Lubisz dorosłych?
Zaskakujący początek rozmowy, bo sugerujący, że mógłbym gardzić sobą. Niektórzy mawiają, że młodość to przejściowa dolegliwość. Ja na razie się nie leczę...
– Nie pytam o Twoją miłość własną, tylko czy lubisz innych niż Ty dorosłych?
Kasia Nosowska wyśpiewała z 15 lat temu manifest mojego stosunku do dorosłości. Piosenka nosi tytuł „Dorosłość jako początek umierania”. To moje motto dla tej rozmowy. W Polsce ludzi, którzy nie chcą być dorosłymi, traktuje się jako niedopasowanych, nieprzystających.
– Tak jest chyba nie tylko w Polsce.
Odnoszę wrażenie, że świat się w taki pozytywny i ciepły sposób infantylizuje. Nie kretyńsko, nie na poziomie Dody-Elektrody. Wystarczy zobaczyć, jaki rodzaj opowieści o relacjach między ludźmi proponują nam seriale „M jak miłość” czy „Magda M.”, jak wygląda średnia wieku na filmach typu „Shrek”, uświadomić sobie, co z naszą wyobraźnią zrobił Lucas, Spielberg. Disneizacja rzeczywistości, panie. Pogodna, ale durna.
– Zawsze mnie to w Tobie urzekało, Ty mówisz, jakbyś czytał. Ale przejdź już do bardziej osobistej refleksji.
Przeraża mnie, że nie traktujemy naturalnie ludzi i wydarzeń. W czasach koniunktury słowa „pogarda” zapomnieliśmy o słowie „tolerancja”. Jeżeli mistrz tandetnej, ale jednak specyficznie wyszukanej muzyki Piotr Rubik odnosi sukcesy, to połowa Polski okazuje się nagle koneserami twórczości Bacha. A Rubika trzeba zniszczyć tylko dlatego, że jest popularny i komercyjny, a na dodatek blondyn. A to, że proponuje infantylną muzykę klasyczną, dającą innym radość, staje się nieistotne. Dojrzałość kojarzy mi się z utratą dystansu do siebie i świata. Zamknięciem w więzieniu swoich pojęć i wartości, z którego ciężko czmychnąć wyobraźni. Nie mam kwalifikacji na bycie dorosłym.
– To jak się czujesz? Niedopasowany?
Rysuję to tło, by pokazać, że w Polsce na tle tłumu bardzo ładnych, mądrych, inteligentnych, wyprasowanych, mogących się podobać postaci medialnych jednostka niemądra, nieinteligentna i nie- chcąca się podobać zawsze będzie się wyróżniać.
– To niby Ty? Jako niemądry?
Nie wiem. Odnoszę wrażenie, że między Żakowskim a Rokitą wypadam blado…
– Czasem tandetny, ale nie niemądry.
Potrafię spowodować, że moja inteligencja zniknie, żeby postawić rozmówcę w szokującej, zaskakującej albo nietypowej sytuacji. I to mnie bawi. W Polsce pewna brawura w dowcipie czy w eskalowaniu swojej osobowości powoduje, że jesteś definiowany jako notoryczny głupek. Gdyby Jaś Fasola prowadził swój proceder w Polsce, pewnie pracowałby w telesprzedaży Mango. W naszych mediach brakuje umiejętności przesady, brawury. Nuda kwitnie jak molestowanie w Samoobronie. I jeśli mnie pytasz o dorosłość, to ona w żaden sposób mnie nie korumpuje, żeby zmuszać się do przebierania w mądrzejsze miny czy bardziej eleganckie ciuchy, niż to robię na co dzień.
– Dorosłość to też wygaszanie się.
I tu dochodzimy do sedna. Dosyć często mojej postaci przylepiany jest tak zwany syndrom Piotrusia Pana. Ludzie, którzy nim szafują, nie mają zielonego pojęcia ani o medycznym casusie, ani o literackim pierwowzorze chłopca, który ciągle chciał być czterolatkiem, bo świat dorosłych gwarantował mu, że przestanie latać, czyli w moim przypadku mieć odlot. Ucieczka przed dorosłością to jest dla wielu ludzi ucieczka przed samodzielnością, odpowiedzialnością. Ja uciekam od określonego rodzaju zniewolenia światem dorosłych, światem, który wymaga dzisiaj zgniłych kompromisów, niefajnych, niejasnych sytuacji, represji wobec własnych marzeń. Tak mi się kiedyś jawił świat dorosłych, że są to ludzie zgniłego, smrodliwego kompromisu.
