Maja Włoszczowska w rozmowie z Krystyną Pytlakowską

Maja Włoszczowska fot. Ula Szczepaniak
Przeszła przez pasmo przykrości. Jak sobie z tym poradziła, czy nadal ma w sobie głód ścigania się i co na to wszystko jej chłopak?
/ 22.08.2012 06:13
Maja Włoszczowska fot. Ula Szczepaniak
– Nieostrożne podparcie się stopą i wszystkie Twoje plany się zawaliły. Czułaś bunt czy rozpacz?
Maja Włoszczowska:
Nie czułam buntu tylko strach. Od początku wiedziałam, że z nogą jest bardzo źle, a 30 sekund później miałam świadomość, że dla mnie jest po igrzyskach. Starałam się nie patrzeć na stopę. Wyglądała strasznie… Ale nie wpadłam w depresję. Jeżdżę na rowerze już kilkanaście lat, od 14. roku życia trenuję regularnie i mam za sobą różne doświadczenia. Zdobyłam wspaniałe medale, srebro olimpijskie, mistrzostwo świata, ale miewałam też wypadki, i to tuż przed rozstrzygającymi zawodami.

– Nieszczęsna Canberra w 2009 roku?    
Maja Włoszczowska:
Tak, stało się to na dwa dni przed startem w mistrzostwach świata. Przy upadku uszkodziłam całą twarz, wewnątrz ust miałam wszystko pozszywane. Nie mogłam nawet pójść i obejrzeć wyścigu z trybun, bo nie pozwolono mi  wystawiać obrzękniętej twarzy na słońce. Cały wyścig dziewczyn oglądałam w telewizji, a łzy leciały mi ciurkiem. Choć zwykle staram się nie płakać.

– Podobno łzy pomagają wyrzucić z siebie niedobre emocje.
Maja Włoszczowska:
Teraz też płakałam, to był ból fizyczny i psychiczny. Trudny do zniesienia. Łzy same wtedy lecą, zwłaszcza gdy pojawiają się bliskie mi osoby, w oczach których widzę cierpienie.

– Mama?
Maja Włoszczowska:
Mama przyjechała już do kliniki w Bieruniu. Natomiast jeszcze we Włoszech, tuż po wypadku, towarzyszyli mi koledzy z reprezentacji, moi przyjaciele – Ola Dawidowicz i Marek Konwa. Pomagali mi jakoś się pozbierać, kiedy czekaliśmy na nadejście pomocy. Byłam owładnięta wściekłością i jednocześnie walką z bólem, krzyczałam wniebogłosy. Ola nie wiedziała, jak mi pomóc. Przepraszałam, że tak wrzeszczę, ale musiałam, bo dzięki temu mniej bolało. Potem przybiegł mój trener Marek Galiński – niezwykle uczciwy i dobry człowiek, który wiele poświęcił, aby pomóc mi przygotować się do igrzysk. A mnie zaczął ogarniać smutek, bo uświadomiłam sobie, że zawody na igrzyskach i medal będą dla mnie stracone. Zrobiło mi się strasznie przykro, głównie z powodu osób, które pracowały na moje wyniki, i tych, które mi zaufały, pomagały w przygotowaniach (cały Polski Związek Kolarski i klub CCC Polkowice).

– Bo je zawiodłaś?
Maja Włoszczowska:
Tak. Moja zmarnowana szansa i ból stopy – z tym byłam w stanie sobie poradzić, ponieważ dotyczyło to tylko mnie. Ale zawód sprawiony innym, trenerowi i kibicom… Myśl o tym jest najgorsza.

– Ale sport uprawia się także dla siebie, to półkę w Twoim domu zdobią zdobyte puchary.  
Maja Włoszczowska:
To prawda, jednak inaczej patrzyłabym na to wydarzenie jeszcze cztery lata temu. Wtedy byłabym wściekła, że to mnie przepadła szansa. Zawiedzione nadzieje innych byłyby na drugim miejscu. Od poprzednich igrzysk jednak wiele się wydarzyło. Spotkałam ludzi, którzy w trudnych chwilach podali mi rękę i to zmieniło moje myślenie.

– A rozstanie z poprzednim trenerem Andrzejem Piontkiem? Teraz byłaś za to krytykowana.
Maja Włoszczowska:
Rozstanie z trenerem zostało bardzo nagłośnione przez media, na pewno nie pomagało mi to w spokojnych przygotowaniach do igrzysk olimpijskich.


