Łukasz Zagrobelny - Życie po zakręcie

Łukasz Zagrobelny fot. Piotr Porębski/Metaluna
Tylko w VIVIE! Łukasz Zagrobelny opowiada o ciężarze sukcesu i walce z depresją
/ 18.04.2012 06:58
Łukasz Zagrobelny fot. Piotr Porębski/Metaluna
Mówią o nim: najbardziej tajemniczy wśród wokalistów. Nie opowiada o sobie, nie udziela tasiemcowych wywiadów, nie jest bohaterem Pudelka. Rzadko nagrywa płyty, ale ma na koncie prawdziwe hity. Piosenka „Nie kłam, że kochasz mnie” stała się przebojem, choć się tego nie spodziewał. Po trzyletniej przerwie nagrał nową płytę. Co się z nim działo przez ten czas? Nie ożenił się, nie spłodził syna, nie zasadził drzewa. U niego wszystko musi być inaczej i z opóźnieniem, jak mówi. Ma już 36 lat, ale uważa, że najważniejsze chwile w życiu przed nim.

– Myślisz o sobie: jestem człowiekiem sukcesu? Dostałeś właśnie nagrodę w konkursie Profesjonaliści „Forbesa” 2012. To ważne?
Łukasz Zagrobelny:
Bardzo ważne, ale czy to już sukces? Zagrałem kilka ról w teatrze Roma, nagrałem teraz trzecią płytę, miałem kilka przebojów, zatańczyłem w „Tańcu z gwiazdami” i doszedłem „aż” do siódmego odcinka. To sukces? Dla mnie tak, dla innych pewnie szczebelek w drodze do kariery. Powiem inaczej, nie można dążyć do sukcesu za wszelką cenę, zwłaszcza kiedy człowiek nie jest przygotowany na to, co się stanie potem.   

– Popularność, a potem cisza? Tak chyba było u Ciebie.
Łukasz Zagrobelny:
Ja za tę ciszę drogo zapłaciłem. Przeżyłem załamanie, bo ta cisza skumulowała się z moimi życiowymi, prywatnymi problemami.

– To się stało po „Tańcu z gwiazdami”?
Łukasz Zagrobelny:
Po drugiej płycie. „Taniec…” był wcześniej, na początku mojego „pasma sukcesów”. Nawet jeżeli inni myślą, że to żaden szczyt, dla mnie było tak, jakbym zdobył Mount Everest. Wiosną 2008 nagrałem w duecie z Eweliną Flintą przebój „Nie kłam, że kochasz mnie”. Dałem  mnóstwo koncertów, byłem nieustannie zapraszany na jakieś imprezy, wszędzie było mnie pełno.

– I nagle wszystko się urwało?
Łukasz Zagrobelny:
Może nie wszystko. Ale  pamiętam taki dzień, kiedy wróciłem z letniej trasy koncertowej i byłem bardzo zmęczony. Pomyślałem: Dobrze byłoby odpocząć. Odpoczywałem miesiąc. Tyle że potem tempo mojego życia zmniejszyło się, zaczął mi doskwierać nadmiar czasu wolnego i poczułem pustkę. Wtedy zaczęła mnie dopadać depresja. Wiesz, bardzo długo zastanawiałem się, czy w ogóle chcę ci o tym opowiedzieć, bo jestem introwertykiem i nie lubię tego rodzaju zwierzeń. Ale to choroba cywilizacyjna dotykająca wielu ludzi, dlatego jednak się zdecydowałem.      

– Każdy miewa dołki.   
Łukasz Zagrobelny:
Owszem, ja na początku też tak myślałem, ale ten mój dół zaczął się przedłużać. Zamknąłem się w domu, odciąłem od ludzi. Nie chciało mi się rano wstawać. Zmuszałem się, żeby wyjść na banalne zakupy. Patrzyłem w przyszłość i widziałem otchłań. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić.

– Nie szukałeś nigdzie pomocy?
Łukasz Zagrobelny:
Zacząłem chodzić do psychoterapeutki. Niestety, musiałem brać leki pomagające przezwyciężyć ten stan.

