Jarosław Kret: Cały czas uważam, że wykonuję zawód dziennikarza reportera.
– A wygłaszanie prognoz pogody w telewizji to zawód zastępczy?
Niczego sobie nie zastępuję ani nie kompensuję.
– Ale ma Pan ambicje, by z prognoz pogody robić show. Niewyżyty aktor?
Nie, wprawdzie kilku aktorów pytało mnie, czy kończyłem szkołę teatralną, ale nie kończyłem. Występowanie w prognozach pogody bierze się z mojej potwornej niecierpliwości. Telewizja daje natychmiastowy efekt. Mam też jednak ambicje długoterminowe, wymagające więcej czasu. Książki, albumy czy film na przykład.
– Długo pisze Pan książkę?
Długo, bo piszę ich kilka naraz.
– To nie jest nerwica natręctw?
Piszę, tak jak czytam – po pięć, siedem książek naraz. To nie nerwica, tylko skłonność do ulegania nastrojom. W zależności od tego, jaki mam danego dnia, piszę lub czytam coś innego.
– Jak jest Pan smutny, to powstaje łzawy romans?
Nie bywam często smutny. A jak jestem, to psioczę. Gdy jestem wesoły, to piszę „Kreta na pogodę”. To takie krótkie tekściki z pointą.
– Przypuszczał Pan, że zostanie specjalistą od pogody?
Wie pani, w szkole chciałem być leśnikiem. Ale moim prawdziwym marzeniem było robić takie filmy, jakie robi dla BBC David Attenborough. Do liceum poszedłem z myślą, że znajdę się w klasie biologicznej i zostanę filmowcem przyrodniczym. Ale nie radziłem tam sobie z matematyką, więc zmieniłem profil na humanistyczny.
– Skąd się wzięła egiptologia, którą Pan studiował?
Namówiono mnie na filologię klasyczną, bo byłem dobry w łacinie. Po dwóch tygodniach jednak zwiałem – to nie na mój temperament. I wtedy dowiedziałem się, że istnieje egiptologia.
– Umie Pan czytać hieroglify?
Odczytuję wszystkie napisy na wisiorkach, które sobie ludzie przywożą z Egiptu. Tyle jeszcze pamiętam. Kiedy byłem na stypendium w Egipcie, zapałałem miłością do tego kraju. To było moje pierwsze zmierzenie się z dorosłym życiem i dorosłym światem, wyrwanie się spod skrzydeł rodziców.
Po studiach zacząłem pracę w prywatnej Naszej Telewizji, potem był „Teleexpress”, później program podróżniczy w telewizyjnej „Trójce”, a potem pracowałem w National Geographic pod okiem Tomasza Tomaszewskiego.
– I dzięki tym naukom powstał teraz piękny album o Ziemi Świętej?
Chyba tak. Jak malarz ma pędzel, tak ja mam aparat fotograficzny. Mogę w tych zdjęciach powiedzieć, co myślę o świecie. Tchnąć w nie duszę.
– Jest Pan zadowolony z tego, co Pan robi?
Jakbym był, to już dawno przestałbym to robić. Bo osiadłbym na laurach. Niektórzy mówią, że ja już tyle osiągnąłem, nakręciłem kilka reportaży i filmów dokumentalnych, napisałem trochę tekstów i zrobiłem parę zdjęć. Ja cały czas mam poczucie, że to bardzo niewiele, że tyle jeszcze przede mną.
– Skończył Pan niedawno 42 lata, jest jeszcze trochę czasu na osiągnięcie tego wszystkiego – w zawodzie i prywatnie. Podobno jest Pan kawalerem z odzysku?
Miałem żonę. Rozwiedliśmy się w 1997 roku.
– Bo podróżnik nie powinien mieć rodziny?
