Maria Prażuch i Marcin Prokop o narodzinach dziecka

Prokop i Prażuch fot. ONS.pl
To był najśmieszniejszy poród w tym szpitalu. Inni płakali, mdleli, wzruszali się, a z ich sali dobiegały odgłosy jak ze stadionu piłkarskiego.
/ 13.05.2019 11:07
Prokop i Prażuch fot. ONS.pl

To był najśmieszniejszy poród w tym szpitalu. Inni płakali, mdleli, wzruszali się, a z ich sali dobiegały odgłosy jak ze stadionu piłkarskiego.

– Kiedy dowiedzieliście się, że będziecie rodzicami?
Marcin Prokop: Był późny weekendowy wieczór, siedziałem na kanapie obstawiony pilotami telewizyjnymi i wciągałem kolejne piwko. Gapiłem się na jakiś okropny serial i rozmyślałem o tysiącu rzeczy, ale na pewno nie o tym, że za chwilę z pięterka zbiegnie moja dziewczyna i z grobową miną oświadczy mi, że test pokazuje dwie kreski, czyli wyrok.
Maria Prażuch: Zatkało go zupełnie. Oczywiście szybko doszedł do siebie, zaczął składać mi gratulacje i zapewniać, że bardzo się cieszy. Później udawał luzaka, starając się nie okazywać, jak bardzo to przeżywa. W rzeczywistości tak się zestresował, że w drugim miesiącu totalnie zachorował. Przez trzy tygodnie miał 40 stopni gorączki, nie pomagały żadne antybiotyki.
Marcin Prokop: To był wirus niespodziewanego ojcostwa.

– Nie planowaliście dziecka?
Marcin Prokop: Na pewno nie w tym momencie...
Maria Prażuch: Byliśmy ze sobą dopiero od roku. Chociaż przyznam się, że ja od początku naszego związku chciałam mieć z Marcinem dziecko. Wiedziałam, że albo ten facet, albo żaden.
Marcin Prokop: Dobrze, że mi teraz o tym mówisz!
Maria Prażuch: Powiem więcej – co miesiąc miałam cichą nadzieję, że tym razem test pokaże inny wynik niż zazwyczaj.
Marcin Prokop: Klasycznie mnie złapałaś na dziecko! Zaplanowałaś to od samego początku i działałaś metodycznie, jak bracia Kaczyńscy. A ja myślałem, że kochasz mnie bezinteresownie, bo uważasz, że jestem fajny (śmiech).
Maria Prażuch: Mój facet jest kompletnie niepoważny. Należy zweryfikować teorie o tym, że dziecko zmienia chłopca w mężczyznę, bo w tym przypadku to nie działa.

