Potrawy też, ale dla mnie zawsze najważniejsza była atmosfera świąteczna, a zwłaszcza nastrój tego najpiękniejszego dnia w roku, jakim jest Wigilia 24 grudnia, ze swoim rytuałem, klimatem cudowności. To magiczne chwile, tylko że inne dla dorosłych, a inne dla dzieci. Kiedy jesteśmy mali, święta zamieniają się w bajkę, którą przeżywamy na jawie. W moim dzieciństwie wszystko, co się działo wokół świąt, było organizowane dla mnie i dla mojego brata. Naszą ekscytacją i radością zarażaliśmy dorosłych. Pamiętam uczucie oczekiwania i błogości, gdy leżałam pod ogromną kołdrą w domu dziadków w Komorowie, a mama i babcia lepiły maleńkie uszka do barszczu. Za oknem słyszałam szczekające psy i wpatrywałam się w padający śnieg. A z rozpalonego dużego kaflowego pieca na węgiel promieniowało ciepło. Wypełniało mnie poczucie bezpieczeństwa, to był prawdziwy raj, w którym nie mogło stać się nic złego.
Do zapachu grzybów i gotujących się buraczków dochodził aromat świeżo ściętej choinki – ogromnej jodły, zawsze sięgającej do sufitu. Mój dziadek miał do niej bardzo osobisty stosunek. Każdą zabawkę robił ręcznie. Może dlatego, że wtedy nie mieliśmy pieniędzy. Ale dziadek kleił te pajacyki też dlatego, że po prostu lubił to zajęcie. Dumny był z tych swoich zabawek. Do każdego oklejonego tak pudełka po zapałkach wkładał małe plastikowe misie czy inne figurki zwierząt. Cała choinka była obwieszona takimi niespodziankami. I jeszcze bombkami, jakie uchowały się sprzed wojny, pozłacanymi orzechami i małymi mandarynkami naszpikowanymi goździkami. Na te święta czekało się cały rok, a zwłaszcza czekaliśmy my – dzieci. Potem, kiedy dorosłam, już nigdy nie byłam tak podniecona świętami jak wtedy, gdy miałam dwa, trzy lata.
– Podobno tej choinki w Waszym domu nie wolno było oglądać przed pierwszą gwiazdką?
Tak, dzieci krążyły wokół zamkniętego pokoju, z niecierpliwością czekając, aż dziadek otworzy drzwi i zawoła: „Voila! Oto ona”. Wierzyliśmy z bratem, że ta choinka to dzieło Świętego Mikołaja i że to on wiesza na niej cukierki, prawdziwe wedlowskie pierroty i bajeczne. Jeszcze długo po świętach, czasami nawet koło Wielkanocy, bo choinka u nas stała od świąt do świąt, wspinaliśmy się na krzesła i wyłuskiwaliśmy spomiędzy gałęzi jakiegoś zapomnianego pierrota. Ta choinka była już sama w sobie cudem. Pamiętam też, że z bratem wpatrywaliśmy się jak wariaci w okna, żeby nie przeoczyć tej pierwszej gwiazdki i zawiadomić rodziców, że jest, że można siadać do kolacji. Czekaliśmy na tę gwiazdkę z ogromnym namaszczeniem. Aż do szóstego roku życia wierzyłam, że Mikołaj przylatuje do nas helikopterem i wkłada nam pod poduszkę prezenty. Nawet później, na Muranowie, gdzie mieszkaliśmy z mamą i ojcem, odbywał się taki sam rytuał wigilijny: zapalone świeczki, sztuczne ognie, stół nakryty obrusem zaprasowanym w gwiazdę. Cały dom błyszczał, choinka migotała, a wszystko emanowało tym jedynym niepowtarzalnym zapachem – świętami.
– Wbiegaliście do pokoju, a tam stół uginał się od potraw. Musiało ich być dwanaście?
Tak, zgodnie ze zwyczajem. Niegdyś podawano nieparzystą liczbę dań, na przykład jedenaście lub dziewięć – w zależności od wielkości majątku wyprawiającego tę uroczystą kolację. I tak jedenaście potraw znajdowało się na stole na dworach magnackich, a dziewięć u szlachty. Na dwanaście potraw pozwalali sobie tylko ludzie, którzy byli najmożniejsi. Poza tym wierzono, że nieparzysta liczba potraw przyniesie domownikom szczęście. Dlatego ludzie ubożsi spożywali tylko siedem lub dziewięć dań. Nie można jednak powiedzieć, że te liczby były przypadkowe. Siedem to nic innego, jak liczba dni w tygodniu, a dziewięć było chórów anielskich.
