Jeszcze mnie będziesz całował!

Edward Miszczak z Magdą Mołek fot. <a href="http://www.akpa.pl/" target=_blank">AKPA</a>
Mówi się o nim, że po 10 minutach rozmowy wie, czy z kogoś będzie gwiazda telewizji. Że lubi plotki, konflikty, zwalnia w sześć sekund, potrafi pokłócić się o 10 złotych.
/ 15.10.2007 09:57
Edward Miszczak z Magdą Mołek fot. <a href="http://www.akpa.pl/" target=_blank">AKPA</a>
Jak jest naprawdę? Dyrektor programowy TVN, współtwórca potęgi tej telewizji, zszokował Monikę Stukonis szczerością.

- Słyszałam, że na liście słów zakazanych  Edwarda Miszczaka jest słowo „urlop”.  

Tak, to prawda. Mam do urlopów stosunek dość ortodoksyjny. Biorę najwyżej tydzień. Pracuję w medium elektronicznym, a to oznacza pracę 24 godziny na dobę. Jeśli kogoś nie ma miesiąc i firma sobie radzi, to znaczy, że go nie potrzebuje. W wakacje pracuję najwięcej, bo przygotowujemy nową ramówkę. Szefowie TVN dwa lata temu zafundowali mojej rodzinie  wyjazd  do Tajlandii. Pojechaliśmy do rewelacyjnego ośrodka, tydzień później było tsunami. Ledwo uciekliśmy. I jak tu wyjeżdżać?

– A kiedy z trudem weźmie Pan już ten tydzień, to co? Wyłącza Pan komórkę? Nie odbiera maili?

Telefonu nie wyłączam. Oglądam w nim telewizję, czytam maile, choć przyznam, że wtedy staram się ograniczać. Urlopy łączę ze sprawami zawodowymi. Jadę na jakieś targi telewizyjne, dołączam zwiedzanie i szwendanie się przez kolejne trzy, cztery dni. I wracam wypoczęty. Od dzieciństwa mam w sobie nieustanną wewnętrzną gorączkę. Zawsze czegoś szukam, bardzo źle się czuję w bezruchu, chyba raz w życiu byłem na plaży i powiedziałem: nigdy więcej. Ciągle mi się wydaje, że nie zdążę. Może to wynika z mojego długiego lotu, żeby się przebić?

– Ktoś powiedział o Panu, że genialnie się z Panem plotkuje, jak z najlepszą przyjaciółką. Z drugiej strony bywa Pan bezwzględny, szczególnie  gdy dochodzi do rozstań.
Uwielbiam plotki i uwielbiam o swoich ludziach dużo wiedzieć. Tak, przyznaję, chyba jestem plotkarzem.

– Zbieranie plotek nie jest zbyt męskim zajęciem. Po co Pan je zbiera? Żeby wykorzystać przeciw ludziom?
Nie, choć pewnie wykorzystuję je, chcąc nie chcąc. Lubię wiedzieć, by nie mieć problemów. Jak spotykam się z nowymi ludźmi, którzy wchodzą do grupy, mówię: za chwilę przeżyjecie fascynację, parę z was wyląduje razem w łóżku, a potem rozpoczną się gigantyczne problemy. Rozwalimy cały ten zespół, uwierzcie mi. Znam takie momenty, prawie żadne z eremefefowskich małżeństw nie przetrwało.

– A to prawda, że zwalnia Pan w sześć sekund?
Jeśli ktoś chce włożyć rękę do ognia, to mu nie przeszkadzam.  Zarządzam ludźmi od dawna i wiem, że pielęgnowanie strupa źle się kończy dla pozostałych. Jeśli czuję, że nic z tego układu nie będzie, stosuję cięcie nowotworowe, ale tak, by organizm przeżył. Z drugiej strony też przywiązuję się do ludzi. Jeśli ktoś mnie nie zawiódł, wykonał dużo dobrego, to daję mu kolejną szansę, przyjmuję po raz drugi. Bywa, że podczas rozstania mówię: synku, będziesz mnie jeszcze w dupę całował, żeby wrócić.

– I co? Całują?

