Dwa tygodnie po wypadku rozmawiamy z Marleną i Zbigniewem Nowakami w ich przytulnym domu pod Katowicami, który odziedziczyli po babci. Pijemy herbatę, sześcioletnia Laura bawi się w swoim pokoju. Jest tak, jakby się nic nie wydarzyło. I tylko opatrunek na łokciu gospodarza przypomina, że ta historia mogła mieć inne, tragiczne zakończenie.
– Mieliście przeczucie, że może zdarzyć się coś złego?
Z. N.: Nie. Ale tego dnia jakoś wyjątkowo nie chciało mi się iść do pracy.
M. N.: Mój tata, który też jest górnikiem, opowiadał, że przy zjeździe trzeba mówić: „Szczęśliwa szychta, uważaj na siebie”. Tego dnia też tak Zbyszkowi życzyłam. Mąż zawiózł jeszcze przed zmianą mnie i córkę na rehabilitację. Bo ona jest po dziecięcym porażeniu mózgowym i trzy razy w tygodniu chodzimy do ośrodka dla niepełnosprawnych w Borowej Wsi. Pożegnaliśmy się normalnie, buziaczkami. Zawsze dajemy sobie buziaka. Pojechał. I nie wrócił.
– Ile to trwało? Sekundy, minuty?
Z. N.: Ułamki sekund. Już szychta miała się zakończyć. Znalazłem się w czwartej przecince i wtedy to się stało. Nie miałem czasu zastanowić się nad tym, co się dzieje, pamiętam tylko, że się skuliłem, zasłoniłem głowę. Huk był, tąpło, zatrzęsło. Rzuciło mnie na kolana. I nastała cisza.
M. N.: Ten pierwszy wstrząs o 17.30 odczuliśmy tu, w domu. Robiłam córce kolację i nagle cały dom zaczął „chodzić”. Tu takie wstrząsy się zdarzają, ale tego dnia pierwszy raz pomyślałam odruchowo, nie wiem czemu: „Zbyszek”.
– I przestraszyła się Pani?
M. N.: Trochę, ale myślę: „No nic, jest w robocie, niedługo wróci”. Mamy taką umowę, że jak mąż wyjeżdża z kopalni, to daje mi sygnał na komórkę i wtedy ja stawiam kolację na gazie. A tu mija 20.30 – i nic. No to jeszcze spokojnie włączyłam telewizor, telegazetę i czytam od razu, na pierwszej stronie: dwa silne tąpnięcia w kopalni Halemba, jeden ranny, trzydziestu na górze, a jeden zaginiony. Zadzwoniłam do kopalni i powiedziano mi, że mąż nie wyjechał na powierzchnię, ale czy to on jest tym zaginionym, to dopiero ustalą. Potwierdzili dopiero przed godziną 23.
– Trudno nawet wyobrazić sobie ten moment, jak to jest, gdy mówią: „On tam został”. Dławi?
M. N.: Dławi? Oddychać nie można. Niewiele pamiętam. Usiadłam w fotelu, zaczęłam płakać, bardzo mocno. Mama i siostra, które przyjechały do mnie, zaczęły mnie uspokajać. I Laura powtarzała: „Mamo, nie płacz”. Ale musi z człowieka to wypłynąć. Zaczęłam się modlić. Na drugi dzień, w czwartek, pojechałam do Halemby i tam mi wszystko pokazywali na mapce, w którym miejscu może znajdować się mąż, jak długo może potrwać dotarcie do niego i jak ciężkie są warunki, bo tam było dużo metanu. Mógł wybuchnąć. Żadnego sprzętu nie wolno więc było wprowadzić, ratownicy pracowali ręcznie, na kolanach, w wodzie, czołgając się. Widziałam, jak wyjeżdżali, ich łokcie zdarte do krwi, coś niesamowitego.
– Pani czuła, że mąż żyje?
M. N.: Dopóki go nie znaleziono, zawsze jest nadzieja.
– A Pan wtedy myślał: „Jak dać Marlenie znak, że jestem żywy?”
Z. N.: Nieustannie o niej myślałem. I o Laurze. I żeby się nie denerwowały, bo ja żyję.
M. N.: Bo najgorsze to stracić wiarę. Zbyszek jej nie stracił. I ja też nie.
– Starał się Pan tam jakoś sam ratować?
Z. N.: Siedziałem w niszy – gdzieś pięć metrów na trzy. Wysokości było z półtora metra. Człowiek próbował się wydostać, ale z jednej strony – nie idzie. Z drugiej – nie idzie, z trzeciej też nie. To siadłem i czekałem.
– Miał Pan poczucie upływu czasu?
Z. N.: Najpierw, jak latarka świeciła, to sprawdzałem na zegarku z datownikiem. Ale potem zgasła. Wiedziałem, że to kilka dni. Ale ile? Jak mnie wydobyli, to powiedzieli, że minęły dwa dni. Żeby mnie nie stresować, że prawie pięć.
M. N.: Najgorsza była ta pierwsza noc. Chodzenie od drzwi do okna, od okna do drzwi. I sprawdzanie, czy telefony działają, czy w komórce jest zasięg. I czekanie na jakiś znak. Nie wiem, czy coś jadłam, czy spałam. Czy się myłam. Laurę siostra kładła do snu i chyba śpiewała jej piosenki, nie jestem pewna.