– A teraz?
A teraz wiem to na pewno. I dlatego nie przebieram się w szaty Piotrusia Pana. Staram się żyć wielowątkowo, staram się żyć wielokrotnie. Jestem absolutnie niezgwałconym i niezmąconym idealistą, jestem megajasnym człowiekiem, którego nawet kolejna IV ojczyzna nie jest w stanie wepchnąć w mrok depresji. W Polsce to jest podejrzane. Jak zbytnio lubisz siebie, jesteś albo homoseksualistą, albo komunistą.
– Powiedziałeś „w Polsce”. Jesteś Polakiem?
W sensie geograficznym tak, w sensie mentalnym staram się jak najmniej, przynajmniej biorąc pod uwagę, jaki mentalny model ojczyzny nam szykują bracia.
– Uważasz, że jesteś mądry?
Jestem człowiekiem głupim, ale z aspiracjami. Doświadczam siebie, doświadczam innych, doświadczam wszystkiego, co się z intensywnym życiem łączy. Spotkania z takimi ludźmi, jak Jan Peszek czy Jan Nowicki, są moim ponownym olśnieniem, że żyjemy w czasach konferansjerów, gdzie prawdziwe osobowości to unikaty. Mnie interesowała zawsze specyficzna mądrość – życie na przekór. Niedostosowany, ale z wyboru, a nie z odrzucenia… Cezary Pazura opowiedział mi, że jak grał w sztuce Bogusława Schaeffera, zapytał go: „Jak to grać?”, Schaeffer mu powiedział: „Wyobraź sobie zawodników przed biegiem na 100 metrów. Są w blokach, pada strzał, wszyscy biegną, a ty – jedyny z nich – wstajesz, odwracasz się i spierdalasz w drugą stronę”. Mnie zawsze interesowało robienie pewnych rzeczy wbrew, to mi sprawiało przyjemność.
– Jaki to rodzaj przyjemności?
To jest jak... Przypomnij sobie liceum, tam testem na wartość klasy było zgranie, wspólne działanie. Pierwszym testem mojej klasy była tak zwana ucieczka z zajęć lekcyjnych, która wówczas była czymś niezwykle wyjątkowym, ważnym, brawurowym. Zrywka. Moja klasa się „zerwała”, wszyscy uciekli. I ci mądrzy, i ci głupi, i ci, co się dobrze uczyli, i ci, co non stop dłubali w nosie. A ja zostałem. Z perwersyjną satysfakcją. Przyszła nauczycielka, podniosłem rękę i powiedziałem: „Proszę pani, ten a ten był prowodyrem, a ten i ten o tym podłym planie wyrażał się z zachwytem. To okropne. Przecież tutaj Ministerstwo Edukacji łoży pieniądze, żeby pani do nas przychodziła, a oni swym niecnym zachowaniem wypinają swe pryszczate tyłki na kaganek oświaty…”
– Przeżyłeś to, więc jesteś dzieckiem szczęścia.
Absolutnym dzieckiem szczęścia. Raz w życiu porzuciła mnie dziewczyna, w trzeciej klasie szkoły średniej. Naprawdę bez uprzedzenia, bez gry wstępnej... Kończy się trzeci rok i ona mówi: „Dziękuję, do widzenia, oddaj mi moją gitarę akustyczną”. Bo to zła kobieta była, i na dodatek z gitarą.
– I coś wtedy zrozumiałeś?
Nie o to chodzi, co wtedy, tylko co jest dziś. Od ponad roku jestem przez nią bombardowany SMS-ami o jednej, choć formalnie różnej treści: „Wróć do mnie, chcę być z tobą”. Czasem dołącza ilustrację cielesną a` la wczesny Almodóvar. Jako człowiek składający się wyłącznie z kości i ego, poczułem satysfakcję, jak Mick Jagger.
– Ale co było wtedy, dzisiejszy chojraku? Ryczałeś?
Wtedy był dramat, ryczałem, miałem traumę. I... pojechałem z rodzicami na wakacje do leśniczówki, a pojechać z rodzicami na wakacje w trzeciej klasie do domku w lesie oznaczało, że się jest absolutną pierdołą koszarową.
– I wtedy sobie obiecałeś, że już żadna kobieta Cię nigdy nie rzuci.