Przede wszystkim nie uważam siebie za podróżnika, podróżnikiem był Krzysztof Kolumb – odkrywca. A ja tylko relacjonuję to, co widzę. Razem z moją byłą żoną Edytą, także wówczas dziennikarką Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, robiliśmy filmy, reportaże. To taka dziewczyna z dołeczkiem w brodzie, może pani pamięta. Myślę jednak, że Edyta chciała bardziej ustabilizowanego życia niż ja. A my nawet nie rozpakowywaliśmy walizek.
– Tak nie można żyć wiecznie?
Nie mieliśmy dzieci, nie dorabialiśmy się żadnego majątku. Znam pary, które tak egzystują do śmierci. Mają koty zamiast dzieci. Jedna osoba zazwyczaj rezygnuje z czegoś dla drugiej. Ale nasze drogi się rozeszły. Być może Edycie zabrakło przy mnie poczucia bezpieczeństwa. Ale o to już ją należałoby zapytać. Rozstaliśmy się kulturalnie, bez obrażania się, bez łez.
– Powinien Pan mieć kobietę, która będzie dzielić z Panem pasje w stu procentach?
To ja mówiłem: „Jutro jedziemy do buszu”. Dopóki ją to bawiło, było dobrze. W pewnym momencie jednak powiedziała: „Koniec”. Podjęła dorosłą decyzję, a ja nikomu nie mogę nakładać kajdanek. Skłamałbym, gdybym zaprzeczył, że tego nie przeżyłem. Poddaję się emocjom, one kipią we mnie. Nie bardzo umiałem sobie ze sobą poradzić. I wtedy wyjechałem do Indii.
– Do Dalajlamy po radę, jak żyć?
Do Wyższej Szkoły Teatralnej w Delhi.
– Żartuje Pan?
Chciałem nakręcić reportaż o tym, jak polski reżyser Mariusz Orski wystawia tam dla Hindusów „Ślub” Gombrowicza. No i w Indiach zaczęło się... ale po co ja będę opowiadał o miłościach, które już minęły.
– Bo miłość podobno jest motorem wszystkiego.
Wtedy w Indiach poznałem indyjską aktorkę. Pięć lat kursowałem tam i z powrotem. Jedną nogą byłem w Indiach, a drugą w Polsce.
– A potem Indie się Panu znudziły?
Indie nie mogą się znudzić. Tylko tamten związek był kłopotliwy, bo ciężko było połączyć życie zawodowe i prywatne. Ani ja nie mogłem przenieść się do Indii, ani ona do Polski.
– Ile lat po tamtym rozstaniu spotkał Pan Agatę?
Niech policzę – trzy.
– Trzy lata bez miłości. Można już stracić nadzieję?
Byłem zaabsorbowany – siedziałem wtedy w Izraelu i robiłem zdjęcia do albumu, który się właśnie ukazał. Odszedłem już wtedy ze stałego etatu w National Geographic. Jeździłem na własny rachunek. Tylko że coraz trudniej było się utrzymać. Wychodziłem właściwie na zero. Kiedy wiec dostałem propozycję zapowiadania pogody w telewizji, zgodziłem się. I nie zastanawiałem się, co będzie dalej. A to „dalej” samo przyszło, na korytarzu przy Woronicza.
– I to była właśnie Agata Młynarska?
Wszystko tu było dziełem przypadku. Zatrzymała mnie kiedyś, mówiąc, że jej rodzina tworzy mój fan klub. Że wszyscy mnie oglądają w prognozach pogody. Nie wiedzieliśmy wówczas, że jesteśmy sąsiadami, że mieszkamy za płotem. Los chciał, że kilka dni później dostałem zaproszenie do jej programu, razem z moim bratem bliźniakiem. Mieliśmy tam coś gotować. Ale tak naprawdę połączyła nas stacja benzynowa na trasie krakowskiej.
– Rozumiem, pomógł jej Pan odkręcić zawór?
Było trochę inaczej. Wracaliśmy z zawodów o Puchar Jedynki: Piotrek Skarga, Grzesiek Miśtal i ja. Było już koło północy, wszyscy zmęczeni. Patrzymy – stacja benzynowa. Podjechaliśmy. Ciemno, pusto, cicho. I nagle widzę drugi samochód, a z niego wysiada Agata. Wracała z Zakopanego, z siostrą. No i tak się telewizyjna Jedynka zbliżyła z Dwójką.
