– Skąd ta radość?
Krystyna Mazurówna: Nie wiem, skąd. Rozpiera mnie od rana do nocy, a czasem nawet i w nocy. Może to jakaś wada wrodzona? Ale nie będę z nią walczyć.
– Odlotowe fryzury, szalone kreacje! Mazurówna nic a nic się nie zmienia?
Krystyna Mazurówna: Ależ ja się zmieniam na korzyść! Po pierwsze, wiem już dokładnie, czego chcę, a wcześniej było z tym różnie. Po drugie, charakter mi łagodnieje, staję się bardziej tolerancyjna, ale też bardziej bojowa. Nie ma się czego w życiu bać, wszystko jest zależne od nas.
– Ten fantastyczny wygląd to zasługa specjalnej diety?
Krystyna Mazurówna: Moja dieta to twardy charakter. Rano jeden sucharek bez soli, szklanka wody, w południe dwa jajeczka na miękko, po południu już duża szarlotka z kremem i czekolada, a wieczorem pół butelki wina, dania z sosami, liczne desery. Za każdym razem myślę sobie: Dziś sobie pofolguję, ale od jutra zaczynam nowe życie.
– Napisała Pani o sobie książkę „Burzliwe życie tancerki”, która stała się wydawniczym hitem. Do „You Can Dance” tworzyła choreografię, teraz jest jurorką w „Tylko taniec. Got to Dance”. Co Panią tak nakręca?
Krystyna Mazurówna: To jakoś samo się dzieje. Nie napinam specjalnie muskułów, ale nudy nie znoszę. Kiedy nie mam żadnego terminu czy spektaklu, wymyślam sobie: może pojadę do Nowego Jorku? A może urządzę przyjęcie na 50 osób, co mi się niedawno zdarzyło. Albo zamówię pierogi i zaproszę na obiad swoje dzieci. I to mnie już nakręca. Oczywiście, kręcą mnie też taniec, występy, układanie choreografii.
– Ale nie balet klasyczny?
Krystyna Mazurówna: Mam do niego duży szacunek, jednak jest to odtwarzanie tych samych ruchów od ponad 100 lat. Wprawdzie byłam jednym z 32 łabędzi w Teatrze Wielkim, ale zawsze tym krzywym, odstającym od reszty. Zamiast spuścić oczy, strzelałam nimi na boki. Za wysoko trzymałam głowę, miałam za duży biust jak na łabędzicę. Przypadkiem pojechałam do Paryża na trzy tygodnie i tam się okazało, że istnieją szkoły tańca jazzowego i współczesnego. Już wiedziałam, o co mi chodzi w życiu.
– Była Pani pierwszą tancerką tańca nowoczesnego w Polsce, gwiazdą telewizji w latach 60. Szokowała publiczność, bo przed Mazurówną nikt wcześniej tak nie tańczył.
Krystyna Mazurówna: Rzeczywiście, tańczyłam zawieszona albo na linie, albo na Gerardzie Wilku, świetnym tancerzu, czasem uczepiona nogą na jego szyi. Kiedyś, jadąc pociągiem, podsłuchałam rozmowę dwóch mężczyzn: „Widziałeś znowu tę Mazurównę? Przecież ona nic specjalnego nie robi, nic nie umie, każda baba by tak potrafiła”. A drugi: „No, każda by potrafiła, ale żadna tego nie robi. Tylko ona, i ma cienką talię jak osa”. Na to pierwszy: „No tak, wycięła sobie trzy żebra!”.
Z kim związana była Krystyna Mazurówna? Czytaj dalej...
– Pani sukces kłuł w oczy?
Krystyna Mazurówna: Kłuł. Prezes telewizji Włodzimierz Sokorski zaprosił mnie na rozmowę. „Mamy takie piękne tańce ludowe, dlaczego ich pani nie tańczy?”, zapytał z wyrzutem. „Nie czuję się na siłach konkurować z Mazowszem i Śląskiem”, wypaliłam. Miałam już wówczas własny zespół tańca jazzowego – Fantom. Po zdobyciu pierwszej nagrody na festiwalu jazzowym w Pradze Bruno Coquatrix zaproponował nam występy w paryskiej Olimpii. W ostatniej chwili nasze Ministerstwo Kultury wycofało nam zgodę na wyjazd. Tańczyliśmy do muzyki Komedy, Trzaskowskiego, Kurylewicza w hali maszynowej FSO na Żeraniu i na ciężarówce z okazji dożynek. Wbrew oczekiwaniom władzy ludowej robotnicy i chłopi byli zachwyceni. Głównie jednak tańczyliśmy na dobrych scenach, w Syrenie i Kongresowej. Zamówienia spływały z całej Polski. Miałam kasę, największe, trzypoziomowe mieszkanie na Starówce i auto przed domem.