– A dlaczego zmieniłaś trenera? Mówiono o powodach osobistych.
Maja Włoszczowska:
Powody są zazwyczaj bardziej skomplikowane. Miałam dla niego wielki szacunek, wiele dla mnie zrobił i długo był dla mnie autorytetem. Ale w pewnym momencie przestaliśmy się dogadywać. Na początku problemy zaczęły się na linii trener – obsługa techniczna (mechanik, masażysta, asystent), później na linii trener – zawodniczki. To były tysiące drobiazgów i ważniejszych spraw, wyłącznie zawodowych.

– Dlaczego ta historia stała się po Twoim wypadku tematem numer jeden?
Maja Włoszczowska:
Kompletnie tego nie pojmuję. Ja przeżywam dramat, inni zawodnicy potrzebują wsparcia, a wyciągana jest sprawa sprzed roku, która nie ma nic wspólnego z obecną sytuacją. Dziwne gry medialne, manipulacje informacją. Dla mnie jest najbardziej przykre, że w tę dyskusję włączyły się kolarskie autorytety, takie jak Ryszard Szurkowski.

– Stwierdził, że kontuzja spotkała Cię z powodu błędów w treningu.
Maja Włoszczowska:
Z całym szacunkiem, pan Ryszard zna się na kolarstwie szosowym, ale o górskim nie ma zielonego pojęcia. Mówiąc to, napiętnował mojego nowego trenera, czym jednak naraził się na oburzenie środowiska kolarskiego. A dla mnie jego zdanie przestało się liczyć. Zaprotestowałam spontanicznie, bo byłam bardzo wzburzona. Myślę, że narobiłam sobie z tego powodu dużo wrogów, ale jakie to ma znaczenie, gdy tak wielki kolarz nie kieruje się obiektywizmem i wypowiada słowa krytyki, kompletnie nie wiedząc, jak przebiegały moje przygotowania do igrzysk. Uważałabym siebie za tchórza, gdybym zdecydowanie nie powiedziała, co o tym myślę.

– Nie bałaś się zmieniać trenera w trakcie przygotowań do olimpiady?
Maja Włoszczowska:
Ale ja zawsze będę w trakcie przygotowań. Teraz był Londyn, zaraz będzie Rio de Janeiro. Dla mnie to właśnie zbliżające się igrzyska były motywatorem zmiany. Z myślą o walce o medal podjęłam taką, a nie inną decyzję. Na całym świecie zawodnicy zmieniają trenerów, i to znacznie częściej niż ja. A u nas ten fakt urósł do skali problemu narodowego.

– Nikt by się tym nie zajmował, gdyby nie Twoja kontuzja?
Maja Włoszczowska:
Gdyby nie ten pech, wszystko byłoby pięknie, a teraz szuka się winnych z powodu nieszczęśliwego wypadku To nie była żadna karkołomna trasa, tylko leśna ścieżka, na której podcięło mi koło. To się zdarza podczas prawie każdej jazdy, tylko nie zawsze kończy się kontuzją.

– Wierzysz w przeznaczenie?
Maja Włoszczowska:
Wierzę, że jeżeli dzieje się coś takiego, to los ma mi coś do przekazania.

– Los uratował Cię przed przegraną?
Maja Włoszczowska:
Może, chociaż nie brałam pod uwagę innej możliwości niż zdobycie medalu. Natomiast mój masażysta pocieszał mnie, że może los uratował mnie przed czymś gorszym, bo na trasie olimpijskiej mogło dojść do kolizji i wtedy zrobiłabym sobie jeszcze większą krzywdę niż uraz nogi.


– Kolarstwo górskie to sport, przez który można stracić życie?
Maja Włoszczowska:
Nie wiem nic o wypadkach śmiertelnych, ale z doświadczenia wiem, że gdy jedzie się ramię w ramię z innymi zawodniczkami na trasie pełnej kamieni i uskoków, to można przestać panować nad rowerem. Pod koniec wyścigu człowiek jest już tak wycieńczony, że wywraca się w zdawałoby się najprostszych miejscach. Paula Gorycka w ubiegłym roku też miała złamaną kość stopy, a Ania Szafraniec na dwa dni przed startem w mistrzostwach świata złamała obojczyk. Takie rzeczy więc się zdarzają.

