Karolina Gruszka

Młoda aktorka stoi u progu kariery, choć jej zjawiskowa uroda przeszkadza niektórym reżyserom.
/ 03.04.2006 13:26
Twój najnowszy film „Francuski numer” opowiada o pełnej emocji podróży do Paryża. A w życiu znasz już swój cel?
Karolina Gruszka:
Chciałabym mieć miejsce w życiu, wśród ludzi, którzy kochają i których się kocha. Chciałabym robić coś, co się kocha i daje satysfakcję. Nie zabrzmiało to spektakularnie, prawda? Nie dążę do tego, żeby robić karierę w Hollywood. W Hollywood mi się nie podobało. Nie chcę gonić za mrzonkami, wybudować sobie willi w Malibu i wyjść za Clooneya. Chciałabym za to zachować w sobie świeże, dziecięce spojrzenie na świat i umieć się cieszyć tym wszystkim, co mi się zdarza. Cieszyć się małymi rzeczami.

– Chcesz założyć rodzinę?
Odpowiem dwa razy tak: rodzina – tak, dzieci – tak. Chciałabym pod koniec życia mieć takie poczucie, że zrobiłam coś ważnego i nie ominęło mnie szczęście rodzinne. Wiem, że jestem na dobrej drodze.

– A teraz na jakim etapie swojej drogi życiowej jesteś?
Intensywnie pracuję w teatrze nad „Świętoszkiem” w reżyserii Jacques’a Lasalle’a. I czekam. Przede mną trzy premiery filmowe.
Zagrałam u Lyncha, zagrałam u Cywińskiej. Czekam, co z tego wyniknie. Jestem ciekawa, jak zostaną odebrani „Kochankowie z Marony”, jaki będzie film Lyncha i czy w ogóle w nim będę. Może wyciął wszystkie moje sceny? Zastanawiam się, czy coś za tym pójdzie. Może zdecyduję się gdzieś wyjechać na jakiś czas. Po to, żeby wrócić, bo nie mogłabym mieszkać za granicą. Moje życie nie jest poukładane pod linijkę. Wiem, czego chcę, ale zdarza mi się ulegać emocjom, reaguję spontanicznie. Nie chcę wiedzieć, jaka będzie przyszłość. Nie chodzę do wróżki. Dlatego mówię: „Może pojadę w świat albo zaszyję się na wsi”. Pulsują mi w głowie różne pomysły. Mówiąc obrazowo, stoję na rozdrożu.

– Nie wsiądziesz do pociągu do Hollywood?
Wolałabym pojechać do Nowego Jorku. Czuję, że tam by mi się podobało. Może naoglądałam się za dużo filmów. Podciągnęłabym znajomość języka, zrobiłabym kurs aktorski. Spróbowałabym przez rok żyć gdzie indziej. Myślę, że to poszerza horyzonty.

– Masz za sobą wspaniałe podróże.
Robiłam film w Rosji i spędziłam tam kilka miesięcy. Wielkie wrażenie zrobił na mnie Petersburg. Ciekawiła mnie Moskwa. Oczarował mnie step, ta przestrzeń bez końca, czerwona ziemia. Tam zdarzyło mi się doznać przeżyć głęboko duchowych. Podobnych, jak w czasie podróży po Portugalii, wzdłuż wybrzeża oceanu. Mam słabość do wody. W Polsce bardzo lubię Suwalszczyznę z jej jeziorami, pagórkami. Mam czasami takie myśli, że za jakiś czas wyniosę się z Warszawy. Nie do Anina, Radości czy Konstancina, a gdzieś dalej.


– Aktorstwo trudno uprawiać z lasu.
Nikt nie powiedział, że zawsze będę aktorką. Nigdy nie wiadomo, co się może w życiu wydarzyć. Czasami tęsknię do samotności i pracy w samotności. Zazdroszczę tym, którzy mogą siedzieć w zaciszu i pisać. Albo malować. Ciągnie mnie do tego, żeby być w stu procentach niezależną. Może dlatego, że teraz mam co innego – pęd, nieustanny młyn. Na razie w mieście trzyma mnie wiele rzeczy, tyle spraw mnie interesuje.

– Pojedziemy teraz do innego miasta, do Łodzi. Jak to było z tym Lynchem?
Myślałam, że to żart. Usłyszałam Lyncha w telefonie i myślałam, że koledzy robią sobie ze mnie kpiny. Spotkanie z nim zawdzięczam Markowi Żydowiczowi, dyrektorowi festiwalu filmowego Camerimage. Lynch nie znał polskich aktorów. Nie chciał robić żadnych castingów. Zresztą pomysł na film narodził się z dnia na dzień. Powiedział, kogo mniej więcej szuka, a Marek polecił mnie. Mógł polecić kogoś innego! Miałam jeden dzień na to, żeby nie umrzeć ze strachu.

