– Ostatnio Katarzyna Grochola jakoś przycichła?
Katarzyna Grochola: W pewnym momencie sama poczuła przesyt Grocholą. Wystarczy już występowania w telewizji i wypowiadania się na każdy temat. Nie chce już wygłaszać opinii ani o bezsenności, ani o noszeniu czerwonych gaci. Kiedy Grochola skończy promować swoją najnowszą powieść, znów zamknie się w domu. Doszłam do wniosku, że człowiek, który pisze książki, powinien zajmować się pisaniem. Niczym innym. A był i taki moment, kiedy chciałam wszystko robić sama: pisać książki, wydawać książki i jeszcze produkować filmy na podstawie tych książek. To była prawdziwa lekcja pokory. Tak się nie da. Dotarło do mnie wreszcie: jestem pisarką. A nie jestem… celebrytką.
– A była Pani już o krok?
Katarzyna Grochola: Nigdy. Ale żeby być uczciwą, to jednak powiem, że sesja do „Pani” i zdjęcia Roberta Wolańskiego całkowicie zaspokoiły moją próżność. Raz w życiu byłam piękna, co prawda w gorsecie i przy odpowiednim świetle, ale zawsze… Wcisnęli mnie w tiulową suknię i bawiłam się jak dziewczynka przez osiem godzin. Wykupiłam cały nakład w Milanówku, czyli konkretnie trzy egzemplarze, i zadzwoniłam do siostrzenicy, która była na Mazurach, żeby również wykupiła tam cały nakład. Za chwilę oddzwoniła do mnie wściekła: „Na cholerę ci ta różowa Marilyn Monroe na okładce?”. „To ja!”, krzyknęłam radośnie. „Nie żartuj, ciotka, wisisz mi pięć dych!”, usłyszałam.
– Ale to wtedy wszyscy odkryli, że Grochola ma zgrabne nogi!
Katarzyna Grochola: Ale Grochola o tym wiedziała już wcześniej.
– Mimo rozgłosu nie podąża Pani za modą. Ten wisiorek nosi Pani na szyi z 10 lat?
Katarzyna Grochola: Skądże, dopiero sześć! Może pani się tak wydawać, bo przedtem miałam bardzo podobny. Kupiłam go w Tajlandii za jakieś 50 złotych. Nie zmieniłam stylu ubierania się dlatego, że stałam się znana. Moje przyjaciółki kupują za 1500 złotych buty, a ja chodzę w tych samych trzeci sezon, tylko fleki zmieniam. Mam natomiast inną ekstrawagancję. Kupiłam sobie za te same pieniądze 20 ton kamieni.
– Po co?
Katarzyna Grochola: A bo śliczne są. A poza tym w niektórych będę rzeźbić.
– Odkryła Pani w sobie nowy talent?
Katarzyna Grochola: Nie mam talentu plastycznego. Będę je rozłupywać i patrzeć, co jest w środku. Wtedy postanowię, co dalej z nimi robić. W każdym z nich przecież jest coś pięknego, tylko aby to odkryć, trzeba odłupać niepotrzebne kawałki. Ale pomników robić nie zamierzam.
– Sobie mogłaby Pani przecież wystawić…
Katarzyna Grochola: Bo jedna pani powiedziała, że jestem dobrem narodowym? Jestem swoim własnym dobrem. Czuję się jak Kasia Grochola. Kobieta w drugiej połowie swojego życia. Babcia wnuka i jednocześnie narzeczona fajnego faceta.
– Wyjdzie Pani za mąż po raz trzeci?
Katarzyna Grochola: Wyjdę. Czekam tylko na to, aby zrobiła to przede mną jedna osoba, którą bardzo kocham. Ona powinna być pierwsza. Tylko proszę mnie teraz nie pytać, o kogo chodzi (śmiech).
– Kiedy była Pani nieszczęśliwa, pisała o szczęśliwe zakochanych kobietach. Teraz, kiedy jest Pani spełniona w miłości, wymyśla swoje bohaterki jakby „na odwrót”?
Katarzyna Grochola: Moja mama pierwsza to zauważyła i wtedy uświadomiłam sobie, że rzeczywiście piszę książki ku pokrzepieniu własnego serca. W ten sposób znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Kiedy cierpiałam na depresję i byłam nawet o krok od popełnienia głupstw, wymyśliłam Judytę, która brała życie tylko z dobrej strony. Ona mnie uratowała. Do dziś myślę: „O nie, Judyta by tego nie zrobiła!” albo: „Judyta na pewno znalazłaby wyjście z tej trudnej sytuacji”.