Pomyślałem: no to teraz wam pokażę. Zostałem erotycznym odwetowcem. Mścicielem. Dosyć dawno już skonstatowałem, że jestem, niestety, absolutnie dramatycznym tandeciarzem emocjonalnym i w związkach najbardziej interesują mnie początki, które są inspirujące, i końce, które są melodramatyczne i efektowne, a środka w ogóle może nie być. Dla mnie z małżeństwem jest trochę jak z jaraniem trawy. Za pierwszym razem jest euforia, myślisz, że to już zawsze będzie twój ulubiony drag, a potem jest coraz gorzej, coraz gorzej. Trawa się wypala i entuzjazm się wypala. Obie sprawy wcześniej czy później bierzesz do ust z niesmakiem. Po tym zostają ci w głowie tylko słowa Wojaczka „pośladki ich smutne i stragan serc pusty…”
– Masz jeszcze w głowie pomysł na jakiś następny program?
Masz świadomość, że autorski program tego typu, jak mój, jest w anglosaskich mediach ukoronowaniem kariery i zwykle dostają go ludzie chyba starsi trochę ode mnie? Więc to jest trudna sytuacja. Na razie nie planuję zmian. Arcydzieł się nie zmienia. Nikt nie majstruje przy „Damie z łasiczką” czy Całunie Turyńskim…
Jestem człowiekiem, z którym ciężko jest pracować, ewidentnym solistą, to mówię jako alibi do tego, co chcę powiedzieć teraz. Ciężko mi wyobrazić sobie siebie jako gościa, który prowadzi 19. edycję „Tańca z gwiazdami” albo jakiś teleturniej, w którym uczestnicy odgadują swoje nazwiska. Najwyżej zostanę złośliwym staruszkiem, zaczepiającym panie pod technikum gastronomicznym.
– A własne medium? Miałeś być naczelnym miesięcznika.
Tak. Te próby są ponawiane cały czas... Ale dzisiaj rynek mediów jest trudny, złożony i przesiąknięty myśleniem kasjerów, a nie wizjonerów, a ja się raczej uważam za wizjonera niż za księgowego, co kalkuluje finansowe guzy. Mimo to kołaczą mi się w głowie pewne projekty. Nie rozmawiasz z facetem, który w wieku lat 40 dobiegł do mety, no błagam cię. Moim marzeniem byłoby, żeby mój program starzał się albo, mówiąc ładnie, dojrzewał, stawał się bardziej dorosły razem ze mną. W takim programie można odkrywać ludzi do tego stopnia, do jakiego stopnia ma świeżość, brawurę, odwagę i nieobliczalność prowadzący. Można bardzo wiele osób przez wiele lat pokazać w bardzo różny sposób. Namalować ich różnie...
– Ty w programie malujesz przede wszystkim autoportrety.
Rembrandt też malował często autopotrety… Uważam, że bywam w tym zabawny. Program to jest taki moment, w którym dostaję amoku i mogę powiedzieć o sobie, o swoim życiu prywatnym, o swoich zapotrzebowaniach albo różnych chorych, dewiacyjnych skłonnościach. Często powtarzam, że mojej mamie, gdy mnie rodziła, zamiast morfiny podano amfetaminę. I to dziś po mnie widać.
– Obserwujesz u siebie objawy starzenia się?
Wiele lat temu muzycy bardzo popularnego zespołu powiedzieli mi: „Zobaczysz, stary, jak dojdziesz do trzydziestki, to jest taki moment, w którym odwracasz się i widzisz ten ogrom życiowych spustoszeń, wielkich co najmniej jak bośniacka wioska po nalocie superfortecy”. Minęła trzydziestka i nie zdążyłem się odwrócić. Potem parę osób mówiło: „Wiesz czterdziestka to jest połowa życia, ostatnia szansa na to, żeby wydorośleć”. Czterdziestka minęła cztery lata temu, nie zdążyłem dokonać takiego bilansu, bo tyle się dzieje. Odnoszę wrażenie, że jestem pospiesznym dzieckiem szczęścia. Ale może tak być, że któregoś dnia wszystko pierdolnie i nagle się okaże, że naprawdę jestem stary. Tommy Lee Jones wyznał niedawno, że dojrzał dopiero po pięćdziesiątce. Wcześniej nie miał czasu, gdyż brał udział w imprezie.
– Chodzisz do lekarza?