– Jak długo to trwało?
Łukasz Zagrobelny:
Myślę, że jakieś cztery, pięć miesięcy. Chociaż „do żywych” wróciłem na dobre dopiero rok temu. Przedtem po prostu nie miałem siły, żeby myśleć o nagrywaniu kolejnej płyty. Nie miałem siły nawet, żeby śpiewać. Wydawało mi się, że wszystko już wyśpiewałem i że niczego więcej nie zrobię. Ale w 2010 roku dostałem propozycję roli Enjorlasa w „Nędznikach” w teatrze Roma i jednak ją przyjąłem.


– Bardzo dobry spektakl.
Łukasz Zagrobelny:
Tak, ale próby do niego były dla mnie niesamowitym wyzwaniem. Bo nie dość że zmagałem się z rolą, musiałem się jeszcze przemóc, żeby wstać i pojechać do teatru! To był naprawdę wielki wysiłek: wrócić do pracy i sprawiać wrażenie, że jestem w znakomitej formie. Ktoś, kto nigdy nie chorował, powiedziałby: Co ty chrzanisz, weź się w garść. Ale jak się wziąć, kiedy tej garści nie mam. Wiele osób w takiej sytuacji milczy, bo się wstydzi. Ja też bałem się posądzenia o chorobę psychiczną. Nie chciałem uchodzić za wariata.

– A jednocześnie ledwie radziłeś sobie z codziennością.     
Łukasz Zagrobelny:
Nie miałem siły kupić jedzenia dla kota. A cóż dopiero wsiąść w samochód i jechać na zakontraktowany koncert. Dochodziło do tego, że na estradzie kręciło mi się w głowie, zapominałem tekstów piosenek. Słowa podpowiadali mi fani stojący w pierwszych rzędach. Mam nadzieję, że taki zakręt w moim życiu już się nie zdarzy. Dlatego z dystansem podchodzę do tak zwanego sukcesu. Bo masz swój szczycik przez moment, ale tam czasami strasznie wieje. Teraz już wiem, że jak się jest na górze, to trzeba z niej zejść albo spaść. I że trzeba to spadanie przeczekać.

– Pewnie jeszcze nieraz się na ten szczyt wdrapiesz.
Łukasz Zagrobelny:
Myślę, że teraz jestem już na to przygotowany. Kiedy w 2000 roku przyjechałem do Warszawy i dostałem się do teatru Roma, gdzie zagrałem jedną z głównych ról, a potem wystąpiłem w „Idolu”, uważałem, że jestem boski. Zajebisty. Ale „Idol” to była pierwsza porażka. Oczekiwałem owacji na stojąco, bo skoro ludzie oklaskiwali mnie po przedstawieniu, to dlaczego mieliby tego nie robić, siedząc przed telewizorami?  Nos miałem zadarty powyżej czoła. I kamery telewizyjne skwapliwie to kozaczenie wychwyciły. Kiedy odpadłem z programu, oburzałem się: Jak to?! Oni  kompletnie nie znają się na talentach! Wtedy nie nabrałem jeszcze pokory. Dopiero podczas tych dwóch lat ciszy, kiedy zmagałem się sam ze sobą, wiele rzeczy sobie przewartościowałem. Wiesz, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze?

– Co?
Łukasz Zagrobelny:
Trzeba żyć w zgodzie ze sobą. Wiem, że może brzmi to banalnie, ale tak jest.

– Każdy tak mówi, ale na czym to polega? Rzuciłeś palenie na przykład?
Łukasz Zagrobelny:
Ograniczyłem. A na serio – musiałem zdać sobie sprawę, że nikt niczego nie daje nam na zawsze. Trzeba umieć się z tym pogodzić.