– Można powiedzieć, że pisanie okazało się najskuteczniejszą terapią, jaką Pani przeszła?
Katarzyna Grochola: Tak. Jestem każdą kobietą z dziewięciu moich powieści. I cieciem, który cały dzień siedzi przed telewizorem i ogląda żużel też jestem. Zdarza się jednak coraz częściej, że postacie przeze mnie stworzone zaczynają żyć swoim życiem. Tak było z ostatnią moją bohaterką Sarą. „Kryształowy Anioł” kończył się inaczej, nawet miał inny tytuł: „No to cześć Ptaszku”. Ale kiedy pojawił się film „To nie tak, jak myślisz, kotku” o tytule „w konwencji Grocholi”, pomyślałam, że już tak nie chcę. Zaczęłam myśleć nad zmianą i to zmusiło mnie do napisania innego zakończenia. Tak jakby Sara poczuła się niezależną ode mnie postacią i powiedziała: „Nie zrobię tego, co chcesz napisać”.
– Czy portretuje Pani w swoich powieściach znajomych?
Katarzyna Grochola: Czasami. Zdarzyło się raz i tak, że pisałam o kimś innym, a kto inny się przyznał. To było przy „Trzepocie skrzydeł”, powieści, której bohaterka jest ofiarą przemocy domowej. Po jednym ze spotkań autorskich autorskich podszedł do mnie znajomy mężczyzna i powiedział: „Zaje...łbym ją, gdybym wiedział, że ci powiedziała”. Zdrętwiałam. W życiu o to nie podejrzewałabym akurat jego. Aż mam dreszcze, kiedy dziś o tym mówię. Po spotkaniach autorskich przychodzą do mnie czytelnicy zwierzać się albo szukać pocieszenia. Ostatnio podeszła dziewczyna, która urodziła dziecko, a kilka miesięcy później stwierdzono u niej czerniaka. Zareagowałam natychmiast: „Mam koleżankę, która żyje z tym już 16 lat”. Na co ona: „To właśnie chciałam od pani usłyszeć”.
– Czy pisania nauczyło Panią życie, chwilami szorstkie? Była Pani w różnych sytuacjach i środowiskach. Pracowała jako salowa, korektorka w gazecie, konsultantka w biurze matrymonialnym i tak dalej...
Katarzyna Grochola: Pisarką chciałam być od zawsze, zanim jeszcze zajęłam się tymi pracami. W moim domu rodzinnym nie było telewizora, za to trzy tysiące książek. Żyłam w głębokim przekonaniu, że pisarz jest taką osobą, która nic nie robi, jest sławna i bogata.
– Dlaczego nie została więc Pani pisarką w wieku lat 20?
Katarzyna Grochola: Jako 20-latka byłam niesforna, rozdygotana, nadwrażliwa. Uważałam, że mogę nagiąć rzeczywistość do siebie. Że mogę osiągnąć wszystko, jeśli tylko bardzo tego chcę. Gdybym wtedy została pisarką i w dodatku znaną, to pomieszałoby mi się w głowie do reszty. Miałam 24 lata, kiedy wyszłam za mąż, a 30, kiedy zachorowałam na raka. To ostatnie postawiło mnie do pionu. Myślę, że sprowokowałam ten nowotwór. Czułam się wtedy zawsze winna, gorsza, brzydsza, głupsza, złościłam się na siebie. Zawsze wybierałam najtrudniejszą i naprawdę nie najlepszą drogę. „Ja wam pokażę!”, myślałam. Dziś już wiem, że nic nikomu nie muszę pokazywać.
– Czyli była Pani, jak zresztą wiele młodych kobiet, życiową arogantką.
Katarzyna Grochola: Nie miałam za grosz pokory. Pisałam zresztą wówczas opowiadania, które zostały opublikowane po latach. Dobrze, że moje życie potoczyło się inaczej, niż sobie to wyobrażałam. Wszystko, co mi się złego przydarzyło, niezwykle mnie wzbogaciło, nabrałam wiary, że mogę sobie dać radę. No i wybudowałam ułomny domek za 32 tysiące złotych, w którym marzłam przez sześć lat. Zresztą ten bida-domek był złożony z ludzkich serc, bo wiele osób wtedy mi coś podarowało. Dziś na jego miejscu stoi o wiele większy, ale pod nim nadal ukryta jest butelka z listem, zakopana podczas pierwszej budowy.