– Brylowała Pani na warszawskich salonach, znała bohemę artystyczną. W końcu związała się na stałe z Krzysztofem Teodorem Toeplitzem, który próbował zrobić z Pani intelektualistkę.
Krystyna Mazurówna: KTT chciał głównie kolorowego motyla zamienić w dostojną panią domu. Chociaż poderwał mnie dlatego, że miałam najbardziej czerwone usta w mieście, ufarbowane na zielono włosy i za kusą spódniczkę. Tym się zachwycił, a później kazał nosić kostiumy Chanel, zmyć makijaż, zrobić gładką fryzurę. Namawiał do rzucenia tańca. Na szczęście tego nie zrobiłam. Po roku rzuciłam Toeplitza, nie bacząc, że mamy już syna Kaspra, o którego przyszło mi walczyć sądownie. Bo KTT, choć nie miał ze mną ślubu, chciał mi go odebrać.
– Ale słabość do artystycznego nieładu na głowie, kolorowych strojów i ciekawych mężczyzn została!
Krystyna Mazurówna: Z przyjemnością bym się zakochała, tylko w kim? Może gdzieś jest jakiś kandydat? Miałam 18 lat, jak Zygmunt Kałużyński, krytyk filmowy, powiedział mi, że w Polsce z mężczyzn liczy się tylko Toeplitz, Mrożek i Kisielewski. Oho, pomyślałam, sprawdzę. Los na krótko związał mnie z Toeplitzem. Z Mrożkiem poznaliśmy się dość dokładnie, został Kisielewski. Nie wiedziałam tylko, że Kałużyński mówił o Stefanie, więc wzięłam się za syna Wacka, z którym przeżyłam piękny romans. W mężczyznach nie pociąga mnie ich uroda, tylko to coś. Musi to być jakiś dziwak lub wariat, mieć w sobie coś interesującego albo wyjątkowy intelekt.
– A Pani mówi o sobie, że jest monogamistką?
Krystyna Mazurówna: Absolutną. To znaczy mogę kochać tylko jednego naraz (śmiech). Jak przestawałam kochać, wpadałam w pustkę uczuciową. To mogło trwać tydzień lub siedem lat, jak zdarzyło mi się po rozstaniu z Toeplitzem. Pojawiały się komentarze, że pewnie Mazurówna to lesbijka. Nie wiem, jak to jest być lesbijką, nigdy nie próbowałam. Byłam samotna przez długi okres tylko dlatego, że żaden mężczyzna mnie nie zachwycił.
– Ale Wacek Kisielewski, występujący w słynnym duecie fortepianowym Marek i Wacek, podbił Pani serce? Zazdrościły go Pani wszystkie koleżanki.
Krystyna Mazurówna: Był uroczym, niesłychanie wrażliwym artystą. Mam na myśli nie tylko jego grę na fortepianie, ale duszę. Chociaż był też dziwakiem, tkwiącym w szponach ruletki, alkoholu i pokera. To są, oczywiście, wady, które kładą się cieniem na życiu, ale nie umniejszają całego obrazu.
– Ile lat wytrzymała Pani w tym związku?
Krystyna Mazurówna: Nie wiem, może ze trzy. Nad ranem wracał z pokera: „Krysiu, pożycz mi pięć tysięcy, bo mam dług honorowy”. Krzyczałam: „Nie!”, ale wyciągałam z książeczki pieniądze. Kiedyś zadzwonił z Baden-Baden, oboje już wtedy byliśmy na Zachodzie: „Krysiu, w jakim kolorze chcesz mieć porsche? Wygrałem mnóstwo forsy!”. Nazajutrz była niedziela, salon samochodowy zamknięty, ale otworzono kasyno. Zamiast porsche dostałam rajstopy kupione za ostatnią markę, której nie przegrał.
