Maria Sadowska wywiad "Flesz"

Maria Sadowska na gali 100 razy M jak Miłość fot. Akpa
Jurorka "The Voice" w szczerym wywiadzie o obala mity o show-biznesie
/ 18.09.2013 21:07
Maria Sadowska na gali 100 razy M jak Miłość fot. Akpa

Konferencja prasowa „The Voice of Poland”. Maria Sadowska (37) cierpliwie udziela wywiadów kolejnym dziennikarzom. Obserwuję ją i dochodzę do wniosku, że chyba bardzo lubi ludzi – żywo gestykuluje, uśmiecha się, a na jej twarzy nie widać ani odrobiny zniecierpliwienia. Stoję na końcu kolejki i martwię się, czy będzie miała jeszcze siłę odpowiadać na moje pytania. Albo czy pod pretekstem krótkiej przerwy wyjdzie gdzieś i już nie wróci – jak to mają w zwyczaju gwiazdy stacji telewizyjnych podczas prezentacji ramówek. Na szczęście udało się – nie uciekła! Przed rozmową ze mną Maria prosi tylko o szklankę soku jabłkowego. Przegarnia włosy, uśmiecha się i mówi: – To jedziemy!

Co się dzieje w tym „The Voice of Poland”? Przed chwilą na konferencji Tomasz Kammel powiedział, że są łzy, awantury, krew i socjotechnika. To na pewno program rozrywkowy?

(śmiech) Przede wszystkim jest radość z dużej ilości dźwięków i muzyki. Wszyscy śpiewają, trenerzy także. Ale fakt, są też łzy. Głównie wzruszenia. I to nie tylko moje. Wszystko przez ogromną dawkę emocji.

Amatorzy robią na was, zawodowcach, aż takie wrażenie, że płaczecie?

Tak. Ludzie są tak prawdziwi, tak piekielnie zdolni, tak przepięknie śpiewają, że nie da się trzymać emocji na wodzy. Zwłaszcza że jesteśmy artystami o dość specyficznej wrażliwości. Nie sądziłam też, że tak ogromną radość czuje się, gdy uczestnik akurat ciebie wybiera. Wystrzelasz z fotela, piszczysz, skaczesz. Założyłam sobie na początku, że będę poważną, niewzruszoną trenerką, ale wierz mi tak się nie da.

Uczestnik ulega waszemu czarowi, wybiera jednego z trenerów, a potem...

…a potem trener może go wyrzucić. To jest straszne, ale taki właśnie jest show-biznes. To jest pierwsza, gorzka, ale bardzo ważna lekcja, jaką dostają ci młodzi, zdolni ludzie. Ciągle im powtarzam, jaka jest rzeczywistość – że telewizyjna sława trwa bardzo krótko, a reguły są bezlitosne. Takich ludzi, którzy fantastycznie śpiewali w różnych programach, a potem przepadli, jest mnóstwo.



To co zrobić, żeby nie przepaść?

Po pierwsze, robić swoją muzykę. Pisać i śpiewać własne kawałki, bo nie da się pójść dalej, wykonując w telewizji tylko cudze przeboje. W mojej grupie prawie wszyscy są po szkołach muzycznych, mają już swoje nagrania, są gotowi i teraz muszą wykorzystać tę chwilę, która nadchodzi. A po drugie, nie poddawać się, szczególnie w przypadku porażki. Tłumaczę im, że ten program jest tylko etapem.

Jesteś przygotowana na to, że będzie ci krwawić serce, gdy będziesz żegnać kolejne osoby z twojej grupy?

Oj, będzie krwawić. Bardzo. Będą nieprzespane noce, będzie złość i bezsilność, ale takie są zasady i w tym programie, i w tym zawodzie. Czasem dopisuje ci szczęście, a czasem wracasz do domu. Ale nie wolno składać broni. Zamierzam pomóc moim uczestnikom po programie. Pokazać ich twórczość w zaprzyjaźnionych wytwórniach. Chcę do tego podejść odpowiedzialnie, żeby obietnice, które im składałam na różnych etapach, nie były słowami rzuconymi na wiatr.

Co Maria Sadowska, wokalistka kojarząca się z jazzem, muzyką elektroniczną i ambitnymi projektami, robi w telewizyjnym talent show?

Przemyca to, czego w dużych mediach jest mało! Chcę pokazać i widzom, i uczestnikom, że nie trzeba nagrać wielkiego hitu, by być muzykiem. Ja całe życie funkcjonuję poza tym całym blichtrem, a mimo to daję sobie radę, żyję z muzyki i się realizuję. Niekoniecznie trzeba być na pierwszym froncie i robić komercyjne rzeczy. To jest nawet fajne, że ja nie do końca pasuję do tych wszystkich przebojów. Mam nadzieję, że uda mi się wpuścić do programu troszkę innej muzyki niż ta, którą wszyscy znamy ze stacji radiowych i telewizji. I to jest właśnie moja misja w tym programie.

