Wypaliła go praca w telewizji. Po trzydziestce stracił ochotę do życia. Świat go znudził. Potrzebował czegoś nowego. Spełnienie znalazł w triathlonie. Mordercze treningi zmieniły jego charakter. W dodatku schudł 25 kilogramów. „Odkryłem siłę woli, o którą siebie nie podejrzewałem”, mówi Maciej Dowbor Romanowi Praszyńskiemu. Czy to mu pomogło? Jaki jest dziś?
Widzę na Pana łokciu, że rany się goją. Niedawno obejrzałem na Facebooku Pana zdjęcie po kraksie rowerowej. Całe ciało miał Pan poharatane.
Głupia historia z tym zdjęciem. Mam swój mały profil na Facebooku, na którym kontaktuję się głównie z ludźmi interesującymi się, podobnie jak i ja, triathlonem. Po zawodach w Olsztynie, gdzie miałem wywrotkę, wrzuciłem zdjęcie ku pokrzepieniu serc: „Ha, ha, wywaliłem się”. Chodziło o powygłupianie się, to normalne w naszym środowisku ludzi, którzy ostro trenują i mają różne kontuzje. Ale ktoś to zdjęcie wyciągnął do mediów i zrobiła się afera. U nas w Polsce wystarczy pokazać kawałek gołego pośladka i zaraz jest szał. Od razu znalazła się cała rzesza hejterów, którzy zmieszali mnie z błotem. Do tego jestem przyzwyczajony, nie robi to na mnie wrażenia. Za to nie spodziewałem się, że tak bardzo rozkręci to mój profil.
Eksperymentuje Pan z „pijarem”?
To na pewno wskazówka dla osób, które chcą się promować. Wystarczy odrobina nagości. Ale ja nie jestem osobą, która pcha się do mediów na siłę.
Pan nie musi, Pan już jest.
Właśnie z tego to wynika. Ale dla mnie telewizja to praca. Nie mam musu bycia w mediach. Szczerze, to mam takie momenty, kiedy chciałbym być mniej widoczny. I realizować się w swojej pasji jako Maciej Dowbor, chłopak z Wilanowa, a nie facet z telewizji.
Ta pasja to triathlon. Wymagające wielkiej kondycji pływanie, bieganie i jazda na rowerze. Co Pana tak wzięło?
W pewnym momencie poczułem, że wypaliłem się zawodowo. Myślę, że to spotyka wiele osób, które pracują kilkanaście lat w tym samym zawodzie. Praca ciekawa, ale czasami monotonna. Stresy, które zaczynają za bardzo dobijać. Byłem przepalony tym, że praca jest jedynym celem w moim życiu. Nie tylko dlatego, że trzeba utrzymać rodzinę i żyć na sensownym poziomie. Ale dlatego, że stała się jedynym źródłem satysfakcji, ale też największym źródłem frustracji. Potrzebowałem w życiu czegoś nowego. Nowego początku. Spełnienia. Urodziło mi się dziecko, wiadomo, że rodzina może być czymś takim. Ale chodzi o męskie, ambicjonalne sprawy.
Z maczugą do lasu?
Albo chociaż na wyprawę krzyżową. W naszych czasach nie ma walki. Mówi się, że biznes to wojna. Ludzie się w tym realizują. Ale teraz, kiedy podstawowe dobra materialne przestały być niedostępne, zdobywanie przestało być wyzwaniem.
Czyżby?
Miałem taki okres, kiedy byłem zafascynowany prostym, materialnym podejściem do życia. Jestem dzieciakiem PRL-u. Myślę, że pokolenie ludzi, którzy urodzili się przed rokiem 80., to ludzie, którzy chcieli mieć. Dla nas dobra były długo niedostępne. Gdy zacząłem zarabiać, na początku czerpałem radość z tego, że mogłem sobie pozwolić na samochód, wakacje za granicą. Ale po latach uświadomiłem sobie, że nowe rzeczy dają radość na krótką chwilę. Że to jest miałkie. I co – mam żyć po to, żeby kupić sobie lepszy telewizor? Dręczyłem się, że poza posiadaniem rodziny nic innego w moim życiu nie jest powodem do dumy.
I co wtedy? Noce z whisky?
