Anna Kaplińska-Struss: Ledwo Pan mówi...
Jan Pospieszalski: Chrypę wywołuje permanentne niewyspanie.
– Ale już dwa dni po emisji. Nie zdążył Pan odespać?
Nie, bo prawdziwe dyskusje zaczynają się po zejściu z anteny w kuluarach i trwają do drugiej, czwartej nad ranem. Atmosfera jest często ekscytująca.
– Jak się Pan po tym wszystkim później wycisza? Wino? Środki uspokajające?
Nie piję alkoholu. W swoim życiu już tyle wypiłem, że nie wolno mi ani kropli tknąć. Wracam po programie nad ranem. Rodzina śpi. Dom jest cichy. Piję herbatę, jem kanapkę, biorę książkę i siedzę jeszcze do rana.
– Pytam, bo sprawia Pan wrażenie, jakby to powiedzieć... odurzonego swoim programem.
To jest kwestia głębokich emocji. Jeżeli chce się coś robić uczciwie, to nie można tego zrobić na odwal się. My nie układamy widowiska, show, które mogłoby mieć lepszą oglądalność. Ja to przeżywam naprawdę. I jeżeli się w to wchodzi na maksa, to wygląda się tak, jak ja...
– Życie w konflikcie męczy?
Jeżeli pani pyta o mój stan ducha, to przyznam się szczerze, że są momenty, kiedy jestem bardzo zmęczony tym permanentnym konfliktem. Trzeba znaleźć dwie wyraziste strony sporu. Wczuć się w jedne i drugie argumenty, żeby starcie racji miało jakąś logikę. A do tego bardzo często jest tak, że w 15. minucie programu scenariusz można wyrzucić do kosza.
– Modli się Pan przed programem?
Tak.
– O co?
O Ducha Świętego, który wie lepiej, czego nam potrzeba. O dar miłości i pokory.
– Czyli?
Żeby nie mieszać czynu z osobą. Jeśli czyjeś stanowisko rani mnie, rani kogoś w tym studiu, to nie ta osoba mnie rani, tylko konkretny jej czyn. Modlę się, żeby dostrzec w moim przeciwniku przede wszystkim człowieka, kogoś bliskiego, kogoś, z kim jestem w jakiejś relacji, a nie klienta, wroga, oponenta, kontrahenta czy przedstawiciela targetu.
– Jeśli nie show jest najważniejszy, to co?
Rozmowa. Najbardziej lubię te programy, kiedy nagle się okazuje, że nic nie jest takie proste. Oto konserwatyści upominają się o ludzi pracy, a ci, którzy mają wrażliwość lewicową, bronią transformacji ustrojowej, która zakwestionowała solidarność społeczną. Wszyscy gramy jakieś role i poza ten matrix trudno nieraz nam wyskoczyć. Ale na korytarzu, przy papierosie, może odbyć się polemika Lityńskiego z Piotrem Semką, który wspólnie z nami przygotowuje ten program, mojego szefa Pawła Nowackiego z panem Friszke, Adama Pawłowicza ze Zdzisławem Krasnodębskim. Bo ten spór jest ciągle obecny. Spór o Polskę, który każdy w sobie gdzieś tam nosi, każdy w sobie bardzo głęboko przeżywa. Ten program dla mnie jest nie tylko sposobem zarabiania pieniędzy, ale przede wszystkim pasją, taką wielką przygodą życiową.
– Uczy się Pan też czegoś?
Oczywiście! Ja, kontrabasista, znalazłem się nagle między intelektualistami. Ja, facet z liceum plastycznego, co chciał być jazzmanem, nagle zapraszam ludzi z fakultetami, wykładowców uniwersytetów, autorów książek, podręczników.
– Czy był rozmówca, który w punkcie wyjścia był Pana wrogiem, a w trakcie programu Pana do czegoś przekonał, zmienił Pana?