– A to nie sprawia, że stajemy się wycofani, pełni niewiary w siebie?
Łukasz Zagrobelny:
Nie, przeciwnie, to nam daje siłę. Mnie dało. Bo jeżeli żyje się łatwo, lekko i przyjemnie, to nie ma żadnego sprawdzianu dla naszej odwagi i determinacji. Te 12 lat temu, gdy zjawiłem się  w Warszawie,  kompletnie nie wiedziałem, co mnie czeka. Ale nie bałem się, bo byłem nieświadomy niebezpieczeństw. Mama załatwiła mi małe mieszkanie na strychu, na Mokotowie – 25 metrów. Nikogo w Warszawie nie znałem. Jedyną osobą, do której mogłem się zwrócić, była Elżbieta Zapendowska. Poznałem ją na przesłuchaniu do koncertu debiutów w Opolu. Powiedziała, że widzi we mnie potencjał, więc zaprasza mnie na warsztaty. Była dla mnie wyrocznią, absolutnym autorytetem. Te dwa tygodnie na warsztatach to prawie jak cała szkoła muzyczna. Mnóstwo się tam nauczyłem. Potem wróciłem do Wrocławia oszołomiony tym, co przeżyłem, ale ze świadomością, że czeka mnie długa droga do zawodowego śpiewania. Z tym że ja nie podchodzę do muzyki jak do biznesu. To moja jedyna wielka miłość. Jestem na muzykę skazany.

– A może powodem Twojej depresji był rozwód rodziców? Przyjechałaś do Warszawy po ich rozstaniu.
Łukasz Zagrobelny:
Wtedy jeszcze byli ze sobą. Ale wiedziałem, że coś się między nimi niedobrego dzieje. Teraz, kiedy minęło parę lat od ich rozwodu, wiem, że widocznie musiało tak być. W każdym razie mama ułożyła sobie życie, znalazła człowieka, który ją bardzo kocha. Mieszkają w Stanach.

– Lubisz go?
Łukasz Zagrobelny:
Lubię. Jest zupełnie inny niż mój ojciec, który nie potrafił okazywać uczuć. Teraz się zmienił. Normalnie ze mną rozmawia, nie ucieka, gdy przyjeżdżam do domu. Ja byłem synkiem mamusi, a ojciec… Nigdy nie okazywał mi miłości tak, jak mojemu młodszemu bratu. Mateusz był dla niego pępkiem świata.

– I dlatego wyjechałeś? Bo miałeś do ojca żal?
Łukasz Zagrobelny:
Może chciałem mu pokazać, że coś znaczę? I że sobie dam radę? W tamtym czasie zacząłem próby do „Miss Sajgon” w Romie. Myślisz, że łatwo było się tam dostać? Płaciłem za to samotnością. Zawsze miałem problem z wejściem w nowe środowisko. Normalnie chodzę swoimi ścieżkami, jak kot. Ale pamiętam, że gdy wracałem na ten mój strych, byłem zupełnie sam. Nawet Internetu jeszcze nie miałem. Czasami ogarniało mnie zwątpienie, czy to wszystko jest warte takiej ceny. Czy nie lepiej było wybrać zawód zgodnie z wykształceniem, czyli dyrygenta chóru albo nauczyciela muzyki.

– Kończyłeś też technikum łączności, mogłeś pracować na poczcie.
Łukasz Zagrobelny:
(Śmiech). Ta szkoła była mi niepotrzebna, ale ja wiele rzeczy robiłem niepotrzebnie, zmarnowałem na to kupę czasu. W technikum zrobiłem maturę, żeby dostać się do Akademii Muzycznej. Ale maturę mogłem też zdać wieczorowo i zajmować się  swoją pasją. Tylko że u mnie wszystko dzieje się z opóźnieniem. Debiutowałem późno, płytę wydałem
późno. Jest nadzieja, że umrę też z opóźnieniem.

– Masz 36 lat i strasznie dużo goryczy?
Łukasz Zagrobelny:
Wcale nie, przyjechałem do Warszawy, nie mając żadnych układów. Do wszystkiego doszedłem sam. Wojciech Kępczyński, przyjmując mnie do Romy, dał mi olbrzymi kredyt zaufania, bo przecież  nie wiedział nawet, czy mam zdolności aktorskie. Tańczyć też nie umiałem. A był taki sezon, gdy grałem u niego dwie główne role naraz. Ja cały czas się wspinam.