Problem polegał na tym, że nawet alkohol specjalnie mnie nie kręcił. Przeżyłem taki okres, kiedy wyjazdy służbowe to był rock and roll. Imprezowaliśmy na maksa, upijaliśmy się. Ale to nie było to. Zawsze bardzo mi imponowali ludzie, którzy robią rzeczy niezwykłe. Rzeczy, które na pozór wydają się niemożliwe. Himalaiści, samotni żeglarze – tacy, którzy nie tylko popisują się sprawnością fizyczną, ale też imponują siłą woli. Od dłuższego czasu próbowałem coś takiego robić. Ale co? Przecież mam pracę, rodzinę. Brakowało mi odwagi. Aż wreszcie los się do mnie uśmiechnął. Pojechałem kręcić materiał o triathlonie. Poznałem ludzi, którzy zobaczyli, że oczy mi
zabłysły, i zapytali, czy też bym chciał wystartować. Poszukiwali znanych osób, żeby wypromować triathlon. Powiedziałem: „Może bym chciał”. Chociaż nienawidzę biegać, nigdy nie jeździłem na rowerze szosowym, a pływanie kiedyś trenowałem i znienawidziłem.
Cudowny początek.
Początkowo myślałem, że to przygoda na jedne zawody. Ale kiedy poznałem ludzi, którzy się tym zajmują, zacząłem oglądać filmy, czytać, przerzucać Internet, okazało się, że jest to dokładnie to, czego szukałem. Połączenie etosu sportu z niezwykłą filozofią życiową, siłą woli, walką ze swoimi słabościami. Jestem leniwy, trenowanie, zmuszanie się do codziennego wysiłku – czasem dwa razy dziennie – zaczęło budować mój charakter. Najgorzej jest zimą – na dworze minus pięć i pada śnieg z deszczem, a ja wstaję o piątej czterdzieści i na trening, kilkanaście kilometrów. A o ósmej już w pracy! Przez ostatnie pięć miesięcy przebiegłem tysiąc kilometrów, przejechałem na rowerze prawie dwa tysiące, a w wodzie przepłynąłem ze 250 kilometrów.
Boże, dużo! O co w tym chodzi?
Wspaniała jest w tym świadomość kontroli nad własnym ciałem. Ale największą satysfakcję dają mi nie wyniki sportowe – chociaż też są ważne –
ale to, że się skutecznie zmuszam do wysiłku. Mam siłę woli, o którą siebie nie podejrzewałem. Żyjemy w bardzo wygodnych czasach, większość rzeczy możemy zrobić z pozycji fotela. Zatracamy atawistyczne cechy, które wymagają olbrzymiej siły woli, pokonania bólu, pokonania własnego organizmu. Mój trener, teraz jeden z moich najlepszych przyjaciół, mówi, że zawody, splendor, publiczność to wisienka na torcie. A codzienność to ponad 300 dni w roku, kiedy się zasuwa, zapieprza. I to jest prawda.
Słyszę pasję w Pana głosie.
Mam teraz w sobie olbrzymią radość życia. Mam plany na przyszłość. Wiem, że w pracy pójdzie mi raz lepiej, raz gorzej – ale nie jest to już jedyna
rzecz w moim życiu. Mam rodzinę i mam coś, gdzie jestem oceniany tylko na podstawie tego, jakim jestem człowiekiem. A nie na podstawie tego, czy kosmyk włosów przesunął mi się w lewo czy w prawo.
Ulga?
Właśnie. I zyskałem jeszcze jedną, może najcenniejszą rzecz. Grono ludzi podobnych do mnie, łączy nas wspólna pasja. Nic nie jest w stanie porównać się z siłą tych emocji. Wspólnie przeżywany ekstremalny wysiłek to haj. Pięć godzin rywalizujesz z facetem, a gdy docieracie na metę, nie ma znaczenia, kto był pierwszy, kto drugi. Najważniejsze, że w ogóle dotarliście. Ludzie płaczą, obejmują się. Wiem że to zabrzmi sekciarsko, ale właśnie tak stają się przyjaciółmi.
Brzmi wspaniale. A da się tę pasję pogodzić z życiem rodzinnym?
Wielu uważa, że nie. Napisano setki elaboratów o tym, że sport amatorski uprawiany na poziomie wyczynowym koliduje z życiem codziennym. Mam to szczęście, że oboje z Joasią uprawiamy wolne zawody. To szczęście i nieszczęście, bo bardzo często mijamy się w codziennym życiu. Z drugiej strony mamy więcej czasu niż ktoś, kto pracuje w korporacji. Zdarza się, że trzy dni pracuję po kilkanaście godzin, za to następne trzy mam wolne. Jakoś w tym wszystkim znajduję czas na trening. A gdy mam poczucie winy, wtedy staram się to jakoś zrekompensować rodzinie. Chociaż nie zawsze jestem ideałem.
Jak Pan odnajduje się w roli ojca?