– Lubiłaś filmy Lyncha?
Przez całe liceum namiętnie oglądałam jego filmy. Wielokrotnie „Blue Velvet”, „Głowę do wycierania”, „Zagubioną autostradę”. Jakbym wtedy miała wymienić trzech reżyserów, którzy są dla mnie najważniejsi, to w tej trójce znalazłby się on. To był cud usłyszeć jego głos w telefonie.

– Zaproponował rolę w filmie?
Przede wszystkim to nie miał być film. Dowiedziałam się, że David Lynch chce zrobić krótką etiudę. Na miejscu się okazało, że nie ma tekstu, że nie wiadomo, co będziemy grać. O wszystkim dowiemy się rano. Tylko tyle, że wieczorem poznałam Lyncha, powiedziałam „dzień dobry” i z wrażenia pomyliły mi się wszystkie języki. Następnego dnia rano dostałam tekst i był to jeden wielki, pełen emocji, nie kończący się monolog. Miałam płakać, histeryzować. Pomyślałam sobie: „Boże święty, ledwo ten tekst mogę zapamiętać, a jeszcze okazuje się, że mam się zaangażować”. Szczerze mówiąc, myślałam, że sobie nie dam rady. Byłam zestresowana – ten Lynch, ta sytuacja. I nie wiem, co się stało, ale jak przyszłam na plan, a Lynch powiedział mi dwa zdania, co by chciał, nagle gdzieś ten strach uleciał i zamienił się w sto procent skupienia. Po zakończeniu zdjęć nie wiedziałam, skąd to wszystko się we mnie wzięło. Skąd znalazłam w sobie tyle emocji, jak weszłam na takie diapazony? Niewątpliwie to zasługa reżysera. On potrafi aktora wciągnąć w swój świat. Nie tworzy psychodramy, nie krzyczy. Działa na wyobraźnię.

– Na etiudzie się nie skończyło?
Spotkanie musiało go jakoś zainspirować, bo postanowił nakręcić film, ściągnął nas do Stanów, znów przyjechał do Polski. Grałam z Krzysztofem Majchrzakiem, Laurą Dern, Peterem Lucasem. Nie wiem, co z tego będzie. Może gram solidną rolę drugoplanową. A możliwe, że mnie w tym filmie nie ma. Od początku do końca nie było scenariusza.


– Jaki jest Lynch?
Podoba mi się w nim to, że cały czas jak dziecko cieszy się z tego, co robi. Lynch brał jakąś latarkę, poświecił na twarzy aktorowi i był zachwycony efektem. Biegał po planie, cieszył się wszystkim: światełkiem, tym, że komuś namalował kropkę na twarzy i tego właśnie brakowało w tej scenie. Na niektóre pytania nie odpowiadał, jakby zależało mu, by zachować tajemnicę. I często mówił: „Nie, nie, bo mi magia ucieknie”.

– Miałaś poczucie obcowania z legendą?
Lynch nie jest szamanem kina ani osobą rozedrganą emocjonalnie, która krzyczy i wymyśla niestworzone rzeczy. Jest za to osobą o niezwykłej wyobraźni i niewymuszonej charyzmie. Siłą rzeczy ma się poczucie jego wyjątkowości.

– Miło wpisać w życiorysie: „pracowałam z Lynchem”.
Pewnie dlatego, że to wszystko odbywało się na wariackich papierach i dlatego, że ciągle nie wiem, ile mnie będzie w tym filmie, nie mam oczekiwań, że nagle zostanę wielką gwiazdą, i to w dodatku gwiazdą Lyncha.

– Zarzekałaś się, że nie będziesz grać w serialach. I co? Serial „Oficer”, serial „Sfora”... Życie zweryfikowało poglądy?
Nigdy się nie odcinałam od seriali, które stanowią zamkniętą całość. Nie lubię sitcomów, nie lubię telenowel, które ciągną się przez 700 odcinków. W takich produkcjach nie ma komfortu pracy. Nie ma czasu na przygotowanie się do roli, na próby. Scenariusz dostaje się z dnia na dzień. Nie wiadomo, co będzie dalej, nie można zbudować roli.