– Co jest napisane w tym liście?
Katarzyna Grochola: Kto mieszka w tym domu i co dobrego ma się mu zdarzyć.
– I wreszcie, po czterdziestce, zaczęło się Pani dobre życie?
Katarzyna Grochola: Na pewno twórcze i bez takich kłopotów jak wcześniej. Nie mogę powiedzieć, że wszystko, co dobre, spotkało mnie po czterdziestce, bo przecież urodziłam dziecko, kiedy miałam 24 lata. Moja córka była naprawdę darem niebios – zresztą takie jest pochodzenie imienia Dorota. Tylko że wtedy było nam trudno, źle, chłodno. Byłam niestabilna, łapałam się różnych rzeczy. Wyszłam niewłaściwie za mąż, ale za to właściwie się rozwiodłam. Musiało upłynąć wiele lat, zanim zrozumiałam, że każdy z nas dostaje od życia to, co jest mu potrzebne, a nie to, co chce. Dziś potrafię już „nie chcieć”. Żeby teraz było z górki, wcześniej musiało być pod górkę.
– Czyli pisanie nie jest już terapią, ale Pani sposobem zarabiania pieniędzy na życie?
Katarzyna Grochola: Bardzo chciałabym myśleć, że to tylko praca, ale tak nie jest... To o wiele zdrowsze podejście. Podobno wszyscy wielcy pisarze wstawali rano, jedli śniadanie i siadali do pisania, potem mieli przerwę na kawę i wracali do pisania, potem byli wołani na obiad przez żonę, a potem znowu siadali do pisania i pisali do godziny 16. Ja tak nie robię. Ze swojej pasji uczyniłam zajęcie, które daje mi pieniądze na życie. Praca kojarzy mi się z rygorem, a mnie czasami tak trudno usiąść do pisania. Krążę od rana wokół komputera, herbatka, papierosek, jeden, drugi, nagle robi się południe, ktoś zadzwoni i jeszcze trzeba pojechać na targ na zakupy. Po południu słońce pięknie wpada do salonu, trzeba się więc trochę pobawić z kotem i z psem, pozałatwiać kolejne telefony i robi się wieczór, a wtedy to już nie ma sensu siadać już do pisania. Na szczęście jest bat nad głową w postaci umowy z wydawnictwem. Jeśli już usiądę do pisania, to z kolei trudno mi wstać. A może z pracy uczyniłam pasję?
– Czy jest Pani zamożną kobietą? Blisko dwa miliony sprzedanych książek to przecież w Polsce prawdziwy rekord.
Katarzyna Grochola: Mieszkam w domu, który ma sześć pokoi, i jeżdżę sześcioletnim samochodem terenowym. Spośród czterech moich sąsiadów jestem osobą najmniej zamożną. Mój sukces zaczął się od książki „Nigdy w życiu!”. Ale byłam wtedy debiutantką, o której nikt nie słyszał, a dla takich jest mniejsza stawka niż dla uznanych pisarzy. Książka, która rozeszła się w nakładzie ponad 600 tysięcy egzemplarzy, nie przyniosła mi aż tak wielkich zysków.
– Pamięta Pani ten moment, kiedy po raz pierwszy poczuła, że wreszcie ma pieniądze?
Katarzyna Grochola: Wtedy, kiedy dostałam do ręki 60 tysięcy złotych. Kupiłam używany samochód i zainstalowałam ogrzewanie w domu.
– A największy kaprys?
Katarzyna Grochola: Oczko wodne z rybkami i omszałymi kamieniami, które wygląda tak, jakby było w moim ogrodzie od zawsze. A jest zaledwie od kilku tygodni. No i te 20 ton kamieni. Czekają w ogrodzie. W moim domu najdroższym przedmiotem jest pianino.
– Dla wnuka?
Katarzyna Grochola: Nie, dla mnie. To było moje marzenie z dzieciństwa: nauczyć się grać na pianinie. Więc się uczę. Idzie to jednak opornie. Nawet mój wnuk, który ma 7,5 roku, gra lepiej. Dla niego ćwiczyłam przez sześć tygodni prosty, ośmiotaktowy utwór „Plaisir d’amour”. Usiadłam przy pianinie i dumna zagrałam, a kiedy skończyłam, Antoś podszedł do mnie i, kładąc mi łapkę na ramieniu, powiedział: „Babuniu, a nie lepiej było zagrać to, co potrafisz?”.
Sylwia Borowska / Party