To jest ciągła nauka. Gdy córka pojawiła się na świecie, byłem oczywiście bardzo szczęśliwy. Nigdy nie zapomnę momentu jej narodzin. To było dla mnie wielkie przeżycie. Ale uderzyło mnie to, że oto jest ktoś, kto jest przedłużeniem mnie, a kto ma przed sobą wszystko. Patrzyłem na to bardzo egoistycznie. Uświadomiłem sobie, jak wiele rzeczy jest już za mną, a tu taki szkrab mały, co dopiero zaczyna. To był jeden z powodów, dla których przeżywałem kryzys siebie.
„Jezu, jaki jestem stary!”?
Tak. Wydawało mi się, że moje życie zamarło, przyszłość i perspektywy są już tylko dla tego dziecka. To absurd. Trzeba zachować równowagę. Dla dziecka jak najwięcej, ale my też jesteśmy ważni. Sfrustrowani rodzice to żadna korzyść dla małego człowieka. Musiałem się jakoś odnaleźć. Momentem przełomowym był koniec etapu pielęgnacyjnego.
Czyli?
Gdy córka zaczęła się ruszać, komunikować, było mi łatwiej budować z nią relację. Wydaje mi się, że kobiety mają inaczej, u nich relacja zaczyna się od początku ciąży. Na ich korzyść działa chemia, biologia.
A dla Pana przez pół roku „obcy” w domu?
Nie obcy, bo to miłość od pierwszego wejrzenia. Ale pół roku uczenia się dziecka. Oswajanie świadomości, że jest ktoś na świecie, kto beze mnie sobie nie poradzi. Nie powie: „Tato, chcę pić”. Tata musi wiedzieć, że trzeba dać pić. Trochę przerażające. Bałem się, że nie ma miejsca na błąd. Nie tylko muszę przewinąć i napoić. Ale jeszcze nie mogę zostawić dziecka na przewijaku, bo zaraz się sturla. A moje najgorsze cechy charakteru to roztargnienie, roztrzepanie.
Dlatego dziś się Pan spóźnił?
No właśnie, odwoziłem Jankę do przedszkola. Wsadzając ją do samochodu, położyłem telefon na dachu. I pojechałem. Spóźniłem się, bo musiałem wpaść do salonu operatora i kupić nowy. Nawet nie mogłem zadzwonić do pana, bo numer miałem w zgubionej komórce. Więc wychowując córkę, musiałem zmagać się z lękiem przed krańcową odpowiedzialnością. Mimo że żyjemy w XXI wieku, to zaniedbać dziecko można w moment.
A jak z braniem na ręce? Też strach?
Uwielbiałem to. Dziś też lubię ją nosić, przytulać się. To najcudowniejszy wiek, gdy dziecko szczebiocze, gada, buduje się relacja z ojcem. Inna niż z matką. To też trudne dla nas, facetów, że matka przez długi czas jest na pierwszym miejscu.
Zazdrość?
Chyba nie, ale takie poczucie bezsilności, że co bym nie robił, to końcem końców szala przechyla się na korzyść matki. Jakbym się nie starał, to jestem numerem dwa. Nie to, że chciałbym być samotnym numerem pierwszym, ale choć ex aequo! Posiadanie dziecka dla mnie to też świadomość, że żarty się skończyły. Już nie mogę traktować luźno swojej roboty.
A praca w telewizji mało pewna.
To rodeo. Rollercoaster. Raz góra, raz dół. Nigdy nie wiem, czy w kolejnym sezonie będę miał pracę. Więc jestem szczęśliwy, że od wielu sezonów tę pracę mam. Ostatnio jest naprawdę nieźle. Choć tu łatwo o szybki upadek.
To budzi niepokój?
Olbrzymi. Rynek jest dość ograniczony. Ale triathlon dodał mi poczucia własnej wartości. Zacząłem wierzyć, że jestem wartościowym człowiekiem. Że potrafię walczyć o siebie. Skoro potrafię pokonać siebie w takich ekstremalnych warunkach, to poradzę sobie i w pracy. Wcześniej miałem dużo kompleksów i niską samoocenę.
Skąd to?
Zżerała mnie potrzeba bycia dobrym. To kompleksy jeszcze z dzieciństwa. Późno rozwinąłem się fizycznie, odstawałem od kolegów, czułem się gorszy. Byłem niski, otyły. Gorzej grałem w piłkę, trenowałem pływanie, ale byłem kiepski. Miałem zaniżone poczucie własnej wartości. Gdy dostałem się do telewizji, strasznie chciałem pokazać, że jestem dobry, najlepszy.