Dostałem niedawno telefon: szefie, jestem gotowy… Ujął  mnie, bo zapamiętał to zdanie, które mu wtedy powiedziałem. Jeszcze nie znalazłem nic dla niego, ale pamiętam, że tam jest i cierpi. Powroty muszą być okupione cierpieniem. Bo na ten powrót patrzą inni, którzy zostali. Zakładam też, że ludzie mają prawo do błędu. Ja zresztą lubię tworzyć sterowane konflikty w zespole, lubię świadomie zapakować do jednego teamu dwóch ludzi, którzy w życiu się nie dogadają – bo  buzuje, bo ten zespół żyje. Uwielbiam trudnych, rogatych ludzi, którzy coś wnoszą.

– O Panu krążą opowieści, że jest Pan demiurgiem telewizji, że po 10 minutach rozmowy już Pan wie, czy z kogoś będzie gwiazda, czy nie.
To takie opowieści. Owszem, ufam swojej intuicji, czuję od ludzi albo ciepło, albo lód. Może bierze się to z tego, że sam zrobiłem setki, tysiące wywiadów dla radia, potem dla telewizji. Mariusz Walter powiedział mi kiedyś, że jak nikt umiem słuchać innych, a to w mediach rzadkie, bo wszyscy chcą tylko mówić. Od Waltera przejąłem też filozofię podwójnej konkurencji. Każdy powinien mieć w zespole człowieka, z którym rywalizuje. Ja nazywam to filozofią ciernia w dupie. To bardzo skutecznie działa na motywację i wyobraźnię.  

– A kiedy zawiodła Pana intuicja? Program „Dwururka” ze Szczuką i Jagielskim okazał się klapą?
Wszyscy mnie ostrzegali, że nic z tego nie będzie.

– A Pan się uparł?
Uparłem się i przegrałem, ale dlatego, że nie zrealizowano mojej koncepcji. Polegała na otwartym konflikcie Szczuki i Jagielskiego, a oni się dogadali. Program, w którym jedzą sobie z dzióbków, nikogo nie interesował. Może było za wcześnie na taki program? Ja jeszcze do tego pomysłu wrócę, tylko dla Kazi trzeba znaleźć partnera, który wytrzyma jej osobowość.

– Mówią o Panu:  „Miszczak  lubi kierować,  stojąc w drugim rzędzie”. To prawda?
To nie tak. Miałem w życiu to szczęście, że zawsze pracowałem z mocnymi osobowościami, przy których trudno było pchać się do pierwszego szeregu. W dodatku w mediach elektronicznych podejmowanie decyzji odbywa się bardzo często zbiorowo, chociażby ze względu na wielkość sum, które za tym idą.

– A rozstanie z RMF-em?
Moje rozstanie z RMF-em, a raczej ze Staszkiem Tyczyńskim wzięło się stąd, że w pewnym momencie strategia rozwoju radia, marketing zaczęły go nudzić. Poczuł potrzebę realnego, codziennego zarządzania zespołem, pozazdrościł mi relacji z ludźmi. Chciał sam to przeżyć. Odszedłem z RMF-u, bo nie chciałem  walczyć z nim o każdą decyzję,  to nie miało sensu. 

– To w RMF-ie odkrył Pan takie talenty, jak Marcin Wrona, Ewa Drzyzga, Bogdan Rymanowski.
Odkryłem ich jeszcze w radiu publicznym i ściągnąłem do RMF-u. Gdy poznałem Bogdana Rymanowskiego, jedynym jego pomysłem na życie było rzucanie kamieniami w ruską ambasadę. Ewa Drzyzga byłą studentką po pierwszych teatralnych przygodach, obdarzoną fantastycznym głosem. Marcin Wrona, 18-letni wówczas chłopiec, miał niesamowity talent radiowy, mówił jak artysta, ale był trochę dziecięcy w tym widzeniu świata. Pamiętam, jak 19-letni Wrona relacjonował pożar Filharmonii Krakowskiej. Mówię: „Synku, nie obchodzą mnie twoje informacje, że strażak jest bardzo zmęczony, ty mi poszukaj czegoś, co wyciśnie w ludziach łzy i emocje”. I znalazł! Zaczął opowiadać o ptakach, które na górze filharmonii miały gniazdo i nagle w tym dymie nie wiedziały, co ze sobą zrobić. Pamiętam, jak po tej pięknej opowieści podszedł do strażaka i zapytał, jak było w środku, a gość odpowiedział: „Ch...wo!” Jak pytasz, tak ci odpowiadają. I poszło! Bo w tej nieporadności Marcina było coś prawdziwego.