– Nic nie mówisz o kobietach. Przeżyłeś jakiś zawód miłosny?
Łukasz Zagrobelny:
Każdy chyba przeżył. Bardzo bronię tej sfery mojego życia. Nie chcę opowiadać, z kim dzielę sypialnię.

– A z kim dzielisz?
Łukasz Zagrobelny:
Nie dam się tak łatwo podejść! Kiedy opowiem publicznie o swoim życiu intymnym, to co zostanie dla mnie? Wiem, że gdybym się otworzył, stałbym się może bardziej popularny, miał więcej pieniędzy i mnóstwo wywiadów. Ale ja tego nie chcę. Jestem artystą, a nie celebrytą.

– Sam wiesz, że jeśli przystojny, utalentowany facet po trzydziestce jest samotny, od razu pojawiają się plotki…
Łukasz Zagrobelny:
Jest takie powiedzenie: „Niech gadają, byleby nazwiska nie przekręcali” (śmiech). Nawet jeśli będę mieć kiedyś rodzinę, nie pójdę z tym do mediów i nie będę opowiadać w każdym tabloidzie. Niech gadają. Na razie jednak nie mam takich planów.

– Życie i tak to zweryfikuje?
Łukasz Zagrobelny:
Pewnie tak. Na razie jednak „Ja tu zostaję” – taki jest tytuł mojej płyty. Adekwatny do tego, co czuję. To moja filozofia. A piosenka „Na końcu” ma refren: „Ale jest tak, jak jest. Na końcu i tak rozliczę się sam”. Mogę dodać: Z tego, co zrobiłem dobrze, a co źle. Z  tego, kogo skrzywdziłem, a kogo nie.

– A krzywdziłeś?
Łukasz Zagrobelny:
Jasne, że tak, ale nigdy nie zrobiłem tego z premedytacją. Czasami wydawało mi się, że rozstania są czymś najgorszym, co się może zdarzyć między dwojgiem ludzi. A czasami, że są błogosławieństwem. Najpierw wydaje się, że świat wali się nam na głowę, a potem okazuje się, że tak jest lepiej. Mam naturę metafizyczną, intuicyjnie wyczuwam fluidy, dobrą czy złą aurę. Kiedyś bardzo interesowałem się numerologią. Może powinienem zostać wróżem? Czasami zapala mi się czerwone światełko: Łukasz, bądź ostrożny. Moja intuicja mnie czasem przeraża.

– Zastanawiasz się, kim jesteś i kim chciałbyś być?
Łukasz Zagrobelny:
Staram się być dobrym człowiekiem. Ale, tak jak my wszyscy, mam mnóstwo wad, bywam zazdrosny, czasami pozwalam sobie na drobne kłamstwa, do tego obgryzam namiętnie paznokcie. Ale myślę, że zawsze można na mnie liczyć w ekstremalnie zawiłych sytuacjach życiowych. A kim chciałbym być? Zawsze bez wahania odpowiadam, że Wojciechem Mannem!

– To co, kończymy optymistycznie?
Łukasz Zagrobelny:
Tak, teraz jest super. Ta burza, która pojawiła się w moim życiu, na szczęście ucichła, a ja ją przetrwałem. Śpiewam, nagrałem nową płytę, z której jestem naprawdę dumny, mam ładne mieszkanie. A może wygram w totolotka? Rok temu trafiłem piątkę – sześć i pół tysiąca złotych. Żałowałem, że nie szóstkę. Popatrz, tylko jedna cyferka. Lecz i na to przyjdzie czas. Bo trzeba grać, żeby wygrywać. A ja gram…

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Piotr Porębski/Metaluna
Stylizacja Maciej Spadło/
Van dorsen Talents
Makijaż i fryzury Beata Milczarek (kosmetykami Sisley: Sisleōum for Man, Eye Conceler nr 4, Transmat au Concombre nr 3, Transparent Face Powder)
Produkcja sesji Piotr Wojtasik

Redakcja poleca

REKLAMA