Z. N.: A ja posyłałem im myśli: „Żyję, żyję”. Dotrą, wyjdę i wszystko będzie normalnie.
– Wierzył Pan, że zostanie uratowany? Ani chwili zwątpienia? Że to już koniec?
Z. N.: Wierzyłem, mocno. Żułem kartki z notesu, żeby oszukać głód. Znalazłem butelkę z resztką wody. To też było jak cud. Tyle, żeby usta umoczyć. Brałem łyka i z powrotem go wypluwałem do butelki, żeby na dłużej starczyło. Ale jak zasypiałem, to śniła mi się woda i jabłka. Takie soczyste. Czułem niemal ich smak na języku. To jak wyszedłem, prosiłem: „Dajcie mi jabłko”.
M. N.: Jak już pozwolili mu jeść, to od mojej mamy chciał napój malinowy, od mojej mamy chrzestnej dwa kompoty z truskawek, a od babci – jabłka. A wieczorem zadzwonił, że miałby ochotę na kotlety mielone, kapustę i rosół czysty. No to nasmażyliśmy i zawieźli. No raj po prostu. Nie było na ziemi szczęśliwszej kobiety niż ja.
– Wielu ludzi ginie, bo tracą wolę walki?
Z. N.: Może i tak. Ja cały czas myślałem, że to jeszcze nie pora, że przecież Laura malutka, potrzebuje rodziców. Takie rozmowy prowadziłem z Bogiem: „Panie Boże, ty jeszcze nie możesz mnie wziąć, poczekaj, aż córka dorośnie. Wtedy rób ze mną, co chcesz”. Mówili mi potem, że Laura cały czas powtarzała: „Macie nie płakać, tata żyje”. I tupała nóżką, żeby się wszyscy uspokoili.
– Charakterna dziewczynka.
Z. N.: I wytupała mi życie.
– Kiedy już było wiadomo na pewno, że Laura ma rację?
M. N.: W poniedziałek, dokładnie o 5.40 zadzwonił pan Jan Sienkiewicz z kopalni i mówił coś bardzo długo. Ale ja zapamiętałam tylko to, co najważniejsze: „Pani mąż żyje”. A potem zadzwonił mój tata, czy ja wiem, że Zbyszek żyje. No wiem, ale skąd oni wiedzą? Bo rozmawiali z nim i powiedział, że nic mu nie jest, czeka cierpliwie, aż go wydostaną. To tylko kwestia godzin. Wtedy zaczęłam się bać, że jak będą dokopywać się do niego, to może się tam coś zarwać. Znowu więc było czekanie, pełne męki. A telefony urywały się po prostu. A potem przyjechał psycholog, żebym się ubrała, wzięła córkę i że możemy pojechać do Zbyszka do szpitala.
Z. N.: Cały czas targowałem się z Panem Bogiem: „Pozwól mi tylko wyjechać na górę, zobaczyć je, a potem mogę umrzeć. Pozwól tylko”. I tak go błagałem, prosiłem. I nagle usłyszałem ratowników i zaczęliśmy rozmawiać. Podziękowałem więc Panu: „Dzięki, żeś wysłuchał, co ja do ciebie gadam”.
– A ludzki głos brzmiał jak muzyka?
Z. N.: Najpiękniejsza muzyka. Nie słyszałem nigdy czegoś równie pięknego.
– Stał się cud?
M. N.: Wiem, że nasze prośby zostały wysłuchane. Dla mnie to cud. Mąż dostał drugie życie, nasza rodzina dostała drugie życie.
Z. N.: To tak, jakbym się znowu urodził. Ten pierwszy haust powietrza... Myślę, że tak właśnie jest przy narodzinach. Człowiekowi robi się tak miękko w środku, fajnie.
M. N.: Jak go zobaczyłam, miał na twarzy, wszędzie, grubą warstwę czarnego pyłu, taką skorupę, że można ją było zdrapywać. A w niej wyżłobione ślady łez.
– Rozmawialiście już o tym, dlaczego to się stało?
M. N.: Chyba po to, żebyśmy jeszcze bardziej mogli się kochać. I jeszcze więcej tych uczuć przekazać naszemu dziecku.
Z. N.: U nas to jest tak, że my wszystko robimy we troje. W trójkę idziemy po zakupy, do kościoła, na spacer. We trójkę jeździmy na rowerach.
M. N.: Wszyscy się z nas śmieją, że po siedmiu latach jesteśmy dalej tak bardzo w sobie zakochani. Od pierwszego dnia, kiedy poznaliśmy się przez kolegę.
– Jaki był pierwszy dzień w domu?
M. N.: Zjedliśmy obiad i mąż pojechał na spotkanie z ratownikami. Nie mam wprost słów, żeby im podziękować... A potem zaczął się nalot: radio, telewizja. Dopiero wieczorem wszystko powyłączaliśmy: telefony, telewizor. Choćby się paliło, waliło, to już nas nie było dla nikogo.
Z. N.: Usiedliśmy bliziutko siebie.
M. N.: I to nam wystarczyło, że mogłam wtulić się w niego, czuć się bezpiecznie. Teraz to co chwilę się przytulamy.
Z. N.: I całujemy się.
M. N.: A co zrobimy dalej z tym drugim życiem, jeszcze nie wiemy. Na pewno coś wymyślimy. Pożytecznego.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska/ Viva!
Zdjęcia Tomasz Wierzejski/Fotonova