Inspirujące są dla mnie na przykład spotkania ze Sławkiem Sierakowskim, z Kingą Dunin. Ponieważ w ich zaangażowaniu widzę lustrzane odbicie mojego zaangażowania. Kiedy mam po drugiej stronie zaangażowanego ideowca, człowieka, który bardzo głęboko przeżywa swoją tożsamość, budzi we mnie respekt i szacunek. I o wiele lepiej mi się z nimi rozmawia niż z cynikami, którzy przychodzą do naszego programu po to, żeby forsować jedynie słuszną swoją partyjną logikę.
– Kogo by Pan nigdy nie zaprosił?
Nie jestem jeszcze na takim etapie wewnętrznego rozwoju, żeby rozmawiać z ludźmi typu Oleksy, Urban. Chociaż w takim głęboko ludzkim spojrzeniu można im też współczuć.
– Powiedział Pan, że przede wszystkim jest chrześcijaninem, a dopiero potem publicystą. Więc może to grzech zapraszać do programu na przykład zwolenników aborcji?
Nie wydaje mi się. Zakładam jednak jakąś uczciwość przeciwnego stanowiska. Że za tym ich stanowiskiem kryje się ich prawda o sobie. Ważne jest odkrywanie tej prawdy i spór.
– Pan Złego zaprasza...
To pani powiedziała.
– Próbuję prowokować, bo Pan taki święty.
A skąd pani wie, czy postawa proaborcyjna jednej czy drugiej bohaterki tego sporu nie wynika z bardzo głębokiego wyparcia własnego doświadczenia, które ma za sobą? Nie jestem od tego, żeby dawać rozgrzeszenia. Próbuję wyciągnąć od ludzi argumenty, które stanowią fundament ich przekonań. A widzowie sami mogą ocenić. Ja też nie ukrywałem swoich poglądów.
– Czy zawsze warto rozmawiać? Kiedy należy milczeć?
Poruszyła pani niesamowity temat. U nas w domu nie mówi się o śmierci mojego synka. To znaczy mówi się o tym, że Antek nie żyje, chodzi się na jego grób. Ułożyliśmy nawet modlitwę, w której on jest obecny, jakby była elementem dialogu z nim. Ale o samym zdarzeniu się nie mówi. Są również rzeczy tak piękne, że również nie wolno o nich mówić. Nie wyobrażam sobie bardzo intymnych sytuacji między kobietą i mężczyzną, które byłyby jeszcze dodatkowo komentowane.
– Słowo ma moc zmieniania świata?
Słowo jest elementem kreacji. Liturgia jest bardzo ściśle związana ze słowem, ono funkcjonuje w różnych aspektach, również śpiewane, w psalmie, w recytacjach, w hymnach. Samo przeistoczenie, moment konsekracji też dzieje się po wpływem słowa.
– Są słowa, których się Pan boi, których Pan nie używa?
Tak – bluźnierstwa. Staram się też nie używać przekleństw.
– A inne słowa niebezpieczne?
Żyjemy we wspólnocie, która też wytworzyła swoiste „słowa-pałki”: homofob, szowinista, moherowe berety, syjonista, ciemnogród.
– Czy Pan łatwo mówi słowo „kocham”?
Nieraz za łatwo.
– Kiedy Pan milczy?
Gdy śpię. No, może trochę przesadziłem. Milczę, gdy słucham innych. Niech pani zauważy, że moje interwencje w 90-minutowym programie to są trzy, cztery minuty. A propos milczenia, przypomniała mi się niesamowita opowieść człowieka, który spędził długi czas w krajach Oceanii i Australii. Opowiadał, że u aborygenów, gdy odwiedza ich ktoś z zewnątrz, to po pierwszym powitaniu oni siadają i milczą. I w tym milczeniu jest wzajemne okazanie szacunku.
– Czy Pan dyskutuje z Bogiem? Przekonuje Go do swoich racji?