– Rozmawialiście przedtem o dziecku?
Maria Prażuch: Często, ale Marcin twierdził, że jeszcze jest za wcześnie. Jako argumenty podawał konieczność osiągnięcia stabilizacji finansowej, wykończenia mieszkania, załatwienia różnych spraw zawodowych. Ale ja wiedziałam, że tak naprawdę chodzi o to, że nie czuje się jeszcze wystarczająco dojrzały, bał się po prostu.
Marcin rokop: Wy, kobiety, macie taki zero-jedynkowy, czarno-biały sposób widzenia świata, że jak facet nie chce dziecka, to na pewno jest niedojrzały. A rzeczywistość składa się z odcieni szarości, są jeszcze inne możliwości.
Maria Prażuch: Na przykład?
Marcin Prokop: Na przykład chęć zrealizowania swoich ambicji, planów, marzeń, zanim przyjdzie moment, że dla dziecka trzeba będzie zrezygnować z części siebie, skupić się na osobie trzeciej, a nie na miłości własnej. Poza tym jest we mnie silna potrzeba kontrolowania, układania rzeczywistości według własnej woli...
Maria Prażuch: To prawda, jesteś klasycznym „control-freakiem”, który zawsze musi dominować i narzucać swoje widzimisię innym. Od początku mnie wkurzało, że Marcin w każdej sytuacji chce być sternikiem i kapitanem. Uważałam, że to niedobra cecha w związku.
Marcin Prokop: Ja nazywam to formatowaniem rzeczywistości zamiast dopasowywania się do niej. Faktem jest, że czułem się niezbyt komfortowo, mając świadomość, że Marysia wywiera na mnie milczącą presję reprodukcyjną (śmiech). Miałem wrażenie, że staję się zakładnikiem jej zegara biologicznego, że coś dzieje się poza moją decyzją. Dlatego – może nieco z przekory – głośno oponowałem wobec jej sugestii, żebyśmy porozmawiali o dziecku.
Maria Prażuch: No i jak widać, rozmowy nie były potrzebne, bo rzeczywistość postawiła nas przed faktem dokonanym, realizując swój własny plan.
Marcin Prokop: Kiedy potwierdziły się wyniki testu ciążowego, przez parę dni czułem się dziwnie. Moi przyjaciele mówią, że gdy do nich dzwoniłem, brzmiałem tak, jakbym się z nimi żegnał. A ja naprawdę miałem poczucie, że oto wersja mnie numer 1 zostaje eksterminowana i jej miejsce za chwilę zajmie jakiś dziwny, obcy twór, którym nie chcę się stać. Miałem przerażającą wizję zostania brzuchatym, łysiejącym tatuśkiem, który hoduje wąsy, nosi koszule wpuszczone w spodnie i głosuje na LPR. Dotarło też do mnie, że odtąd przez całe życie będę za kogoś odpowiedzialny, czy tego chcę, czy nie. Ten brak alternatywy był trudny do zaakceptowania dla człowieka, który prowadził skoncentrowany na sobie, dość egoistyczny tryb życia.


– Czego się bałeś? Utraty wolności?
Marcin Prokop: Miałem przed oczami ogrom utraconych możliwości. Bałem się konieczności zrezygnowania z wielu rzeczy, których jeszcze nie zdążyłem zrobić, bo odkładałem je na później. Bardzo wcześnie zacząłem dorosłe życie, w wieku 23 lat byłem już szefem firmy zatrudniającej kilkadziesiąt osób. Ominął mnie okres beztroskiego szczeniactwa, robienia głupot, imprezowania, jeżdżenia z plecakiem po świecie i tak dalej. Myślałem, że nadrobię to, jak już się „ustawię” zawodowo i finansowo, tymczasem nagle spadła na mnie kolejna, wielka odpowiedzialność, która pokrzyżowała te plany.
Maria Prażuch: Wszystko, o czym mówisz, można robić, mając dziecko.
Marcin Prokop: Jakoś na razie trudno mi w to uwierzyć...

– Jak znosiliście ciążę?
Maria Prażuch: Pierwsze trzy miesiące były straszne. Czułam się bez przerwy senna. Najgorsze było to, co mi się działo w głowie. Miałam wahania nastrojów, czułam, że we mnie buzuje. Nikogo i niczego nie kochałam. Nie mogłam znieść Marcina. Byliśmy na siebie źli, cały czas mieliśmy spięcia. Histeria, krzyk, płacz. Moje hormony powodowały, że byłam totalną wariatką, zupełnie nad sobą nie panowałam. Do tego dołączył brak zrozumienia ze strony moich rodziców, którzy uważali, że przytrafiło mi się wielkie nieszczęście, bo mam dziecko przed ślubem!
Marcin Prokop: Irytowało mnie to, że zewsząd atakowała nas propaganda rodzinnego spełnienia – szczęśliwe gwiazdy w kolorowych pismach, opowiadające bajki o macierzyńskim szczęściu, poradniki dla przyszłych ojców rozpływające się w lukrze i tak dalej. Slogany, które mówią ci, co powinieneś w tej sytuacji czuć, jak się odnaleźć. Ta presja szczęścia była frustrująca, bo każde z nas tak naprawdę myślało: „O rany, co będzie z nami, z pracą, jak sobie poradzimy?” To wszystko wprowadzało silne napięcia.

– Kiedy to minęło?
Maria Prażuch: W czwartym miesiącu ciąży, kiedy uspokoiła się burza hormonalna, a moja psychika w końcu oswoiła się z faktem, że będziemy rodzicami. Wpadłam w kolejny ekstremalny stan – nagle widziałam wszystko w różowych barwach, wszędzie latały motylki i śpiewały ptaszki. Byłam kretyńsko szczęśliwa.