– Dlaczego więc dzisiaj na wigilijnym stole króluje dwanaście potraw i dlaczego trzeba spróbować każdej z nich?
Dwanaście potraw dla naszych przodków oznaczało bogactwo. Dwanaście ma symbolizować liczbę apostołów, którzy razem z Jezusem zasiadali do Ostatniej Wieczerzy, choć może to się kojarzyć raczej z Wielkanocą niż Bożym Narodzeniem. Aby zapewnić sobie szczęście i przychylność losu w nadchodzącym roku, należy spróbować każdego dania. Ale może to tylko przesądy. Najważniejsze, by pochylić się nad wigilijnym stołem, zamyślić, uśmiechnąć do najbliższych.
– Wigilijny rytuał zaczyna się na długo przed pojawieniem się pierwszej gwiazdki…
Co najmniej na dwa tygodnie przed Wigilią. Już wtedy trzeba kupować suszone owoce na kompot, żurawinę na kisiel i zająca, którego wiesza się za oknem, żeby skruszał. A śledzie muszą być oddzielnie namoczone, a potem marynowane w oleju, ze specjalnie przygotowaną cebulą w miodzie. Jej sok miesza się z naturalną miodową słodyczą i daje niepowtarzalny smak. Dla mnie Wigilia i święta to też ryba przyrządzana na różne sposoby, faszerowana po żydowsku i karp pokryty cieniusieńką warstwą galaretki bez dodatku żelatyny. Dla mnie bez karpia nie ma Wigilii.
– Ale teraz zapanowała nowa moda – karpia zastępuje się pstrągiem albo łososiem!
To prawda i ja tej mody nie potępiam, ale kiedyś nie było nas stać na pstrąga czy łososia, chociaż na stole dla urozmaicenia stała też puszka z sardynkami i anchois. Dla mnie jednak najcudowniejsza była ryba po grecku – najlepsza na świecie, też bardzo tradycyjnie przygotowana, bez bakłażanów, cukinii i papryki. Przepis możesz znaleźć w moim serwisie SmakiZycia.pl.
– Dziś Wigilii nie traktuje się tak rygorystycznie. Polacy urozmaicają ją innymi potrawami. Na przykład zamiast barszczu z pracochłonnymi uszkami gotują zupę rybną lub grzybową.
Zupa rybna z kluseczkami czy grzybowa z łazankami też smakują wybornie. Zajrzyj do mojej ostatniej książki „Smaczna Polska” – tam jest przepis na zupę rybną pochodzący z kuchni warmińsko-mazurskiej. Wypróbowałam. Wyśmienita. A jeśli gotujesz grzybową, pamiętaj, że grzyby muszą być ususzone w sposób naturalny, przy piecu, a nie w suszarni, która zabiera im duszę, która razem z suszeniem wyfruwa i grzyby tracą swój aromat. Dlatego dawniej, kiedy miałam więcej czasu, jeździłam przed świętami do Supraśla pod Białymstokiem, gdzie babcie sprzedawały swoje produkty. One suszyły prawdziwki na przypiecku. Kupowałam tam tyle wianuszków, że starczyło i do uszek, i do kapusty z grzybami.
– Ale dla Ciebie podobno najważniejszym daniem świątecznym jest bigos? Przeczytałam o tym w którejś z Twoich książek.
Bigos potrzebuje czasu. Nie ugotujesz go w ciągu kilku godzin. I dlatego jest daniem odświętnym. I pamiętaj, żeby do kapusty koniecznie dodawać jabłka oraz całe kapelusze grzybowe. Wtedy ma zupełnie inny smak, wyjątkowy. Ja mój bigos gotuję z gęsiną. Gęsina to naprawdę wspaniałe mięso i bardzo zdrowe wbrew temu, co się powszechnie o nim sądziło. Drugie bardzo smakowite danie to na przykład perliczka pieczona w półtoraku albo schab w piwnej galaretce. Albo jedno i drugie. Przepisy znajdziesz też w mojej książce „Smaczna Polska”.