Pana Boga trzeba kochać, a nie kłócić się z nim. W tym doświadczeniu, jakie mnie spotkało, mówię o śmierci mojego syna, o wypadku – proszę mi wierzyć, że nie było nigdy elementu buntu. Nigdy nie pytałem: „Dlaczego to mnie spotkało?! Dlaczego, Boże, do tego dopuściłeś?!”. Wręcz odwrotnie. Może pani wierzyć albo nie, ale szybko zrozumiałem, że oto w tym niezwykłym, nie do pojęcia miłosierdziu Bożym mam przywilej nieść krzyż razem z Jezusem Chrystusem i że Jezus dzieli się swoim krzyżem ze mną. To znaczy z jednej strony daje mi możliwość niesienia tego krzyża razem ze sobą, ale daje mi też wszystkie możliwości, żebym to wytrzymał. I to jest niesamowite. Ta ilość dobra, miłości ludzkiej, jakiej doświadczyłem po śmierci Antka.
– Co takiego się wydarzyło?
Nie tylko mi chodzi o gesty współczucia, ale to wszystko, co stało się później z moim życiem. Z tym, jak się toczą nasze losy w rodzinie... Wszystko stało się takim doświadczeniem jakby nadprzyrodzonym. W doświadczeniu gigantycznego bólu doznałem jednocześnie jakiejś siły wielkiej, takiej, której przedtem nie miałem. To jest niezwykłe, że doświadczenie wiary stało się dla mnie o wiele intensywniejsze po śmierci Antka. I ta wiara, i głębokie zaufanie Bogu pomaga mi nieść ten krzyż, każdego dnia.
– Pan nigdy nie miał kryzysu wiary?
Oczywiście, że miałem, tylko że on raczej wynikał nie z buntu ani z postawy kontestacji, tylko z niewiedzy, z niechlujstwa, z lenistwa.
– Można by pomyśleć, że w młodości zgłębiał Pan tylko tajemnice różańcowe.
Ale skąd! Oczywiście, że był, no był bunt, kontestacja, długie włosy, narkotyki, jakieś leki psychotropowe. Ucieczki z domu, wybór liceum plastycznego jako najbardziej odlotowej szkoły w mieście. Później kontrabas i gitara. Bigbit, też jako element buntu. Później zakwestionowanie tego buntu, pójście w kulturę masową, czyli w pop-kulturę, w Czerwone Gitary. Z roli faceta, który pasjonował się jazzem, nagle przeistoczyłem się w wykonawcę „Nieba z moich stron”. To był pewnie jakiś rodzaj deprawacji własnych ideałów. Ale wcale tego czasu nie żałuję, uważam go za niezwykle cenny.
– A co on dał?
Oprócz możliwości wyjazdu, wejścia do wielkiego świata, do sal koncertowych, przede wszystkim dał mi możliwość szlifowania warsztatu i spotkania z fantastycznym muzykiem, jakim jest Seweryn Krajewski. To był też szybki kurs gwiazdy muzyki rockowej. Moi koledzy byli internowani, a ja na basenie w hotelu Sheraton popijałem drinki. To było też takie zachłyśnięcie się urodą życia, o ile życie w 80., 85. roku było urodziwe. Ale później nastąpiło spotkanie z Waglewskim i znowu zrozumiałem, że muzyka nie jest tylko zarabianiem pieniędzy, ale również że może nieść jakieś przesłanie.
– W czasie pierwszej „Solidarności” balangował Pan w NRD.
Karnawał „Solidarności” przeżywałem na swój sposób. Z Michałem Lorencem, z Jurkiem Owsiakiem, z Krzyśkiem Japą Janczakiem, z Jackiem Kleiffem, i też uczestniczyliśmy w zadymach, manifestacjach. Ale też było w tym dużo takiej ekskluzywnej zabawy chłopca, którego stać było na to. Zrozumiałem, co się w Polsce dzieje, dzięki stryjowi, który był jednym z autorów „Kultury” paryskiej, dziennikarzem BBC Radia Londyn. Stryj przyjeżdżał, ja woziłem go na spotkania z Michnikiem, z Kuroniem. Później w Paryżu poznałem przez niego Herlinga-Grudzińskiego, byłem w Maisons-Laffitte u Giedroycia, poznałem Czapskiego, poznałem Zofię Herzową, poznałem Giedroycia, przez Wacka Kisielewskiego poznawałem środowisko opozycji.
– Jest Pan patriotą?