– Kiedy naprawdę uświadomiliście sobie, że będziecie rodzicami?
Maria Prażuch: Kiedy zobaczyłam na USG bijące serce i małe rączki. Zobaczyłam małego człowieczka, takiego „aliena”. To było bardzo wzruszające.
Marcin Prokop: Ja na pierwszym USG czułem się jak postać z „Monty Pythona” – facet w białym kitlu przytykał do brzucha mojej dziewczyny dziwną maszynę robiącą „biiiip”, a na ekranie pojawiało się zdjęcie rozlanego budyniu, który rzekomo miał być moim dzieckiem. Niespecjalnie potrafiłem się tym wzruszyć. Poczułem się ojcem dopiero podczas porodu, kiedy zobaczyłem główkę Zosi wychylającą się na świat. Nagle moja dziewczyna miała dwie wrzeszczące kudłate głowy – jedną na górze, a drugą między nogami, jak w jakimś horrorze klasy B. Wtedy lekko zwariowałem i sam zacząłem krzyczeć, podobno również rzeczy niecenzuralne, typu: „O, k...a, jakie zaje...ste dziecko, dawać je tu natychmiast!”
Maria Prażuch: To był chyba najśmieszniejszy poród w tym szpitalu. Wszyscy płakali, mdleli, wzruszali się – scenki jak z łzawego serialu. A z naszej sali dobiegały krzyki jak ze stadionu piłkarskiego: „Dawaj, k...a, dawaj, pchaj, brawo, o, już widzę główkę!” i tak dalej.
Marcin Prokop: Okoliczności poprzedzające poród również były lekko absurdalne. Spodziewaliśmy się rozwiązania parę dni później. Tego dnia odebraliśmy z lotniska mamę Marysi i razem pojechaliśmy na badania kontrolne do szpitala. Potem mieliśmy w planach jakąś kolację, spacer po mieście. A tu nagle położna informuje: „Pani już zostaje, bo akcja porodowa się zaczęła”. Myślałem, że to żart. Z ociąganiem pojechałem do domu po rzeczy Marysi. Wracając zrobiłem sobie ostatnią kawalerską rundkę po mieście, polegającą na tym, że wstąpiłem do sklepu spożywczego i zakupiłem całą siatkę smakołyków. Przez kilkanaście minut jeździłem wokół szpitala, nerwowo połykając jakieś groszki i orzeszki, a potem nabrałem głęboko powietrza i powiedziałem sobie: „No dobra, Prokop, nurkujemy”.
Maria Prażuch: Rzeczywiście, długo go nie było. Zostawił mnie taką roześmianą, szczęśliwą, że już zaraz będę mamą, a po powrocie zastał w środku akcji porodowej, jęczącą z bólu. Widziałam, że był lekko przerażony, ale potem dzielnie wkroczył do walki.

– W jaki sposób Cię wspierał?
Maria Prażuch: Wystarczyło, że był, nie oczekiwałam od niego żadnych konkretnych działań. Cieszyłam się, że razem to przeżywamy. Poza tym Marcin był mi potrzebny jako dokumentalista – cały czas filmował. Niestety, film się nie udał, bo ręka mu drżała i obraz jest nieczytelny.
– Po porodzie nie miałaś „baby bluesa”?
Maria Prażuch: Ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że opiekowanie się dzieckiem to coś uciążliwego. Może dlatego, że Zosia jest aniołem – nie mamy z nią żadnych problemów. Najgorzej wspominam dzień, kiedy zaraz po wyjściu ze szpitala dopadli nas fotoreporterzy. Miałam anemię i ledwo się ruszałam. To był bardzo intymny moment, który chcieliśmy przeżyć w spokoju, nie zaprosiliśmy nawet znajomych w odwiedziny. A tu nagle z krzaków wypada kilku półgłówków, którzy wciskają nam obiektywy aparatów w twarz. Kompletna abstrakcja.
Marcin Prokop: Ścigali nas samochodem, jakbyśmy byli co najmniej księżną Dianą. Po jakimś czasie im się znudziło i odjechali, ale baliśmy się, że podczas tej całej akcji coś złego stanie się dziecku, którego nawet nie zdążyliśmy wpiąć do fotelika.