Jak Krystyna Mazurówna dostała się do słynnego Casino de Paris? Czytaj dalej...
– Skąd wziął się pomysł, żeby wyruszyć na Zachód? Mówiono, że Mazurówna zdradziła ojczyznę.
Krystyna Mazurówna: Jaka zdrada? Zespół Fantom szedł do przodu jak burza. Moi tancerze zarabiali o wiele więcej niż soliści Teatru Wielkiego, ja byłam postrzegana jako prywaciara. To nie było po linii ani rządu, ani partii, która nie mogła tego zaakceptować. Postawiono mi ultimatum: albo tancerze zostaną powołani do wojska, de facto już ich skoszarowano i ogolono im głowy, albo opuszczę kraj. Dla tancerza dwa lata bezczynności to koniec kariery. Jak zobaczyłam Gerarda Wilka płaczącego w mundurze, zgodziłam się natychmiast. Urządziłam pożegnalne party i mówię: „Bierzcie, co chcecie, do samolotu tego nie zapakuję”. Następnego dnia z jedną walizką, paczuszką listów miłosnych i pierścionkiem po mamie stawiłam się do odprawy.
– Jak Paryż przyjął Mazurównę?
Krystyna Mazurówna: Na początku był twardy, dopóki nie znalazłam sposobu na życie. Nie wiedziałam, jak szukać pracy jako tancerka, że trzeba brać udział w castingach. Stawałam w kolejce do kasy teatru i, kalecząc francuski, mówiłam: „Ja, Polka, tancerka, szukać praca!”. Kasjerki wybałuszały oczy i odpędzały od okienka. Pamiętam, że w jednym z teatrów potrzebowali tancerza. Zostawiłam Kaspra w pobliżu pod drzewem, miał czekać i się nie ruszać. Próby trwały ze dwie godziny, byłam w ciężkich buciorach i swetrze, który natychmiast zrobił się mokry. Na koniec choreograf, nie patrząc na mnie, mówi: „Zostaw swój telefon, zadzwonię do ciebie”. „Jaki telefon, mieszkam na szóstym piętrze bez windy, na herbatę nie mam!”, wykrzyczałam, bo puściły mi nerwy. Na zewnątrz posłusznie czekał Kasper przemoczony do suchej nitki – w międzyczasie rozszalała się ulewa. Ja w ryk, on też, widząc zapłakaną matkę. Po dwóch tygodniach dostaję telegram z tego teatru: „Proponuję występy Grecja klub Onasisa stop telewizja Rzym stop”. – Wielka gwiazda musiała walczyć jak debiutantka po szkole baletowej! Ale to właśnie mi się podobało! Co w ogóle znaczy bycie gwiazdą? Nigdy się nią nie czułam i nie jestem. Moje sukcesy nie wynikały z układów, tylko z tego, że miałam jakiś dar w nogach i wykształcenie baletowe. Dzięki temu zdobyłam w Paryżu dobrą pozycję. Zaczęłam tańczyć w głośnych musicalach i w telewizji, założyłam własny zespół Ballet Mazurówna, z którym objechałam pół świata. Tańczyłam w rewii Joséphine Baker jako solistka, to było wspaniałe przeżycie. „Dziewczyny, kupiłam wam sandwicze i coca-colę. No, jeszcze raz od początku i do domu!”, Baker, która po latach nędzy wróciła na scenę, tryskała energią. A przy tym jak tańczyła!
– A jak dostała się Pani do słynnego Casino de Paris?
Krystyna Mazurówna: Akurat szykowano nową rewię, w kolejce ustawiło się 400 tancerek, a potrzebowano 24. Wyniknęła kwestia wzrostu: „Polka, a ty ile masz wzrostu?”, pytali. Za każdym razem dorzucałam dwa, trzy centymetry, buty na jeszcze większych obcasach, na głowie natapirowany czubek. Aż „urosłam” do 170 centymetrów. A oni: „Kristina, napisałaś, że masz 160 centymetrów. To w Polsce są inne miary? Niestety, jest pani za niska do zespołu”. Zatupałam nogami ze złości. „Banda amatorów. Ja mam talent, a wy szukacie żyraf!”, wykrzyczałam. I obrażona biegnę do wyjścia, za mną biegnie reżyser i mówi: „Nie dosłuchałaś do końca. Jesteś za niska, ale świetnie tańczysz, angażujemy cię na solistkę! Będziesz tańczyła przed innymi”. Łzy momentalnie wyschły, natychmiast podpisałam kontrakt i sześć lat byłam solistką w wielkiej paryskiej rewii.