– Skąd to wszystko wiesz?
Myślę, że te zasady zapisał w mojej pamięci dom rodzinny, kiedy mama z babcią uwijały się przy kuchni, a ja je podglądałam. Miałam trzy lata, gdy ugotowałam samodzielnie pierwszą potrawę, a kiedy miałam dziewięć, już bardzo aktywnie uczestniczyłam we wszystkich świątecznych przygotowaniach. Mieszkaliśmy wtedy na Kubie, gdzie też kultywowaliśmy tradycje Bożego Narodzenia. Robiło się uszka, gotowało się barszcz. Może tylko karp był trudny do zdobycia.
– A jaki rytuał przeniosłaś do własnego domu?
Właściwie wszystko, bo tradycja to dla mnie łącznik między przeszłością a teraźniejszością. Oznacza też pamięć o tych, których już z nami nie ma. Kiedy dziesięć lat temu odeszła moja mama, myślałam, że święta przestaną mnie cieszyć, bo bez niej już nie będą
miały swojej magii. Oczywiście są inne niż kiedyś, ale tak samo mnie wzruszają i tak samo dbam o to, żeby choinka sięgała do sufitu, a stół uginał się od potraw.
– I zawsze, jak Twoja mama, stawiasz talerz dla nieznajomego wędrowca?
Zawsze na stole stoi nakrycie dla zbłąkanego wędrowca. I wiesz… zdarzyło się nawet, że ktoś taki zawitał do nas na Wigilię. Mój brat przyprowadził kilka lat temu bezdomnego mężczyznę. Powiedział wtedy, patrząc na mój stół: „Mój Boże, tyle tutaj dobra, a ja nie sprzedałem ani jednej choinki…”.
– Twój brat sprzedawał choinki?
Tak, przez cały przedświąteczny poranek stał z nimi na placu. Uzyskane za drzewka pieniądze chciał przeznaczyć dla bezdomnych, wręczyć im je, żeby kupili sobie jedzenie. Chciał zabawić się w Świętego Mikołaja. Ale tamtego przedpołudnia wigilijnego nikt od niego ani jednej choinki nie kupił. Był więc rozżalony i może dlatego zabrał jednego z bezdomnych do mojego domu. Zabawne tylko było, że nasz „nieznajomy wędrowiec” przez całą kolację wigilijną, zamiast z nami, rozmawiał przez komórkę. No cóż, znamię nowych czasów.
– Jak byłam mała, wierzyłam też w inny wigilijny przesąd, że zwierzęta o północy mówią ludzkim głosem. I niecierpliwie czekałam, co powiedzą.
U nas zawsze było dużo zwierząt, psy, koty. I niektóre nawet przemawiały po ludzku tuż przed pasterką. Mówiły, jak bardzo nas kochają i żebyśmy o nich nie zapomnieli w rozgardiaszu świątecznym. Nawet jeśli nie ubierały tych myśli w słowa, to miały bardzo wymowne spojrzenia. Przypominam więc wszystkim, żeby poczęstowali czymś smacznym swojego zwierzaka. Tylko nie wolno rzucać im kości od drobiu – są niebezpieczne.
– Wracając do choinki – kto ją teraz w Twoim domu ubiera?
Ja! Nie pozwolę sobie odebrać tej przyjemności. Choinka nie może być w amerykańskim stylu – nowobogacka, srebrna lub złota. Moja zawsze jest kolorowa. Chociaż w tym roku zaplanowałam na niej tylko różne odcienie czerwieni. Dziś dla mnie choinka jest też takim hołdem dla przeszłości, ponieważ moje święta nie są już tak tłumne, jak kiedyś. Właściwie więc cieszymy się tym drzewkiem we dwoje. Mój mąż i ja. Waldek już wie, że musi znaleźć piękną jodłę, gęstą, z rozłożystymi gałęziami. Mnie, jako świątecznego generała, niełatwo zadowolić.
– Nie spędzasz już świąt ze swoimi dziećmi?
Różnie to bywa, każde z nich prowadzi intensywne życie prywatne, często przebywamy w grudniu w różnych częściach świata. Ale dwa lata temu byliśmy wszyscy razem w Toronto. Udało się zebrać tam prawie całą rodzinę. I było jak za dawnych czasów. Życzenia, kolędy, kluski z makiem. Dom nie jest zbyt duży, ale się pomieściliśmy.
