łamana stopa to nie wszystko. Dwa tygodnie wcześniej na zgrupowaniu przed igrzyskami odmroziła sobie palce nóg. Musiała ściągać paznokcie. Stawy też coraz bardziej bolą. Po przyjeździe do Soczi, idąc po schodach, obtarła jeszcze ścięgno Achillesa. Jednak im trudniej, tym lepiej dla Justyny. Tak już ma. W czwartek, 13 lutego, staje na starcie. Zrób swoje – myśli w duchu. Albo od razu pójdziesz na maksa, albo już się z tego nie wygrzebiesz. Bez kompromisów. Po pierwszych pięciu kilometrach biegu ma już dość. Śnieg jest ciężki. Słońce ostre. A zostało jeszcze drugie tyle. Na ostatnich fragmentach trasy maszeruje. Nie może wprowadzić nart w ślizg. Przekłada tylko nogami. Wbija kijki w śnieg niczym dwa topory. Korpus pracuje bez przerwy: góra, dół, góra, dół. Dwadzieścia siedem minut i kolejno doliczane sekundy. Meta już blisko. Na stadionie w Soczi wzmaga się wrzawa. Ostatnie metry, milimetry.
Za to dwa tysiące kilometrów stąd, w Kasinie Wielkiej, rodzina Justyny śledzi w napięciu każdy jej ruch. Oglądają relację w domu na trzech telewizorach. Kilkaset metrów od nich, w miejscowym domu strażaka, wójt gminy i mieszkańcy Kasiny Wielkiej skandują: „Ju-sty-na, Ju-sty-na, Ju-sty-na…”. W oddalonym o niecałe trzy kilometry od nich barze U Rafała fanklub Kowalczyk zwiera szyki: „Ale za to dziesiątka, ale za to dziesiątka będzie dla nas!”. Zgiełk. Gwizdki. Trąbki. Biało-czerwone flagi łopoczą. Nagrywa ich TVN24. Wszystko idzie na żywo. Jest! Jest! Jest złoto! 28 minut 17,8 sekundy! Duma. Wzruszenie. Komentator sportowy Polskiego Radia Tomasz Zimoch wychodzi z siebie: „Jesteś zagadką, jesteś szaradą (…) rozbujajmy wszystkie dzwony w kraju, niech proboszczowie także oprócz na Anioł Pański dzwonią o dwunastej, że Justyna zdobyła złoty medal (…) jest cudowna, jest tulipanem, pobiegła dzisiaj w czerwonym kombinezonie, a tulipan bez słońca no to tak, jakby makowiec bez maku, a dzisiaj Justyna Kowalczyk pokazała, że makowiec był z makiem, a i ten tulipan miał dużo żaru i promieni słonecznych, miał dużo ognia w sercu naszej królowej śniegu”. Ona tego nie słyszy. Leży na śniegu. Płacze. Gdyby nie była pewna, że wygra, nie wystartowałaby. Tak mówi jej rodzina.
Krok za kroczkiem
Życie na wsi hartuje. Kasina Wielka leży przy drodze krajowej numer 28, prowadzącej z Rabki-Zdroju do Nowego Sącza. Tutaj po lekcjach nie chodziło się do koleżanek. Nie było na to czasu. Trzeba było pomagać rodzicom w polu. „Myśmy nieraz podziwiali Justynkę, że choć taka mała, to już snopki ze zbożem przerzuca, jak niejedna dorosła”, mówi Bolesław Żaba, jej sąsiad, sołtys Kasiny i wójt gminy Mszana Dolna. Miała krzepę. Tylko skąd? Urodziła się przecież wątła i bardzo chorowita. Pierwsze godziny jej życia w styczniu 1983 były decydujące. To była zagrożona, czwarta już ciąża matki. „Z tego to chyba nic nie będzie”, mówili lekarze. Justyna została dłużej w szpitalu niż inne noworodki. Po powrocie do domu nad maleńką ciągle ktoś czuwał. Co minutę jedno z rodziców wkładało palec do wody z solą i karmiło ją kropelka po kropelce, żeby się nie odwodniła. W nowo wybudowanym, murowanym już domu nad rzeczką Kasinką szybko wyremontowano parter do zamieszkania. Było ich już w sumie sześcioro: mama, tata i starsze rodzeństwo: brat Tomek, siostry – Wioletta i Ilona. Kiedy Justyna skończyła cztery latka, była już silna. Drogę z domu do schroniska na Śnieżnicy, gdzie pracował tata, pokonywali razem w 40 minut. „Gdzie jesteś, Justysiu?”, pytał tata, oglądając się za siebie. „Idę, idę”, mówiła i stąpała kroczek za kroczkiem.