Wydaje mi się, że masz duży dystans do show-biznesu. Mam wrażenie, że trochę z niego kpisz.

Znam ten świat. Żyję w nim od dziecka. Oczywiście kiedyś wyglądał on inaczej niż teraz, ale nabrałam do telewizji, do kamer, błysku fleszy wielkiej rezerwy. Zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest mocno przejściowe i nie ma się do czego przywiązywać. Będę pilnować moich uczestników, żeby przez ekscytację telewizją za bardzo nie odlecieli. Bo potem, w domu, czekać na nich może szara rzeczywistość.

Polski show-biznes jest płytki?

To jest bardziej show niż biznes. Nie jesteśmy Ameryką. Za byciem znanym w Polsce najczęściej nie idzie taki standard życia jak na Zachodzie. Nie ma żadnych willi z basenami, samochodów i milionów na kontach. Wybierając drogę niekomercyjną, cały czas obracam się w normalnej rzeczywistości, takiej, w której żyje zwykła polska rodzina. Jesteśmy dużo bliżej ludzi, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. To są takie mity celebryty.



Jeździsz autobusem?

Jasne. Metrem też. Pod warunkiem, że jeździ (śmiech). I bardzo sobie to cenię. Naprawdę.

Życie między normalnymi ludźmi może pomóc w zrobieniu dobrego filmu. Bo chyba reżyserowania nie porzuciłaś dla telewizji?

Oczywiście, że nie. Przez ostatni rok byłam w podróży z moim „Dniem kobiet”. Dostaliśmy sporo nagród. Ostro pracuję nad nowymi projektami, jeden scenariusz mam już gotowy. Niestety praca przy filmie zawsze bardzo długo trwa. Więc pewnie nie powstanie on szybko, ale zapowiada się, że będzie fajny.

Wystąpi w nim Katarzyna Kwiatkowska?

Tak. Nowy projekt piszę z myślą o niej. Uważam, że Kasia to aktorka bardzo niedoceniona. Ma nieprawdopodobną osobność i wielki talent. Wyobraź sobie, że w teatrze gra monodram, w którym wciela się w 42 postacie. Nie zmieniając kostiumów. Robi to wyłącznie ciałem. Absolutny majstersztyk aktorski. Wiesz, że ona włada sześcioma językami? Gdy jeździłyśmy z „Dniem kobiet” po Europie, Kasia niemal w każdym kraju rozmawiała z dziennikarzami w ich ojczystym języku. Pękałam z dumy! Jest też cudownym kompanem i jednym z moich najbliższych przyjaciół.

A to prawda, że na planie filmowym rządzisz twardą ręką i... jesteś niezłą heterą?

(śmiech) Potrafię być, jak najbardziej. Ale tylko wtedy, gdy jest to konieczne. Film to praca zbiorowa. Reżyser musi tak podejść do ludzi, żeby dali z siebie jak najwięcej. Nie lubię pracować w atmosferze konfliktu. Lubię za to konstruktywne i twórcze rozmowy. Ale czasami krzyczę i przeklinam strasznie – przyznaję się, choć jest to trochę taki nasz filmowy język.

Powiedziałaś, że chcesz robić filmy o tym, co cię wkurza. Więc co cię wkurza?

Najbardziej? Hegemonia władzy, hegemonia wielkich korporacji. Taki zawoalowany totalitaryzm. Walczę o niezależność myślenia. Lubię stać po stronie mniejszości. Uważam, że są takie dziedziny, w których nie ma demokracji. Choćby w sztuce. Nie zawsze większość ma rację. Prawa mniejszości powinny być szanowane. Wkurza mnie to, że nadal nie są respektowane prawa kobiet. I o tym będzie mój nowy film. Będzie to wręcz thriller polityczny!



Brzmi bardzo feministycznie.

Tu nie chodzi feminizm jako taki. Feminizm zawsze stoi po stronie słabszych. I to mnie w nim kręci.

Dlatego przyznano ci Okulary Równości, nagrodę Fundacji im. Izabeli Jarugi-Nowackiej, za walkę o prawa kobiet zatrudnionych w supermarketach i robienie mądrego kina.

Jestem bardzo dumna z tej nagrody.

Patrzysz przez te okulary i co widzisz?