Ile mieszkań ma Krystyna Mazurówna? Czytaj dalej...
– Gdyby podsumować, to co się Pani najbardziej udało w życiu?
Krystyna Mazurówna: Dzieci. Kiedyś wymyśliłam, będąc jeszcze w przedszkolu, gdzie opowiadano nam o Trzech Królach, że chciałabym mieć trzech synów: Kaspra, Melchiora i Baltazara. Pierwszy pojawił się Kasper, potem w Paryżu urodził się Baltazar, a po nim córka Ernestynka. Ale śmieje się, że jest Melchiorzycą, więc wszyscy obchodzą imieniny w święto Trzech Króli. Dzieci zawodowo zajmują się muzyką, od klasycznej po ultranowoczesną. A ja się cieszę, bo za darmo chodzę na ciekawe koncerty.
– Córka i młodszy syn to owoc trochę hippisowskiej miłości do gitarzysty francuskiego.
Krystyna Mazurówna: Mówiąc krótko, Jean-Pierre Bluteau ujął mnie swoim urokiem. Jeszcze dziś śpiewa tak szalenie „duszoszczypatielno”, że aż mnie ciarki przechodzą. U nas role były odwrócone. Ja biegałam, zarabiałam pieniądze, wypełniałam faktury, kupowałam mieszkania, płaciłam podatki. On siedział w domu, bawił się z dziećmi, leżał na brzuchu, robił zakupy i odkurzał. Bardzo dobry mąż. Tylko nie wiedziałam, czy potrzebuję takiego porządnego męża. Po 13 latach zaprosiłam go na pożegnalną kolację z szampanem. Zostawiłam mu duże mieszkanie, dom nad Loarą, wszystkie oszczędności. I dzieci, które przyzwyczajone do tego, że stale koncertujemy, długo jeszcze się nie orientowały, że wzięliśmy rozwód. Dzięki temu od 25 lat pozostaję z Jean-Pierre’em w wielkiej przyjaźni.
– A mówią, że rzuciła go Pani dla pewnego rajdowca.
Krystyna Mazurówna: To nie miało bezpośredniego związku. Rajdowiec był zaprzeczeniem mojego eks: ostry, wąsaty. Jak pytałam, kiedy się znów zobaczymy, odpowiadał, że nie wie. Odpływał w siną dal, aż któregoś dnia odjechał definitywnie na swoim bolidzie. Szkoda. Mówił, że kupi mi Théatre Comédia i mierzył scenę krokami, czy jest wystarczająca dla mojego talentu (śmiech).
– Wspaniałomyślnie wszystko zostawiła Pani byłemu mężowi. Z czego więc potem Pani żyła?
Krystyna Mazurówna: Po latach zarabiania nogami postanowiłam zarabiać głową. Założyłam futro z lisów, jeszcze z Polski, na głowę kapelusz z woalką i poszłam do banku. Po kredyt. Przedstawiłam tam dyrektorowi swój biznes plan na zakup kilku mieszkań i tak zawróciłam mu w głowie, że na początek obiecał… pół miliona franków. Wynajdowałam jakiś pawilonik dozorcy, mały pokój służbowy na szóstym piętrze lub kawałek sporego loftu. Warunkiem było, że to musi być stare, w złym stanie. Potem kompletnie to przerabiałam, wstawiałam wannę na środku pokoju albo z piwnicy robiłam drugi poziom i wynajmowałam.
– Dużo mieszkań udało się kupić?
Krystyna Mazurówna: Kupiłam teraz 16. To przerodziło się w manię. Uznałam jednak, że najlepiej zarabiać na życie, realizując swoje pasje. Gdyby dzieciom trudno było wyżyć z muzyki, przynajmniej jako tako zostały zabezpieczone. Chociaż początki były ciężkie, musiałam spłacać kredyt, a lokatorzy spóźniali się z opłatami. Spróbowałam kilkunastu zawodów. Sprzedawałam bilety na stacji metra, sukienki w hurtowni, biżuterię u jubilera. Uczyłam tańca w przedszkolu, ponad 30 rozwrzeszczanych bachorów! Prowadziłam bufet w Casino de Paris, gdzie wcześniej byłam solistką. Zostałam nawet majstrem na budowie. Zorganizowałam sobie ekipę Polaków i robiłam wycenę remontów, zupełnie się na tym nie znając. „Tu jest jakieś siedem na cztery”, mówiłam, patrząc na sufit. I nawet się zgadzało. „Ale pani ma oko!”, słyszałam. Sama spałam na materacu w pustym mieszkaniu.