Rzadko, nie mam czasu. Lekarz w końcu zajrzy do mnie, by stwierdzić zgon. Natura da mi sygnał, więc nie przejmuję się tym. Poza tym żyję jedną taką zasadą, zastrzykiem niezwykłej energii, żeby nie powiedzieć świeżej krwi: jest nią wiek moich partnerek. Od wielu, wielu lat zatrzymał się w tym samym momencie, zwykle po dwudziestce. Mam przyjaciół, którzy szukają kobiet, które są partnerami – emocjonalnymi, z tym samym sztafażem problemów wynikającym z przeżytego życia. A 25-latka jest na etapie odkrywania, zdobywania, potrzebuje trochę przewodnika. Jest takim dzikim dzieckiem, a ja jestem takim dzikim ojcem, który trochę ją oswaja, trochę epatuje, a trochę demoralizuje. Kłania się Nabokov… To mi odpowiada. Już wiem, że moje wyobrażenia o małżeństwie i rodzinie są raczej kontraktowe.
– A o czym myślisz, mówiąc „kontraktowe”?
Tak jak podpisujesz kontrakt w telewizji albo w gazecie, od... do. Mój idealizm chyba wyklucza wiarę w to, że dwoje osobników bez strategicznych kompromisów, ze swoimi oczekiwaniami wobec świata, ludzi, jest w stanie przetrwać ze sobą.
– Kompromis byłby Twoją porażką?
Nie byłby porażką. Tylko pojawia się pytanie o granice tego kompromisu, jak bardzo możesz ją przesuwać, nie paraliżując swego ja.
– Każdy wyznacza swoją granicę.
Dla mnie, singla, bycie w małżeństwie czy bycie w związku jest jak wyprawa do marketu – bierzesz z półek to, co jest najlepsze w związku, a kiedy on przestaje funkcjonować, przestajesz robić zakupy. Okropne to, ale prawdziwe i na pewno mocno i serdecznie artykułowane wobec moich wszystkich hipotetycznych partnerek.
– Masz kolegów takich, co to szkoła wspólna była, studia?
Tak. Niektórzy jeszcze żyją.
– Dostrzegasz różnicę między sobą a nimi?
Przede wszystkim dostrzegam straszną różnicę fizyczną. Poszedłem ostatnio do jednego z tak zwanych dobrych liceów, to była jakaś rocznica, i muszę powiedzieć, że przerażają mnie moje rówieśniczki. Czegoś tak aseksualnego nie spotkałem dawno. To starsze panie, miałem ochotę ustąpić im miejsca w ławce. Czułem się jak na zlocie Radia Maryja, żadna mnie nie kręciła. Moi koledzy szkolni to są przeważnie łysi, grubi faceci, którzy robią kariery prawnicze, pracują w firmach ubezpieczeniowych, wyglądają jak amerykańscy sprzedawcy Biblii albo mormoni na osiodłanych kucach. Nudne życie prowadzą. Zmurszali guzikowcy. Zdegradowali swoje marzenia do poziomu sentymentalnych opowieści… Ja czegoś takiego nie chcę. Nie lubię się dosiadać do banału.
– Mogłeś być taki jak oni, czy nawet przez moment Ci to nie groziło?
Jeśli już w liceum marzyłem o zawodzie dziennikarza muzycznego, jeśli przez trzy lata studiów miałem dobry kontrakt w gazecie, pracowałem w Programie III Polskiego Radia i miałem program w telewizji, będąc studentem trzeciego roku, to widać, że nie mogło być inaczej. Jestem człowiekiem spełnionym, bo dostałem od swych małpich przodków dar pasji. Wiesz, jaki to jest wielki komplement, kiedy spotykam w samolocie 40-letniego prawnika, który mi mówi: „Kupiłem po twojej rozmowie z Peją jego płytę, bo tyle emocji, ile ta płyta wygenerowała, nie może dotyczyć czegoś, co nie jest fajne”.
– Zaimponowałeś mi dzisiaj.
Ale czym?
– Energią, która być może jest pasją.
Bez wątpienia jest.
– Jeżeli nie odegrałeś tu przede mną teatru.
Ale Piotrek, ty mi ciągle to zarzucasz. Idź do IPN-u na śledczego…
– Bo wszystko masz tak przemyślane. Ja się rzadko spotykam z ludźmi, którzy mają tak wszystko przemyślane.
Ale to nie jest kalkulacja! Lubię sobie czasem tak usiąść i przemyśleć to i owo. Są ludzie, którzy mają pasję i zawsze potrafią zwerbalizować swoje myśli i je sprzedać. Bez ześwirowania na punkcie tego zawodu zostaniesz gościem, który będzie redagował nekrologi. A mnie nekrologi nie kręcą.
Rozmawiał Piotr Najsztub/ Viva!
Zdjęcia Jacek Poremba
Stylizacja Marta Kalinowska
Charakteryzacja Patrycja Dobrzeniecka
Fryzury Sylwia Kiliś/metaluna
Produkcja sesji Ewa Kwiatkowska