– Na studia do Krakowa przyjechał Pan z maleńkich Warzyc spod Jasła. Powiedział Pan kiedyś: „To był dom pełen miłości, ale każdy musiał liczyć na siebie…” To ten dom zdeterminował w Panu chęć walki? Mówią o Panu, że jest Pan fajterem, nie znosi Pan przegrywać, ciągle Pan prze do przodu.
Kiedyś rozmawiałem z moim kolegą, dzisiaj chyba jednym z dyrektorów sieci ABC. Spojrzał na mnie i powiedział:  „Co jest, do cholery, Ed? Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam, masz nowy telefon!” Zapytałem go: „Brian, a ile ty miałeś zabawek w dzieciństwie? Bo ja jednego konika i teraz muszę sobie to w życiu wyrównać. Ciągle szukam nowych, fajnych gadżetów, żeby mieć poczucie, że coś się wokół mnie zmienia i czymś nowym się bawię, a ty nie masz w ogóle takich potrzeb”. Pyta mnie pani o dom… Mój ojciec był nafciarzem, pracował twardo i ciężko. Mama prowadziła dom. Mieliśmy w rodzinie bardzo proste cele i  proste relacje. Rodzice zbudowali dom, potem trzeba go było wyposażyć, urządzić i to dawało nam wszystkim ogromną radość. Byliśmy z rodzeństwem skazani na siebie, bo nasi rodzice nie mieli ani koneksji, ani znajomości, żeby ułatwić nam dalszą drogę. Do wszystkiego musieliśmy dojść sami. O dziwo, większość z nas pracuje dzisiaj w mediach. Ale ciągle jest tak, że kiedy sypie się nasz świat, wracamy do rodziców, żeby napompować się emocjonalnie…

– Pan koniecznie chciał zostać dziennikarzem?

Dostałem się na historię na Jagiellonkę i już na następny dzień w swoim akademiku „Żaczek” w Krakowie zgłosiłem się do lokalnego radiowęzła. Potem te wszystkie akademiki scalono w jedną strukturę i powstało prawdziwe studenckie radio – Alma Radio, gdzie już na pierwszym roku dostałem swój pierwszy w życiu etat. Tam trafiłem na kobietę, która została moim pierwszym mistrzem. Nazywała się Helena Byrska. Niesamowita osoba. Wziąłem od niej niezapomniane lekcje, jak kieruje się zespołem, jak prowadzi się pewne socjotechniczne gry, jak utrzymuje się zespół w gotowości. Ale po trzech latach uciekłem, bojąc się trochę jej psychologicznej dominacji.

– Pamięta  Pan, jak w Radiu Kraków oblał Pan kartę mikrofonową? Czytałam, że miał Pan tragiczną dykcję jak na radiowca…
Ja w ogóle nie miałem dykcji, tylko lekką wadę wymowy, na dodatek mówiłem z wyraźnym rzeszowskim akcentem. Szef radia powiedział mi, żebym wrócił do szkoły. Pracowałem wtedy już w Radiu Kraków, u boku Witolda Zakulskiego, kontrowersyjnego, ale świetnego dziennikarza. Zakulski trochę się przeraził, że w wakacje będzie pracował sam, więc zaczął krzyczeć do tego, co mnie oblał: „Ty się nie znasz na ludziach, z tego chłopaka będzie duży dziennikarz, a ty mówisz do niego, żeby spieprzał?” Zacząłem wtedy chodzić na lekcje do logopedy i kartę zdobyłem. Potem prowadziłem nawet na żywo w Jedynce programy „Muzyka nocą”, w Trójce „Klub Trójki”. 

– Jakim jest Pan szefem?
Dziwnym. Teoretycznie nie powinienem zajmować takiego stanowiska, bo dzisiaj w strukturach korporacyjnych potrzebni są żołnierze korporacji, perfekcyjnie wyedukowane cyborgi, które potrafią „wszystko” na swoim małym odcinku. Śmieszy mnie, jak dzisiaj widzę menedżerów czy szefów redakcji, którzy boją się zatrudniać mocniejszych od siebie. Ja dookoła mam samych takich! Moja siła polega na tym, że potrafię połączyć ten zespół w całość. Nie miałem nigdy takiego sposobu opowiadania rzeczywistości jak Wrona, nie umiem zadawać takich pytań politykom jak Rymanowski, czasami nie jestem w stanie wejść tak głęboko w człowieka jak Drzyzga, ale oni wszyscy kochają ze mną pracować! Szefem jest się wtedy, gdy ma się odwagę wstać i podać komendę, a jak się ma tylko tytuł,  to w sytuacjach trudnych zawsze pojawi się mięczak.