– I niech mi ktoś powie, że nie istnieje ślepy traf.
No tak. Kiedy już dojechałem do Warszawy, zadzwoniłem do Agaty, żeby się dowiedzieć, czy dotarła bezpiecznie do domu. A ona mówi, że zaraz będzie, że jest w pobliżu. „Skoro jesteś tak blisko, to wpadnij na herbatę”, zaprosiła mnie. I tak się zaczęło.
– To dojrzała miłość?
A bo ja wiem? Czy ja jestem dojrzały?
– Zjeżdża Pan po poręczach?
Nie, ale uważam, że warto pielęgnować w sobie odrobinę dziecka. To świadczy o tym, że nie poddajemy się frustracji, stresowi, rozgoryczeniu, zgorzknieniu. Że mamy w sobie radość, jaką nam sprawia życie i ciekawość do niego. Zupełnie nie wstydzę się tego, że bywam dużym dzieckiem.
– Agata też jest bardzo młodzieńcza.
Na pewno, dlatego tak dobrze się rozumiemy. Uzupełniamy się. Uważam, że się bardzo dobraliśmy intelektualnie. Nigdy nie pociągały mnie miłostki.
– I oboje macie w sobie tę odrobinę szaleństwa?
Nasza praca jest szaleństwem. Tak naprawdę marzę o tym, żeby mieć z Agatą chwilę spokoju, tylko dla nas, posiedzieć przed telewizorem na przykład. Albo pójść do kina. Ale w kółko coś się dzieje. Wie pani, co mi się w Agacie bardzo podoba? Inteligencja i dojrzałość. W wyjątkowy sposób docenia to, co ja tworzę, czuje to i potrafi walczyć o moje pomysły jak lwica. Dla mnie to wielki komplement z jej strony. Jest niepospolita.
– Miał Pan tremę przed jej ojcem-legendą Wojciechem Młynarskim?
Zupełnie nie. Polubiliśmy się od razu. Napisał nawet o mnie w fantastycznym wierszu dedykowanym Agacie.
– To już Pan przeszedł do historii.
Ale chciałbym też znaleźć swoje miejsce w historii polskiej fotografii. Proszę spojrzeć na to zdjęcie z mojego albumu – mnich w Bazylice Grobu Pańskiego. I co on robi? Rozmawia przez komórkę. Trzeba się uważnie przyjrzeć, żeby to zauważyć. Albo miejsce pierwszego upadku Chrystusa i obok bazar – handlują majtkami. Albo Wieczernik – właściwie go nie widać, jedynie bramę, a w niej samotnego brodatego mężczyznę.
Zderzenie dwóch światów – historii i teraźniejszości. W tym albumie jest wiele symboliki, ale i ukrytego dowcipu.
– Agacie podobają się te zdjęcia?
Zakochała się w tych fotografiach i zmobilizowała mnie do pracy nad albumem. Zadedykowałem go właśnie jej...
– Będziecie podróżować razem?
Chciałbym jej pokazać Egipt. Chciałbym, żeby spojrzała na niego moimi oczami, żeby zrozumiała moje tęsknoty.
– A jeszcze ich nie rozumie?
Pewnie do końca nigdy nie zrozumie. Tak jak i mnie czasem zdarza się nie rozumieć Agaty. Ale najpiękniejsze i najbardziej fascynujące jest to, że możemy razem spróbować zrozumieć świat. A przy okazji siebie. Mnie... ciężko jest samemu iść przez życie. Może dlatego, że urodziłem się jako bliźniak.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska/ Viva!
Zdjęcia Łukasz Murgrabia
Stylizacja Bartek Michalec/Metaluna
Charakteryzacja Dariusz Krysiak
Produkcja sesji Ela Czaja