś tę książkę, że napisałaś cokolwiek większego niż artykuł prasowy.
Martyna Wojciechowska:
Ale ja mam całe tomy zapisków w domu! Od zawsze robię notatki, zapiski, od zawsze czytam książki z ołówkiem. Wynotowuję zdania, zaznaczam sobie fragmenty. Jest to dla mnie tak ważne, że już nawet nie potrafię tak po prostu przeczytać książki. Na wyprawie, gdzie jeśli tylko nie idziesz, robisz wszystko, by odpoczywać i regenerować siły, ludzie się cały czas dziwili, że zamiast spać, siedzę i pisze. A to moje pisanie sprawiało, że jeszcze intensywniej wszystko przeżywałam. Myślę, że całe życie przygotowywałam się do dwóch rzeczy - napisania tej książki i wejścia na Everest.

RC: Chodzi o to, że snułaś takie plany od dziecka?
MW: Zupełnie nie o to chodzi. Po prostu każdy kilometr, który przebiegłam w swoim życiu, każde podciągnięcie się na drążku, każde zdanie, jakie napisałam, zmierzało w tym konkretnym kierunku. Cała moja wiedza dotycząca logistyki też przybliżała mnie do realizacji tego celu. Mogłabym powiedzieć, że czuję teraz, iż byłam do tego przeznaczona, choć wcześniej o tym nie wiedziałam.

RC. Chyba dorabiasz jakąś ideologię...
MW: Nie sądzę, naprawdę nie można podejmować tak ryzykownej wyprawy dla zdobycia popularności. Wiesz, jeśli nie robisz tego z głębokiego przekonania, z potrzeby serca i z wielkiej miłości do idei, bo tu nie chodzi nawet o miłość do gór, tylko o miłość do tego pomysłu. Jeśli nie robisz tego z tak głębokich pobudek, to w ogóle tego nie rób. To jest zbyt ryzykowne, to wymaga zbyt dużych nakładów energii, czasu, pieniędzy i wszystkiego. Czy dla pieniędzy można się wspinać na Everest? Tak, zrobiłam to dla pieniędzy - straciłam na tej wyprawie równowartość dobrego samochodu. Czy dla popularności? Od końca lat 80. w zasadzie żadna z wypraw himalajskich nie cieszyła się zainteresowaniem mediów, poza wyprawą zimową na K2. Dla popularności nie można zrobić czegoś takiego, bo jest to obarczone zbyt dużym ryzykiem. Jeśliby mi się nie powiodło, to straciłabym więcej niż mogłabym kiedykolwiek zyskać na tej wyprawie. Ale ja już kiedyś powiedziałam złośliwie, że gdybym chciała zdobyć popularność, to bym wystąpiła w „Tańcu z gwiazdami”, to jest znacznie skuteczniejszy sposób, jak wskazują ostanie sezony w naszej telewizji.

RC: A w ogóle zastanawiałaś się, co z sobą zrobić, jak ci się nie uda? Czy nie zaprzątałaś sobie tym głowy? Odcinałaś się od tego?
MW:
Rozważałam wszystkie plany i scenariusze wspinaczki i osiągnięcia sukcesu we wspinaczce, a nie co będzie, jeśli mi się nie uda. I tyle. Zresztą jakiekolwiek snucie scenariuszy w przypadku takich wypraw jest bez sensu. Los lubi płatać figle...

RC: Co masz na myśli?
MW:
Kiedy wydawało mi się, że jestem kilkaset metrów od szczytu, co w tych warunkach znaczy, że już blisko, ale jeszcze nie na pewno, zaczął się trudny moment w życiu kobiety... Mówię do siebie: Jezus, Maria, nie! Teraz już na pewno mnie zetnie! Już mnie brzuch zaczął boleć na samą myśl. Zaczęłam się miotać, żeby coś temu zaradzić. Wściekałam się jak diabli, bo jak to zrobić na tej wysokości przy tej temperaturze, w szczelnym kombinezonie i bez odpowiednich akcesoriów. W końcu coś wymyśliłam. Ostatecznie miałam taki skok formy, jak na olimpiadzie.

Jadąc na Everest myślałam, że nakarmię się tym sukcesem na wiele miesięcy, będę wstawać codziennie rano, patrzeć w lustro i mówić: „To ja, zdobywczyni Everestu”. Że wpłynie to na polepszenie mojego zdania na swój temat, że polepszy moją samoocenę, że spowoduje, że będę miała wewnętrzne poczucie radości trwające nieprzerwanie od dnia wyprawy. A prawda jest taka, że nic takiego nie następuje, kompletnie nic. Dla tej góry, to nie ma kompletnie żadnego znaczenia, że na nią weszłam. To nie ma kompletnie żadnego znaczenia naprzeciw wieczności, a suma sumarum, wiedziałam, że jeszcze nie zdążę zejść, a już będę myślała o kolejnych szczytach, wyprawach.

RC: Nienasycenie?
MW:
To jest pewna forma nienasycenia, jakiegoś niepokoju wewnętrznego. Nie do końca umiem to sprecyzować. Dopiero Everest mi uświadomił, że nie do końca chodzi o cele, chodzi o to, żeby cały czas być w ruchu. A ja naiwnie myślałam, że chodzi mi o najwyższy wierzchołek świata...
Wszystko, co najważniejsze na tej wyprawie dokonało się kilkanaście dni wcześniej na tzw. memorial place. Zdałam sobie sprawę, że każdy kopczyk to jest czyjeś życie, to jest czyjaś historia: matki, żony, kochanki, dzieci, to jest wszystko to, co stoi za człowiekiem. To jest ileś ludzkich tragedii, które za tym stoją. Potem zaczęłam myśleć o tym wszystkim, co mnie doprowadziło na Everest. I pewnie gdyby nie wypadek, gdyby nie śmierć Rafała, to nigdy bym się nie odważyła albo długo jeszcze bym się nie odważyła podjąć takiego wyzwania. I tam miałam taki moment, że puściły mi wszystkie tamy, zaczęłam straszliwie płakać, zaczęłam mówić przy włączonej kamerze. Mówiłam, mówiłam, mówiłam.

RC: A o czym mówiłaś?
MW:
O tym, o czym teraz też rozmawiamy. Mówiłam o tym, co mnie tam doprowadziło. Mówiłam o śmierci, październikowym późnym wieczorze 2004 roku, o tym, jak się później wszystko zmieniło i nagle monolit skalny, którym się obudowałam, żeby nie odczuwać tak mocno, wszystko zaczęło się osypywać jak lawina. Strasznie płakałam, ale miałam wrażenie, że potem nastała cisza we mnie. Od tego momentu zaczęłam myśleć o Rafale ciepło. Nie wywołuje to już we mnie takich negatywnych emocji.

RC: Nie boisz się, że robiąc takie rzeczy kusisz los?
MW:
Gdyby nikt się nie wychylał, prawdopodobnie dalej siedzielibyśmy przy lampach naftowych albo w drewnianych chatach. Człowiek chce zdobywać i zmieniać.