– To jest jakieś pocieszenie?
Maja Włoszczowska:
Raczej marne, ale staram się sobie wszystko poukładać, żeby móc się z tym pogodzić.

– Bo to tak, jakbyś się szykowała do ślubu, który w ostatniej chwili został odwołany?
Maja Włoszczowska:
Dobre porównanie. Odwołany został nie tylko ślub, czyli igrzyska olimpijskie, ale i kilka kolejnych miesięcy. Wierzyłam, że nie tylko uda mi się zdobyć medal olimpijski, ale miesiąc później wygram mistrzostwa świata. Poza tym planowałam jeszcze inne zawody, bo mam w sobie głód ścigania się. Do połowy października zamierzałam brać udział w wyścigach, a potem jechać na superwakacje z przyjaciółmi i moim chłopakiem. A teraz wszystko się rozsypało. Nie tylko nie będzie wyścigów, ale i z wakacji nici.

– Nie zrezygnujesz z roweru?
Maja Włoszczowska:
To chyba najgorsze, co mogłabym teraz zrobić. Nie poradziłabym sobie z tym. Pierwsza moja myśl po upadku dotyczyła właśnie odstawienia roweru w sensie zawodowym. Pomyślałam: Kobieto, po co ci to było? Ale kiedy przeszedł ból, miłość do roweru powróciła.

– Nie musisz być kolarką, masz alternatywę. Skończyłaś matematykę finansową. To bardzo ceniony zawód.
Maja Włoszczowska:
Wiem, matematyka była dla mnie ważna na równi ze sportem. Ale to kolarstwo kocham i nie wyobrażam sobie, żebym miała je rzucić dla matematyki. To z niej zrezygnowałam po studiach i poświęciłam się wyłącznie rowerowi. A w Jeleniej Górze, gdzie mieszkam, mam cudowne warunki do treningów.

– Urodziłaś się w Warszawie. Dlaczego przeniosłaś się do Jeleniej Góry?
Maja Włoszczowska:
Moja mama pochodzi z tamtych okolic. Myślę, że decyzja o powrocie w góry była decyzją mamy. Jelenia Góra jest po prostu piękna. Wyjeżdżam z domu i od razu znajduję się w lesie. Nie ma samochodów, nie ma ludzi, jestem tylko ja, drzewa i ścieżka. I wszystkie moje problemy znikają, gdy pokonuję na rowerze trudności, mimo bólu mięśni czy pupy. Z czasem ciało się przyzwyczaja i ból znika. Wtedy można powiedzieć: „Złapałam dobrą formę”. Taki ból treningowy to fajne uczucie, bo pokonujesz własne ciało.

– A ból na zawodach nie przeszkadza?
Maja Włoszczowska:
Zawody to tak naprawdę godzina i czterdzieści minut bólu. Walka ze sobą. To nie jest fajne, brakuje tlenu, wysiadają płuca, nogi, ręce. Kiedy nogi same zaczynają się pod tobą uginać, to znaczy, że masz dość. Jedziesz i mówisz sobie: „Jeszcze trochę, jeszcze trochę”.


– Twoja mama nigdy nie odradzała Ci tego sportu? Jesteś z nią przecież bardzo związana.
Maja Włoszczowska:
Mama to bardzo silna kobieta i bardzo samodzielna. Po rozstaniu z ojcem wychowywała mnie i brata zupełnie sama. Dopiero potem związała się z innym mężczyzną, dzięki któremu cała moja rodzina spędza aktywnie czas. On jest kolarzem amatorem, często służy mi fachowymi radami. Mama jest też fanatyczką sportu, ale w wydaniu amatorskim. Nigdy nie popychała mnie do sportu profesjonalnego. Dla niej zawsze ważniejsza była moja nauka. Mówiła, że dopiero jak skończę studia, mogę zająć się na dobre kolarstwem.

– I teraz nie mówi: „Maja, odpuść sobie. Chcę mieć zdrową córkę, a nie kalekę”?
Maja Włoszczowska:
Ona nigdy nie powie wprost: „Odpuść sobie!”. Ale sport zawodowy przestaje się jej podobać. Bo tak naprawdę sportowi trzeba poświęcić całe życie. Choć wiem, że bardzo żyje moimi sukcesami. Śledzi, co się dzieje w kolarstwie, sponsoruje polskie drużyny i reprezentację narodową, dostarczając stroje kolarskie produkowane w firmie.