Mieli do przebycia około czterech kilometrów. Najpierw półtora na piechotę pod wyciąg, potem kilometr w górę wyciągiem i znowu półtora kilometra na nogach do samego schroniska. Justyna wolała to chodzenie od chodzenia do przedszkola.
„Musieli trzymać ją pod kluczem, bo uciekała”, wspominała jej mama, która pracowała w tym samym budynku co przedszkole, ale w podstawówce, jako nauczycielka języka polskiego. Z domu rodzinnego w przysiółku Brzegi do budynku przedszkola i szkoły trzeba było przejść tylko przez mostek i drogę, która dzieli wieś na dwie części. Blisko. Jakieś 160, może 170 dziecięcych kroków. Gdy Justyna miała niecałe dwa latka, uciekła w samych rajstopkach po śniegu z domu dziadków, stojącego obok rodzinnego, do szkoły w poszukiwaniu mamy. Taka mała, a już była samodzielna. I bardzo uparta. To u nich dziedziczne. Takie są właśnie kobiety w domu Kowalczyków. Silne i zdecydowane. Najstarsi mieszkańcy Kasiny Wielkiej pamiętają, jak babcia Justyny od wczesnej wiosny do późnej jesieni boso chodziła na pole. Pracowała do samego końca. „Zawsze trzymali się trochę z boku”, mówi mieszkaniec wsi. W latach 60. wzbudzali sensację, bo ojciec Justyny na ślubie przyjął nazwisko matki. W tamtych czasach to było nie do pomyślenia. Janina Kowalczyk była ambitna. Skończyła studia polonistyczne i została nauczycielką w miejscowej szkole. Uczyła również i swoją Justynkę. „Była wymagająca, ale sprawiedliwa. Nigdy nie faworyzowała własnych dzieci”, wspominają absolwenci Szkoły Podstawowej im. Marii Curie-Skłodowskiej. Gdy zaglądam do miejscowej biblioteki z pytaniem, czy może Justyna przychodziła tutaj wypożyczać książki, słyszę: „Nie musiała, bo jej mama miała w domu własną dużą bibliotekę”.
Ulubioną lekturą Justyny w dzieciństwie był „Mały Książę” Antoine de Saint-Exupéry’ego. Potem wszystko Dostojewskiego. Mama Justyny miała jeden cel – dobrze wychować dzieci i wykształcić. Chciała, aby zdobyły wyższe wykształcenie. Najstarszy brat Justyny jest lekarzem kardiologiem, siostra – anestezjologiem, druga jest nauczycielką polskiego, jak mama. „Co wy z tego sportu mieć będziecie?”, mówiła do uczniów w szkole Janina Kowalczyk. Na początku była przeciwna, żeby Justyna trenowała narciarstwo biegowe. Starsza o cztery lata Ilona już próbowała, ale gdy odmroziła stopę i dłoń, matka powiedziała: „Dość!”. Justyna musiała przekonać matkę, że pogodzi naukę z wynikami w sporcie. Narciarstwo biegowe zaczęła trenować dość późno, bo dopiero po skończeniu 13 lat.
Jak powiedziałam, tak zrobię
„Pamiętam, jak w szóstej klasie szkoły podstawowej Justyna wystartowała w zawodach pod skocznią w Zakopanem. Wcześniej wygrywała, ale w biegach przełajowych. Tutaj na biegówkach wlekła się w ogonie. Jakby narty jej przeszkadzały, ciągle przewracała się i płakała. Pomyślałem: Ta dziewczyna nie lubi przegrywać, to dobry materiał na sportowca. Trzeba tylko ją teraz wszystkiego nauczyć”, mówi Stanisław Mrowca, pierwszy trener Justyny z klubu Maraton w Mszanie Dolnej, oddalonej od Kasiny Wielkiej o 11 kilometrów. W siódmej klasie Justyna dostała pierwsze biegówki od klubu. Zaczęła treningi. W 1997 roku pojechała na pierwsze zgrupowanie do Nowego Targu. Na świadectwie miała wtedy same piątki i szóstki. Zaliczała kolejno olimpiady, na razie jeszcze z chemii, z języka polskiego, z historii. Jeździła biegać na nartach cztery razy w tygodniu na Obidową, pod Turbacz, gdzie jest mikroklimat i śnieg długo leży. „Brało się łopatę, nasypywało śnieg i ubijało trasę, żeby mogła trenować”, wspomina siermiężne początki trener Mrowca.