Jak być najlepszym na ekranie?
I to jest problem, bo tego nie da się policzyć. Dzisiaj to wiem, ale kiedyś bardzo mnie to bolało. Tworzyliśmy sobie absurdalne hierarchie – kto ma lepszy program, bardziej oglądany. A to nie jest najważniejsze. Ważne, żeby w ogóle mieć pracę. Dziś podchodzę do tego z większym spokojem. Musiałem dorosnąć. Teraz szanuję sam siebie. Wreszcie jestem tym, kim chciałem być. I to widać na ekranie. Widz wie, czy prowadzący ma jaja, czy jest pewny siebie. Poza tym przestałem się szarpać. Oczywiście jestem bardzo zaangażowany. Nikt mi nie powie, że nie jestem. Uwielbiam swoją pracę. Ale mam dystans. Czasem siedzę sobie i myślę: No dobra, prawdziwe jaja to ja pokażę za trzy tygodnie na trasie.
Czuje się Pan wojownikiem?
Czuję się fighterem. Czuję, że buduję go w sobie. Byłem panienką, a teraz jestem na dobrej drodze, żeby zostać twardzielem. Nie fizycznie. Mentalnie.
A umie się już Pan kłócić? Kiedyś powiedział Pan, że w czasie trudnych rozmów zasypia.
Jak się zdenerwuję, to bardzo mi się chce spać. Stres w pracy, coś się nie układa po mojej myśli, a ja najchętniej bym pojechał do domu i położył się do łóżka. Z nadzieją, że gdy się obudzę, wszystko będzie dobrze. A kłócić się nie umiem i nie lubię. Choć często mi się to, niestety, zdarza. Nie mam łatwego charakteru.
Triathlon pomaga?
Ha, ha, mniej się kłócę, bo sporty długodystansowe zamulają. Wszystko robię wolniej, jestem wyciszony.
Czyli na kłótnie małżeńskie najlepiej 100 kilometrów na rowerze?
Coś w tym jest. Wysiłek fizyczny powoduje, że z napiętego balonu uchodzi powietrze.
A o czym Pan myśli w czasie tych tysięcy przebytych kilometrów?
O tym, czy wszystko realizuję zgodnie z planem, trening to dość skomplikowany proces. Zastanawiam się nad rzeczami, które muszę zrobić, nad organizacją życia. A kiedy otrąbi mnie jakiś kierowca, wychodzą frustracje i przypominam sobie wszystkich, których nienawidzę. Wtedy skacze mi tętno i szybciej biegnę. Albo wyobrażam sobie, że jestem bohaterem, wbiegam w glorii na stadion. Coś jak „Rydwany ognia” Hugh Hudsona.
Na swoje nowe ciało chyba z przyjemnością Pan patrzy?
Nowe ciało – jak to brzmi! Ale prawda – trzy lata temu ważyłem 114 kilogramów. Od tego czasu schudłem w sumie 25. Pierwsze 10 w trzy miesiące. Ile by nie mówić, że to nie ma znaczenia, w końcu każdy pyta: „Żona zadowolona?”. Oczywiście większość z nas robi to z innych powodów, ale w końcu każdy docenia te efekty uboczne. My to nazywamy wycieniowaniem.
Nieźle Pan wycieniowany!
Skłamałbym, gdybym powiedział, że forma fizyczna i wygląd nie mają znaczenia w telewizji. Nasz stylista jest przeszczęśliwy, bo łatwiej mnie ubrać.
A Pana matkę właśnie zwolniono. Co Pan o tym sądzi?
Bardzo współczuję kobietom pracującym w show-biznesie. Często ich pozycja zawodowa jest uzależniona od ich wieku. Uważam, że moja mama jest ofiarą tego zjawiska. A z drugiej strony może to jest ten moment, żeby ona coś w swoim życiu zmieniła i pchnęła do przodu. 30 lat w jednym miejscu to rzecz dla mojego pokolenia niepojęta. Ona ma przecież olbrzymie doświadczenie. Mam nadzieję, że znajdzie nowy pomysł na siebie. I swoje miejsce w mediach.
Skoro wyrzucają za zmarszczki, czy Panu nikt nie groził z powodu nadwagi?
Mam nadzieję, że nie. Ale jeden z dyrektorów telewizji powiedział: „Musisz coś ze sobą zrobić, bo wyglądasz jak księżyc w pełni”. Przykro mi się zrobiło.
To było ostrzeżenie?
Nie. Koleżeńska rada. Było nie było, wziąłem ją sobie do serca.