– Mama pewnie by chciała, żebyś wyszła za mąż, założyła rodzinę?
Maja Włoszczowska:
Chciałaby, żebym spróbowała po prostu normalnego życia. Żeby można było w weekend pójść do kina albo gdzieś ze znajomymi, a przede wszystkim żyć w domu, a nie w hotelach.

– A Twój chłopak też jest kolarzem?
Maja Włoszczowska:
Przemek jest pilotem rajdowym, ale na rowerze też jeździ i bardzo go to kręci. Teorię kolarstwa, wyniki i nazwiska zawodników zna chyba lepiej ode mnie. Dlatego możemy razem być, bo rozumie to, co ja robię. Nawet teraz, po tej kontuzji, powiedział, że jeszcze cztery lata mogę pojeździć, do następnej olimpiady. Nie żąda ode mnie poświęcenia kariery w imię bezpieczeństwa.

– A jak się poznaliście?
Maja Włoszczowska:
Dwa lata temu na rajdzie w Warszawie. Na początku go zbywałam, mówiąc, że nie mam czasu, bo prawdę powiedziawszy, nie chciało mi się jechać do Warszawy. Wolny czas wolałam spędzić w domu. Scedowałam decyzję na moich sponsorów. Wtedy zapytał, czy gdyby chciał umówić się ze mną na obiad, to też musiałabym spytać sponsorów i sprawdzić kalendarz. To mnie rozśmieszyło i ujęło. Spotkałam się z nim. Za chwilę wylatywałam na wakacje do Indii. Strasznie tam cierpiałam, bo często nie było zasięgu w telefonie. Nie mogliśmy nawet rozmawiać. Trzy tygodnie męki dla mojego serca.

– Przemek przyjechał do Ciebie do szpitala w Bieruniu po kontuzji?
Maja Włoszczowska:
Więcej, przyjechał natychmiast do Włoch i tam w szpitalu dogadywał się z lekarzami, bo świetnie mówi po włosku. Dzięki niemu miałam o wiele lepszą opiekę. On mnie bardzo wspiera psychicznie i wie, że zawsze w sporcie staram się osiągnąć swój cel.

– Myślisz, że za cztery lata weźmiesz udział w olimpiadzie?
Maja Włoszczowska:
Cztery lata to bardzo długo. Skupiam się na wcześniejszych celach, bo zwariowałabym, gdybym już zaczęła się przygotowywać do wyścigu olimpijskiego w Rio.

– Ale przez te cztery lata wszystko może się u Ciebie zmienić. Może już będziesz mamą?
Maja Włoszczowska:
Ciężko być matką, uprawiając zawodowo sport. Chociaż znam kobiety, które po urodzeniu dziecka wracały, ale prawdę powiedziawszy, nie wyobrażam sobie tego. Wiem, że będę miała dzieci, i to co najmniej dwoje. Ale jeszcze nie w tej chwili. Jeszcze mam coś do zrobienia w sporcie.

– Po pierwsze, wyzdrowieć?
Maja Włoszczowska:
I zdobyć jeszcze kilka medali. Zostać mistrzynią olimpijską. To byłoby takie ukoronowanie mojej kariery. A potem pomyśleć o „normalności”.

– To na tę „normalność” zbierasz pieniądze, występując w reklamach? Teraz z powodu wypadku ominęła Cię spora sumka, a gdybyś wygrała…
Maja Włoszczowska:
Tak, ale Przemek mi wyjaśnił, że nic nie straciłam, bo nie można stracić pieniędzy jeszcze niezarobionych. Zresztą one nie są dla mnie tak bardzo ważne. Głównie potrzebuję ich po to, żeby ułożyć sobie życie w miarę bezstresowo, zanim znajdę w nim to właściwe miejsce. Już po sporcie. W moim życiu po życiu.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Ula Szczepaniak
Stylizacja Brygida Kubiś
Makijaż i fryzury Paweł Bik

Za pomoc w realizacji sesji i gościnę dziękujemy Ewie i Pawłowi Kucharskim, Dom Gościnny VILLA NOVA,
ul. Czarnoleska 54, Jelenia Góra, tel. +48 (0) 75 64 44 818, +48 691 281 494, www.villanova.info.pl
Villa Nova
Tagi: włosy

Redakcja poleca

REKLAMA