Justyna postanowiła, że jeśli wygra mistrzostwa młodzików, pójdzie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Mieli z trenerem na przygotowania pół roku. Ten złapał się za głowę. Nie damy chyba rady. Na mistrzostwach w Ustrzykach Dolnych na trzy kilometry stylem klasycznym zdobyła srebrny medal. „Choć stary chłop ze mnie, poszedłem do sklepu i kupiłem 13-latce kwiaty. »To co, Justysia, teraz?«. Spojrzała na mnie spode łba: »Proszę pana, jak powiedziałam, tak zrobię«. I poszła do szkoły do Zakopanego”, wspomina Mrowca.
Justyna to jego największa chluba, jego największy osobisty sukces, nagroda za tyle lat pracy z młodzieżą. Że jej nie odpuścił, że w nią uwierzył, że przekonał rodziców Justyny. Mrowca prowadził Justynę jeszcze przez chwilę w szkole w Zakopanem, załatwił jej pierwszego sponsora. „Justyna była solidna. Słuchała trenera. Kiedy miała biec wolno, to biegła wolno. Była uparta, ale nigdy nie kłamała. Zawsze mówiła to, co myśli, co czuje, nawet jeśli to była niewygodna prawda”, mówi trener. Gdy w 1999 roku Justyna została wpisana do kadry seniorskiej Polskiego Związku Narciarskiego, przejął ją trener Aleksander Wierietielny. Pracują już razem 15 lat. Trener potrafi całe swoje życie podporządkować Justynie, a Justyna całe swoje życie biegom narciarskim.
Marsz po czekoladę
Gdy zdobyła złoty medal w Soczi, ktoś powiedział o niej: „Góralka jest twarda, ale zagórzanka jeszcze twardsza”. O jej katorżniczych treningach krążą już legendy. Norweżki trenują 800 godzin w roku, Justyna – 1300. Ponoć jeśli nie leci jej krew z nosa, trening był za słaby. Stare radzieckie metody sprawdzają się. Latem, jeżdżąc na łyżworolkach, ciągnie za sobą oponę samochodową. Nie ma jej w kraju przez 300 dni w roku. Mówi się, że Justyna lepiej orientuje się, co stoi na której półce w sklepie w szwedzkim Gällivare, gdzie często trenuje, niż co dzieje się w jej Kasinie Wielkiej. Do domu wpada na kilka dni, na święta albo kiedy ma wolne. Czasem zajrzy do sklepu po słodycze, bo bardzo je lubi. Kiedyś trener Wierietielny wspominał, jak po zgrupowaniu na którymś z lodowców Justyna, zamiast paść ze zmęczenia, wzięła plecak i poszła pięć kilometrów po czekoladę. „Żeby ją zjeść, to muszę przejść tam i z powrotem pięć kilometrów, inaczej nie spalę”.
Dom, w którym się wychowała, stoi w samym sercu Kasiny Wielkiej, nieopodal zabytkowego kościoła pod wezwaniem Marii Magdaleny. Zwyczajny dom trzypiętrowy, murowany, ze spadzistym dachem. W okolicy są ładniejsze, bardziej okazałe. Dom wyróżnia się nietypowym kolorem – błękitnoturkusowym. Na balkonie wisi teraz biało-czerwona flaga. Rodzice jednak nie afiszują się sukcesami córki. Nie lubią robić wokół siebie szumu. „Tam ponoć, w środku, w domu stoją te wszystkie dyplomy, medale, kryształowe kule i puchary”, mówi podekscytowany Rafał Kubowicz. Kilka lat temu założył w Kasinie Wielkiej fanklub Justyny Kowalczyk. Bo od małego kocha sport. Był szybki na krótkich dystansach. Nie miał jednak takiej wydolności, wytrzymałości, żeby trenować. Za to między innymi podziwia Justynę. „Ludzie wracają nad ranem z sylwestra, widzą Justynę, jak biega. Siadają do stołu wigilijnego, patrzą przez okno za pierwszą gwiazdką i widzą, jak Justyna biega”, mówi Kubowicz. Gdy Justyna jest w Kasinie Wielkiej, robi wyjątek i nie kładzie się spać przed godziną drugą. Siada z rodzicami przy lampce wina. Lubi czerwone. Gdy 13 lutego zdobyła złoty medal w Soczi, napisała na swoim oficjalnym profilu na Facebooku: „Wygrałam, bo mam cudownych Rodziców. Dziękuję Wam za to, że mnie na taką zołzę wychowaliście!”.
Złota Justyna
Rafał Kubowicz chciałby, aby Kasina Wielka, wzorem włoskich czy norweskich miejscowości, gdzie urodziły się tamtejsze gwiazdy sportów zimowych, stała się takim małym „sanktuarium”. Mogliby tutaj, dzięki sławie Justyny, przyjeżdżać ludzie z całego świata. W okolicy jest przecież góra Śnieżnica z wyciągiem, po drugiej stronie Mogielnica, na której można by trasy do biegówek wytyczyć. Tylko ciągle brak na to pieniędzy w gminie. Nikt nie myśli perspektywicznie. No, ale od początku.