– Marcin pomaga w opiece nad córeczką?
Maria Prażuch: Już dawno zauważyłam, że Marcin ma naturalną umiejętność radzenia sobie z dziećmi.
Marcin Prokop: Muszę jednak uczciwie przyznać, że lwia część obowiązków jest na głowie Marysi. Ja mam o tyle komfortową sytuację, że śpię oddzielnie z zatyczkami w uszach, nie wstaję w nocy do dziecka, przez większość dnia jestem w pracy, więc moja pomoc jest czysto symboliczna. W pewnym sensie realizujemy schemat – ja poluję, a kobieta zajmuje się domem.

– Co się zmieniło w Waszym życiu po urodzeniu Zosi?
Marcin Prokop: Wszystko i nic. To znaczy nie stało się to, czego się obawiałem, czyli przyspieszone zdziadzienie i konieczność bycia nudnym tatuśkiem. Wręcz przeciwnie – mam teraz w domu o jedną kobietę więcej, której chcę się podobać i być dla niej fajnym facetem.

– Jaka jest Zosia?
Maria Prażuch: Jest dzieckiem idealnym. Usypia około 21., budzi się na jedzenie o 4. w nocy i znów śpi do rana. W ciągu dnia jesteśmy same. Spacerujemy, gadamy, gotujemy. Dni zlewają nam się w jeden leniwy ciąg.
Marcin Prokop: A ja się zastanawiam, na ile Marysi wystarczy cierpliwości...
Maria Prażuch: Wystarczy popatrzeć na tę buźkę i wszystkie zwątpienia mijają.

– Jesteś teraz na urlopie macierzyńskim. Co potem?
Maria Prażuch: Nie zostawię dziecka, dopóki będę karmiła piersią. A potem chcę wrócić do pracy, która pod koniec ciąży zaczęła mi sprawiać niesamowitą frajdę. Trochę mi żal, że musiałam to zostawić.
Marcin Prokop: Na pewno nie pozwolę ci skisnąć w domu, w świecie garów, brudnych pieluch i zaniechanych ambicji. Szanuję kobiety, które dokonują wyboru poświęcenia się rodzinie, tak jak moja mama, ale wiem, że znaczna część z nich pozbawia się w ten sposób szansy na osobisty rozwój.

– Radości płynące z macierzyństwa i ojcostwa?
Marcin Prokop: To są same banały, ale w sumie szczęście jest chyba banalne. Cieszy mnie, kiedy Zosia się do mnie uśmiecha, kiedy reaguje na mój widok. Cieszy mnie refleksja, że to krew z mojej krwi, ciało z mojego ciała. W końcu cieszę się na myśl, co będzie za parę lat, kiedy pokażę dziecku świat widziany swoimi oczami, a ono to odwzajemni, nauczymy się czegoś od siebie. Na razie nie mam poczucia, że obcuję z uformowanym, pełnowartościowym człowiekiem, tylko z taką śmieszną istotą, małym Gremlinem.
Maria Prażuch: Oj, zgrywasz twardziela! Marcin kładzie się z Zosią, przytula ją i patrzy na nią zakochanymi oczami.

– A co ze ślubem?
Marcin Prokop: To jest punkt zapalny. Ja chciałbym trochę przystopować tempo. Wspólne mieszkanie i dziecko to dużo jak na dwa lata. Teraz powinniśmy trochę odetchnąć, zanim weźmiemy na siebie kolejne zobowiązanie.
Maria Prażuch: A ja nie chcę czekać. Coraz częściej odczuwam, że nie jestem Prokopem. On jest Prokopem, Zosia jest Prokopem, tylko ja czuję, że nie należę do klanu. Poza tym nie lubię, kiedy Marcin mówi o mnie „moja dziewczyna”. Jak to będzie brzmiało, kiedy Zosia dorośnie?

Rozmawiała Dorota Wellman/ Viva!