– Słyszałam, że potrafisz kłócić się z reżyserami i kolegami o kształt artystyczny rzeczy, w których bierzesz udział?
Zdarza mi się podnieść głos, ale nigdy się nie wydzieram. Mam wstręt do niekontrolowanych, agresywnych zachowań. Wolę powiedzieć mniej, a dobitniej. Spieram się, gdy chcę coś lepiej zrozumieć. Muszę się z partnerami dogadać, wiedzieć, o co chodzi. To wynika z doświadczeń z Akademii Teatralnej. Byłam na takim roku, który był bardzo zżyty. Wypracowaliśmy sobie język, mówiliśmy bez owijania w bawełnę. Nie: „Wiesz, byłoby fajnie, gdybyś był tak miły...”. Mówiliśmy prosto z mostu: „To jest beznadziejne, to mi się nie podoba, spróbuj tak”. W teatrze jest inaczej. Zdarza mi się więc powiedzieć coś nietaktownego. Takt w czasie prób to jest coś, co mi przeszkadza. Ja przyjmuję krytykę, nie obrażam się. Dwie rzeczy wyprowadzają mnie z równowagi w pracy: jak ktoś się obraża i przychodzi nieprzygotowany. I to nie dlatego, że mu się wczoraj urodziło dziecko. Bo mu się nie chciało, bo mu się już nic nie chce.


– Jesteś zjawiskowo piękna. Uważasz urodę za błogosławieństwo czy przekleństwo?
Na co dzień jakoś nie odczuwam, że jestem ładna. Lubię siebie i jestem ze sobą, przynajmniej ostatnio, pogodzona. Patrzę na siebie i myślę: „Fajna dziewczyna, ale dobrze by było jeszcze lepiej ją zrozumieć”. Ale w sprawach zawodowych uroda pomaga, żeby zostać wyłowionym z tłumu. „To ta ładna” i już wiadomo, o kogo chodzi. Dzięki niej można wygrać czasami casting. Później jednak łatwo zostać zaszufladkowanym. Wielokrotnie usłyszałam opinie: „za ładna”, że moja uroda odciągnie uwagę od tego, co jest ważne, że będę niewiarygodna w roli kogoś z kompleksami i problemami. Dlatego jestem wdzięczna Izabelli Cywińskiej za to, że nie bała się obsadzić mnie w „Kochankach z Marony” i ciągle mi powtarzała: „Tylko spróbuj być ładna w tym filmie!”.


– Zostałaś okrzyknięta symbolem seksu. Miło być symbolem?
Przez kogo? Szkoda, że ludzie mnie nie widzą teraz. Byliby rozczarowani. Śmieszy mnie to.

– Masz jakieś kompleksy?
W szkole miałam straszne kompleksy, bo wyglądałam jak chłopiec, a nie jak ładna dziewczynka. A przecież wiadomo, że powodzeniem cieszyły się te, które były bardziej kobiece. W liceum ciągle się siebie czepiałam: „A to mam za grube, a to za krótkie”. Denerwowało mnie, że wyglądam jak dziecko, a nie jak kobieta. Podobały mi się kobiety o kocich oczach, pełne seksu i zmysłowości. Mam młodszą siostrę i na wszystkich rodzinnych spotkaniach mówiono, że to ja jestem ta młodsza. To było straszne! Zawsze miałam kompleksy dotyczące wiedzy, moich umiejętności, erudycji. Za mało wiem, za mało przeczytałam. Nadrabiam zaległości, bo zawsze znajdzie się ktoś, przy kim czuję się głupia.

– Wciąż dużo płaczesz?
Ta przypadłość mi nie minęła, ale to nie jest coś, co mi przeszkadza. Mam oczy w mokrym miejscu. Bliscy wiedzą, że muszę wypłakać dobre i złe emocje. Już się do tego przyzwyczaili, do tego stopnia, że nie zwracają na to aż takiej uwagi.

– Jesteś człowiekiem otwartym?
Jestem otwarta na ludzi, tylko nie jest mi łatwo nawiązywać kontakty. I, wbrew pozorom, to nie jest sprzeczność. Jestem pozytywnie nastawiona do ludzi i jestem ich ciekawa, ale jestem nieśmiała. Muszę kogoś bardzo dobrze poznać, żeby w jego towarzystwie dobrze się czuć.

– Podobno jesteś samotnicą?
Jeżeli czegoś tak naprawdę się boję, to samotności. Najgorsze, co mogłoby mnie w życiu spotkać, to to, że zostałabym sama. Sama ze sobą. Nie jestem samotnicą, ale też nie jestem takim typem, który potrzebuje mieć znajomych na pęczki. Wolę tych zaufanych, bliskich mi naprawdę. Nie ciągnie mnie do klubów, na balangi. Wolę czytać, wyjeżdżać, chodzić do kina i do teatru oglądać kolegów.

– Rozstałaś się z Łukaszem Garlickim. Jesteś teraz sama?
Nie jestem sama.

Rozmawiała Dorota Wellman/ Viva!
Zdjęcia Piotr Porębski/Metaluna
Stylizacja Jola Czaja
Makijaż Beata Milczarek/Metaluna
Fryzury Łukasz Pycior
Produkcja sesji Elżbieta Czaja