– A jak będzie w tym roku?
Też jadę do Toronto, Wigilia odbędzie się u mojej przyjaciółki w jej polsko-włoskiej restauracji Pizza Piazza. Przyjaciółka stara się kultywować polskie tradycje, jest tam rzeczniczką polskości. Ja więc upiekę ciasto, zrobię kapustę i uszka. Ale resztę potraw przyrządzi sama, a ja postaram się tylko za bardzo nie wtrącać. Zaprosiła też mojego tatę, który na pewno przyjedzie. Z bratem spotkam się tylko przed wylotem do Toronto, żeby przełamać się z nim opłatkiem. Życzenia świąteczne są bardzo ważne, bo wierzę, że zawsze się spełniają. Może dlatego, że jest w nich szczerość. Święta to taki czas, że wybaczamy sobie różne urazy. Oczyszczamy serca ze złych myśli. Boże Narodzenie to święto miłości i wybaczenia.
– I dlatego robimy sobie prezenty?
Prezenty pełnią szczególną rolę. Najpierw rozpieszcza się nimi dzieci, bo dorośli cierpią na permanentne poczucie winy, że nie mają dla nich tyle czasu, ile by chcieli. A później chcemy bliskim sprawić niespodziankę na dowód, że wybierając je, o nich myślimy. Prezenty w mojej rodzinie nigdy nie były drogie, ale za to fantazyjne, z pomysłem. Prezent ma być spełnieniem jakiegoś marzenia. Kiedy byłam dzieckiem, bardzo cieszyły mnie kredki, które znajdowałam pod poduszką. Rysowałam nimi całymi dniami. Teraz tak samo cieszy mnie pięknie oprawiony blok do rysowania i płyta, o której marzyłam. A mój syn Tadeusz podarował mi raz zrobione przez niego moje zdjęcie w cudownej ramce. Takie prezenty są najcenniejsze. To dary miłości. Z córką Larą robimy sobie zwykle prezenty ubraniowe. Jak to kobiety. Ale rok temu podarowała mi misia, który po naciśnięciu brzuszka powtarzał: „Magda Gessler jest tylko jedna”. Taka właśnie jest Lara – nietuzinkowa, z poczuciem humoru. W tym roku jednak kupię jej coś przydatnego w domu, bo ten swój dom właśnie „buduje”. Jej życie się zmienia, mieszka z ukochanym i na święta pewnie pojedzie do jego rodziny.
– Myślę, że tęsknisz już za wnukiem. Dzięki Larze Twoja tęsknota może być zaspokojona?
Nie mam jeszcze czasu na wnuki. Ich babcia byłaby zapracowaną kobietą. Bardzo bym jednak chciała, żeby Lara miała w przyszłości dzieci, wiem, że ona też tego chce. Nasze święta za kilka lat będą więc już wyglądać podobnie jak wtedy, kiedy ja jeszcze byłam mała. I dadzą nam wiele radości, bo śmiechu dziecka niczym się nie da zastąpić.
– I znowu będziesz wieszać na choince czekoladowe cukierki?
Ależ ja cały czas je wieszam. Choćby dla siebie samej, dla Waldemara, dla taty. W każdym z nas jest zawsze trochę dziecka. Łasucha uwielbiającego „przeszukiwać” choinkę. A w pierwszy dzień świąt nigdzie się nie spieszymy, mamy już za sobą zakupy, gotowanie, wystarczy wyjąć sałatki z lodówki, a drób odgrzać w piekarniku. Snujemy się po domu w szlafrokach. Wylegujemy na kanapach. Nadrabiamy zaległości w spaniu. Sięgamy po książkę odłożoną na później. Rozmawiamy. Uwielbiam ten dzień, który nazywam „pidżama party”. Wygląda podobnie, czy jestem w moim domu w Łomiankach, czy z Waldkiem w Toronto. Drugi świąteczny dzień już nie jest taki miły – trzeba wracać powoli do rzeczywistości. A ja do „Kuchennych rewolucji”.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Iza Grzybowska/VOYK Management
Stylizacja Jola Czaja
Asystent stylisty Marek Przesmycki
Makijaż Daria Gosk
Fryzury Katarzyna Mąka
Scenografia Eliza Nowicka
Produkcja sesji Elżbieta Czaja