Widzę jeszcze dużo nierówności i niesprawiedliwości. Przy okazji robienia „Dnia kobiet” poznałam naprawdę dobrze temat wyzysku zawodowego. I to nie tylko kobiet. Dziennikarze dużych mediów, pracownicy korporacji mówili mi, że zrobiłam film o nich, że tak samo są wyzyskiwani przez swoich pracodawców jak ta dziewczyna „na kasie” w moim filmie. To samo dotyczy mniejszości seksualnych. Nie rozumiem, dlaczego ktoś ma komuś zabraniać jego stylu życia tylko dlatego, że jest inny. Zrobiłabym o tym film, ale już zostałam wyręczona. Przez Tomka Wasilewskiego, który nakręcił „Płynące wieżowce”, i przez Małgośkę Szumowską, której „W imię” zaraz wejdzie do kin.

Spędziłaś kilka lat w Stanach, nagrałaś dwie płyty, zdobyłaś popularność w Japonii. Po co wróciłaś do kraju? Tam sława i kasa były na wyciągnięcie ręki.

Z tą kasą to bez przesady (śmiech). Jako świeżynka z Polski podpisałam niekorzystne dla mnie umowy. Za pieniądze zarobione tam kupiłam sobie pierwszy w życiu komputer i mikrofon, który mam do dziś.

Z biegiem czasu pewnie byś podpisywała lepsze umowy.

Pewnie tak, ale widzisz… ja tam byłam wykreowanym blond produktem. Nie miałam kompletnie nic do powiedzenia. Ani w sprawie wizerunku, ani repertuaru. To nie byłam ja. Najpierw mówiłam sobie: „OK, jestem w Stanach, robię karierę, nagrywam z producentami od Madonny, nie ma co się czepiać”. Ale po dwóch latach przyszła refleksja, że idę nie w tę stronę, w którą bym chciała. Doszłam do wniosku, że nie nadaję się na popową gwiazdkę, że muszę robić swoje. Tam to nie było realne.



I wróciłaś nad Wisłę studiować...

Pojechałam do USA tuż po maturze. Źle mi było z tym, że czas ucieka, a ja nie studiuję. Marzyłam o szkole filmowej. Za namową znajomych próbowałam dostać się do szkoły filmowej w Łodzi. I udało się! Czułam się wtedy, jakbym trafiła szóstkę w lotto. Stało się jasne, że do Stanów nie wrócę.

A co czujesz, gdy słyszysz, że obecność w mediach załatwili ci znani rodzice? Tak samo zresztą jak Natalii Kukulskiej czy Patrycji Markowskiej.

Ludzie zawsze chcą uprościć sprawę. Mówią: „A to tatuś jej załatwił”. Ale przecież nie wykupił całego nakładu płyt czy wszystkich biletów na koncerty. To zabawne, bo moi rodzice wręcz nie chcieli, żebym była muzykiem. Moja mama była najszczęśliwszą osobą na świecie, gdy skończyłam reżyserię. A kiedy zrobiłam pierwszy film, powiedziała: „Nareszcie masz jakiś zawód”. Rodzice załatwili mi jedno – dzięki nim pokochałam jazz. Nie mieli co ze mną zrobić i zabierali mnie ze sobą w trasy czy na koncerty. Leżałam w wózku w klubie jazzowym i słuchałam tej muzyki. Była w moim życiu od zawsze.

No to wyobraź sobie teraz, że twoja córka za kilkanaście lat przyjdzie i oznajmi: Mamo, będę piosenkarką.

Tylko nie to! (śmiech) Już teraz wiem, jaki to ciężki kawałek chleba, jak silnym psychicznie trzeba być, żeby przetrwać. Rozumiem, co moi rodzice mieli kiedyś na myśli! Ale cudownie byłoby stanąć kiedyś razem na scenie. Tak jak ja czasem na koncercie jazzowym z tatą, który wciąż wspaniale gra na organach Hammonda. To niezwykłe przeżycie grać z kimś, kogo się tak kocha i dobrze rozumie.

Film, muzyka, TV show i jeszcze małe dziecko! Czy doba ci wystarcza, żeby się ze wszystkim wyrobić?

Jedno dziecko to pikuś. Podziwiam kobiety, które mają trójkę. Ale nie od dziś wiadomo, że kobiety są silne i ogarniają wiele spraw jednocześnie. A moja córka ma też cudownego ojca i świetnych dziadków. Tak naprawdę to dzięki rodzinie i jej wsparciu mogę się realizować na tylu polach. Mam naprawdę w życiu dużo szczęścia. Ostatnio wszystkie marzenia – i zawodowe, i prywatne – mi się spełniły. Obym nadal była twórcza i mogła robić swoje – i będzie dobrze!
 

Redakcja poleca

REKLAMA