Czy Krystyna Mazurówna napisze książkę o swoim barwnym życiu? Czytaj dalej...
– I to się podobało?
Krystyna Mazurówna: Jasne. To było nowe wyzwanie. Ciekawiły mnie nowe rzeczy, a tak zostałabym tylko tym łabędziem w balecie.
– Jest Pani fenomenem energetycznym, w ogóle się nie męczy!
Krystyna Mazurówna: Nie znoszę słowa „zmęczenie”, nie cierpię wakacji. Zawsze chciałam, żeby coś się działo. Przecież to jest najfajniejsze w życiu. Pamiętam, jak ojciec zapytał mnie, co bym chciała na urodziny. Ja, że marzę o tym, żeby iść na dworzec, patrzeć na jadące pociągi w kłębach buchającej pary. Na dworcu właśnie ludzie wchodzili do wagonów przez okna. Tatuś mnie podsadził, wepchnął przez okno, bo nie dawałam za wygraną, sam się jakoś uczepił i zrobiliśmy sobie przejażdżkę. Wracaliśmy już taksówką.
– Ten upór ma Pani po ojcu?
Krystyna Mazurówna: Ja myślę, że upór i wiara biorą się raczej z trudnego dzieciństwa. Pamiętam jeszcze naloty, bomby i rodziców, którzy rozstali się bardzo wcześnie. Zostałam ani z ojcem, ani z matką, tylko trochę w hotelu, trochę u koleżanki, trochę gdzieś. No i mój zawód, który jednak jest szalenie trudny. Wymagający dyscypliny, codziennych ćwiczeń, mimo że się nie chce, że boli. To tak kształtuje charakter, że później całe życie to już sama przyjemność. Czuję się tak, jakbym w tej chwili jadła deser. Nic nie muszę, wszystko mogę, sama sobie stawiam przeszkody, które pokonuję. I to jest kolejna radość.
– Przez wiele lat była Pani dla rodaków oazą polskości. Mówiło się, że jadąc do Paryża, trzeba znać trzy adresy: polskiego kościoła, Krystyna Mazurówna: najtańszych sklepów Tatiego i Mazurówny.
To prawda, czasem byłam dla nich ostatnią deską ratunku. Ktoś szukał pracy, ktoś inny mieszkania, a jeszcze ktoś – żony. Nawet pewien 18-latek z Polski, chcąc się wymigać od wojska, proponował mi, żebym została jego żoną. Ale znalazłam mu inną (śmiech).
– Od prawie 15 lat pisze Pani felietony do polonijnej gazety w Nowym Jorku. Myśli też Pani o nowej książce?
Krystyna Mazurówna: Leży już gotowa w szufladzie, roboczo nazwałam ją „Moje noce z mężczyznami”.
– A który z nich był najważniejszy?
Krystyna Mazurówna: Najważniejszy jest ten, który dopiero nastąpi.
– Nie opuszcza Panią poczucie humoru.
Krystyna Mazurówna: Mam płakać? Przecież życie jest piękne, zabawne i cudowne. Budzę się rano i z tymi wyszczerzonymi zębami staję przed lustrem. Czego ja się tak cieszę? Aha, po 17 wpadnie koleżanka i pójdziemy do kina. Zadzwonili, że mam napisać artykuł. Jak się cieszę!
Rozmawiała Elżbieta Pawełek
Zdjęcia Piotr Stokłosa
Stylizacja Agnieszka Ścibior
Makijaż Sandrine Bo/Lebigue One
Fryzury Sandrine Bo/Lebigue One
Asystentki stylistki Zofia Maria Ślotała, Brygida Kubiś
Produkcja Sara Marcysiak
Emisja „Tylko taniec. Got to Dance” w piątki o godz. 20.00 na antenie Telewizji POLSAT.