– Najpierw radio publiczne, potem RMF. Nagle dostał Pan propozycję robienia telewizji od Mariusza Waltera. Nie miał Pan obaw? Pan się przecież znał na radiu, nie na telewizji?
Nie miałem żadnych obaw, ale  dzisiaj zastanawiam się czasem  nad tym, skąd wzięła się u mnie ta odwaga. To było dramatyczne przejście, szybkie, nieoczekiwane. Mariusz Walter zrobił mnie od razu prezesem podupadłej i zadłużonej Telewizji Wisła. Musiałem zwolnić prawie setkę ludzi. Było ciężko, bo trzeba było rozwiązywać dziesiątki sporów, konfliktów, o których do końca nie miałem pojęcia. I nagle przyszła powódź we Wrocławiu. Wynająłem helikopter, złamałem całą ramówkę, wchodziliśmy ze specjalnymi serwisami, wszystko live! To już umiałem. Okazało się, że tutaj pracują również fantastyczni ludzie, z którymi trwamy do dzisiaj: Jarek Potasz, Jacek Januszyk, Monika Góralewska, Marta Grela… W Krakowie zorganizowaliśmy wielki koncert charytatywny dla powodzian. Odnieśliśmy wtedy pierwszy wielki sukces z tą małą, regionalną telewizją. Po roku Walter zaproponował mi przejście do Warszawy i stanowisko dyrektora programowego TVN. A u mnie, zamiast radości, duży zgryz, bo musiałem przeprowadzić się do Warszawy, a żona postanowiła z dziećmi zostać w Krakowie. Do domu mogłem wracać tylko na weekendy.

– Weekendowy tata. Dobrze było Panu z tym?

Najpierw niczego nie zauważyłem, bo pochłonęła mnie praca. Z Szymonem, starszym synem, miałem kontakt, ale Szczepan dojrzewał, kiedy pracowałem już w Warszawie, więc prawie się nie znaliśmy. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że dla nich o wiele ważniejsze są decyzje mamy, nie moje. Mnie przecież w ogóle nie było. Kiedy się pojawiałem, moje uwagi brzmiały kompletnie niewiarygodnie. Czasem żartuję z żoną: „Widzisz, umawialiśmy się, ja walczę o pieniądze, a ty wychowujesz dzieci. Ja się wywiązałem, ty gorzej”. Mówię to zazwyczaj wtedy, gdy z którymś z chłopaków mamy jakiś problem. Myślę, że
i Szczepan, i Szymon są emocjonalnie uzależnieni od mamy, bo to ona im pokazywała i tłumaczyła świat. Kiedyś Szymon powiedział do mnie, że nie jest moim reporterem i że nie mogę mu niczego nakazać. To były strzały w samo serce, ale rozumiałem, że ma prawo mnie tak oceniać!

– Synowie wybrali dziennikarstwo?

Jeszcze nie wiem. Starszy skończył filmoznawstwo na Jagiellonce i pracuje w telewizji, młodszy jest po pierwszym roku prawa. Z młodszym mieszkałem prawie rok w Warszawie, bo tutaj zaczynał prawo. Wracaliśmy obaj późno, ale dużo gadaliśmy, myślę, że wreszcie złapaliśmy kontakt. Ja mam jakiś problem z domem. Właściwie od zawsze…  Trochę jestem „ludziem w drodze”, nawiązując do pierwszego mojego telewizyjnego programu. Do technikum elektrycznego w Krośnie dojeżdżałem 25 kilometrów. Wyjeżdżałem autobusem o 7.13, wracałem o 18.00, zasuwałem jak rakieta, żeby poradzić sobie z nauką, bo chciałem pójść na studia. Wiele lat spędziłem w akademiku, potem w Krakowie kilka lat mieszkaliśmy z teściami. Gdy wybudowaliśmy dom, po dwóch miesiącach od wprowadzenia dostałem propozycję pracy w Warszawie i przez 10 lat wynajmowałem mieszkania. Niedawno dopiero kupiłem pierwsze  własne mieszkanie w Warszawie i nareszcie poczułem się jak… w domu. Teraz sobie to mieszkanie urządzam i cieszę się jak dziecko.