Tak. Każdy ma swój stosunek do ojczyzny wygarbowany na plecach. Moim cierpieniem było to, że czwórka mojego rodzeństwa musiała emigrować z przyczyn ekonomicznych i politycznych. Mój tata był architektem diecezjalnym i dlatego byliśmy obywatelami drugiej kategorii, bez możliwości jakiegokolwiek awansu. Tata nie przyjął posady na wydziale architektury w Warszawie zaraz po wojnie, bo wymagane było zapisanie się do partii. To nie był może heroizm na miarę siedzenia w więzieniu, ale to była świadomość bardzo twardego stania na pozycjach patriotycznych. Ale oczywiście też, jako 20-letni chłopak, grałem na Stadionie Dziesięciolecia na dożynkach gierkowskich. To była konsekwencja wejścia w nurt kultury masowej.
– Jakoś nie mogę sobie wyobrazić młodego muzyka z Czerwonych Gitar, który w niedzielę po koncercie bywa w kościele.
Wiara nie polega tylko na coniedzielnym byciu w kościele. Widzi pani, istnieje takie myślenie: człowiek inteligentny, światły nie może być głęboko wierzący, a człowiek głęboko wierzący to najczęściej ten, który ma niedomogi intelektualne. Otóż mnie się wydaje, że problemem współczesnego człowieka jest brak rzetelnej refleksji nad przeżywaniem własnej wiary i nad tym, czym w ogóle jest Boże Objawienie.
– Grał Pan z Sewerynem Krajewskim, z Markiem i Wackiem, potem z Waglewskim. Właściwie dlaczego przestał Pan być muzykiem?
Nie przestałem być muzykiem. Tydzień temu napisałem i nagrałem utwór „Dom pełen skarbów” – piosenkę, która będzie towarzyszyła obchodom Pierwszego Narodowego Dnia Życia. Nagraliśmy to z dziećmi i z Pawłem Kukizem.
– Pierwszy instrument to...
Skrzypce, ale je rzuciłem w wieku 10 lat. Od 16 roku życia gram na kontrabasie i przy tym kontrabasie, przy gitarach basowych już właściwie zostałem. A ostatnio moim najwspanialszym instrumentem jest chór. Współpracuję ze Scholą z parafii świętego Tomasza na Ursynowie.
– Dlaczego Pan z nimi jeździ na Białoruś?
Zostałem zaproszony przez franciszkanów. Doświadczenie białoruskiej rzeczywistości jest nieprawdopodobne! Tam jest jeszcze mentalny kołchoz, bolszewia-skansen po Sowieckim Sojuzie! Jakaś oligarchiczna, kolonialna rzeczywistość! Rodzina w rozkładzie. Alkoholizm jako powszechne doświadczenie. Piją babcie, mamy, małe dzieci. Wóda jest środkiem zaradczym, socjalizującym. I nagle w tej takiej dziwnej rzeczywistości rozpoczynamy warsztaty muzyki sakralnej. Białorusini byli zdziwieni, spotykając się z młodymi Polakami, że ci umieją przyznać się do chrześcijaństwa.
– Czy to jest łaska, czy Pan pracuje nad swoją religijnością?
Każdego dnia, począwszy od porannej brewiarzowej modlitwy. W swojej biografii mam straszne momenty, w których wszystkim, co robiłem, zakwestionowałem moje chrześcijaństwo. To był czas alkoholu i deprawacji. Ale gdzieś w tym wszystkim nigdy nie straciłem... Jakby to pani wytłumaczyć... To jak szarpnięcie haczyka. Coś mnie podrywało. Mówiąc wyświechtanymi metaforami: upadałem nisko i zawsze w tym upadku pojawiała się możliwość podniesienia się.
– W jakiej sferze były te upadki?
Poproszę o drugi zestaw pytań.
– Nie chciałabym, żeby nasza rozmowa była elementem procesu beatyfikacyjnego Jana Pospieszalskiego...
Sądzę, że chętnych do opisywania tych słabości jest cała masa. Zostawmy więc to innym.
Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss
Zdjęcia Jacek Poremba