„Przepraszam, że mówię nieskładnie, świętowaliśmy zwycięstwo Justyny do rana. Udzieliłem już z 10 wywiadów. Ciągle ktoś dzwoni. Widzi pani tutaj tę ścianę? To pierwszy wycinek z gazety z 2003 roku po mistrzostwach świata juniorów w Solleftea, gdzie Justyna zabłysnęła. Zdobyła srebrny medal. Nikt wtedy jeszcze o Justynie nie słyszał”, mówi Kubowicz. Niczym z Wikipedii zaczyna z własnej głowy cytować najważniejsze daty, konkursy i nagrody: „2005 – złoto i srebro na Uniwersjadzie w Seefeld, 2006 – mistrzyni świata młodzieżowców w Soldier Hollow, brąz w 2006 na olimpiadzie w Turynie, złoto dwa razy i brąz w 2009 roku w Libercu, no i pierwsze olimpijskie złoto w Vancouver w 2010 roku, dwukrotna wicemistrzyni i brązowa medalistka z Oslo z 2011 roku, wicemistrzyni mistrzostw świata z Val di Fiemme 2013, czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata, czterokrotna zwyciężczyni Tour de Ski. No i teraz to Soczi! Piękna historia 10 lat”.
„Nasza złota Justyna”, mówi pan Rafał i baner z takim napisem rozwiesza nad wejściem do swojego baru. Przywieźli przed chwilą z drukarni. Jeszcze pachnie farbą. Niech każdy, kto przejeżdża drogą numer 28, widzi z daleka, że to stąd, z Kasiny Wielkiej, pochodzi Justyna Kowalczyk. Pan Rafał nie pojechał na igrzyska do Soczi, bo to robiła się już za droga podróż. Był między innymi w Turynie, był w Libercu. Teraz kibicuje na miejscu, ale jest nieustannie w kontakcie z piątką fanów, którzy pojechali na olimpiadę w charakterystycznych biało-czerwonych kurtkach i góralskich czapkach na głowach. Przed igrzyskami grupa kibiców, ale nie z Kasiny Wielkiej, wystąpiła do władz gminy Mszana Dolna, by nazwę miejscowości zmienić na Justysia Wielka. Radni stwierdzili, wskazując na 650-letnią historię miejscowości, że to byłaby jednak przesada. Choć od kilku dni mieszkańcy z dumą i przymrużeniem oka mówią o sobie, że pochodzą z Justysi Wielkiej.
Chce się żyć
„Przeżegnałem się, kiedy dowiedziałem się, że Justyna postanowiła startować z tą chorą nogą”, mówi trener Stanisław Mrowca. To cud, że wygrała. Dałby jej za to dwa złote medale. Drugi za to, że Justyna wygrała sama ze sobą. Stanisław Mrowca jest ciekaw, jakie Justyna postawi sobie teraz cele. Czy można jeszcze coś więcej osiągnąć? Przed olimpiadą w Soczi coraz częściej mówiło się o tym, że Kowalczyk jest już zmęczona. O pożegnaniu ze sportem wspominał również jej trener Aleksander Wierietielny, który w tym roku skończy 67 lat.
Raz Justyna rzuciła dwuznaczne zdanie, które media od razu podchwyciły: „Czas zacząć żyć, do cholery!”. Kolejne domysły wzbudziły jej zdjęcia z sauny z Marcinem Kreczmerem, etatowym sparingpartnerem Justyny. Owinięci ręcznikami wspólnie się relaksują. Trenują razem od trzech lat, a w tym roku sportsmenka skończyła 31 lat. Czyżby zegar biologiczny tykał nieubłaganie? Czy nadszedł już czas na dziecko? W tym sporcie można śmiało wrócić na tory jazdy. Justynę w przeszłości łączono już z kilkoma mężczyznami, ale nikt ich nigdy nie widział, nikt o nich nie słyszał, również w Kasinie Wielkiej. „Justyna jest bardzo atrakcyjną kobietą. Ma gust, potrafi się ubrać. Widziałem ją w krótkiej spódnicy i obcisłych dżinsach. Za pierwszym razem aż zaniemówiłem”, śmieje się jej fan Rafał Kubowicz. Justynę Kowalczyk zna przecież cała Polska, ale głównie z ekranów telewizorów, z tras zawodów, kiedy biegnie spocona w obcisłym kostiumie, kiedy bije rekordy. Pod tym kostiumem jest nie tylko sprężyste ciało, silne mięśnie i niezłomny duch. Na końcu jest jeszcze… kobieta.
Sylwia Borowska