– Wspomniał Pan o młodszym synu Szczepanie. Dlaczego nie mieszkacie już razem?

Szczepan nie zaaklimatyzował się w Warszawie, bo w Krakowie zostawił swoją paczkę przyjaciół i mamę. Mocno to przeżywał, wrócił do Krakowa. Rozpoczął tam studia na prawie, a w grudniu bardzo ciężko zachorował. Na początku myśleliśmy, że to  zatrucie, a okazało się, że to poważna choroba jelit.

– Syn musiał być operowany?
Tak, przeszliśmy dużo, by go ratować. Najpierw klinika w Krakowie, myśleliśmy, że wszystko jest na dobrej drodze, ale potem przeszedł powtórny atak. Wtedy poczułem wsparcie firmy, w której pracuję. Dzięki właścicielom TVN zawieźliśmy go do kliniki w Zurychu. Świetni lekarze, znakomita opieka, ale straszna choroba. Po kilku tygodniach doszło do perforacji jelita, konieczna była operacja ratująca życie. To była dla nas straszna historia. 20. urodziny syna obchodziliśmy w szpitalu. Zacząłem sobie zadawać pytania, dlaczego on? Ja mam 52 lata, on – 20 i ta kolejność rzeczy idzie w niewłaściwym kierunku… Jest bardzo dzielny, czekają go kolejne operacje, a on próbuje zaliczyć pierwszy rok bardzo trudnych studiów. 

– Jako rodzina stanęliście przed bardzo trudnym egzaminem?

Tak… Nagle zobaczyłem, jak mój syn wydoroślał, spostrzegłem obok siebie nie dziecko, ale mocnego faceta. Mieliśmy jako rodzina bardzo trudny moment, ale to wszystko bardzo nas zbliżyło, przypomniało o sobie…

– Dziś synowie z mamą prowadzą mały rodzinny biznes.
To wyszło trochę przypadkiem. Żona straciła pracę i wtedy wymyśliliśmy razem, że powinna założyć kawiarnię. Wyszła z tego pierwsza pijalnia czekolady w Krakowie, na ulicy Wiślnej. Wraz z synami założyli spółkę i kawiarnia ruszyła. Później trochę przymusiłem ich do wzięcia drugiego lokalu, na krakowskim Kazimierzu, i do inwestycji. Żona często mi wyrzuca: „Jak nas urządziłeś na perłowo, to czasem przyjeżdżaj pomóc”. A ja myślę, że dla synów to świetny, praktyczny uniwersytet biznesu, walka o własne pieniądze, marketing, klientów. Cieszę się, że tak bardzo ich to wciągnęło.

– Od lat jest Pan też weekendowym mężem? Ma Pan jakąś receptę na dobry związek?
To nie jest związek idealny. Jak mówi moja żona, to jest dosyć kiepskie małżeństwo, bo po prostu mnie nigdy nie ma. Długi czas byłem przekonany, że ludzie zajmujący się pracą zawodową tak intensywnie jak ja nie powinni zakładać rodzin, bo krzywdzą najbliższych. Dziś myślę, że może  dlatego przetrwaliśmy...

– Ma Pan 52 lata, same zawodowe  sukcesy na koncie. Co dalej?
Pani mówi: 52 lata, a ja się buntuję! Bo nie czuję się stary, chociaż jestem już poza grupą docelową, do której nasza telewizja adresuje swój program. Mam jeszcze tyle pomysłów i tyle do zrobienia! Uruchomiliśmy dopiero co poranne „Dzień dobry TVN”, budujemy „Studio Złote Tarasy”… Do Polski wchodzi potężny Rupert Murdoch. Telewizja dopiero jest przed dużym starciem. Nie mogę czuć się staro, bo mój szef Piotr Walter jest wiele lat młodszy ode mnie. I wie pani, co to oznacza… Ale mnie pani trafiła – 52 lata. Moje pokolenie dopiero teraz dochodzi do pieniędzy, chce wydawać, kupować, inwestować. Ja również, bo kiedy miałem to robić?

– Lubi Pan pieniądze?
Nigdy ich w życiu nie miałem, a w sumie jakoś zawsze je mam.  Moja żona twierdzi, że jestem w stanie pokłócić się o 10 złotych, ale wydanie 100 tysięcy nie jest dla mnie żadnym problemem.

Rozmawiała Monika Stukonis

Redakcja poleca

REKLAMA