Nie ma siły, która skłoniłaby ją do udzielenia jubileuszowego wywiadu, bo jak twierdzi, nie ma o czym opowiadać. Wszystko zapomniała i sama musi zaglądać do „Who is who?”, żeby sobie fakty odświeżyć. Już przed laty pytana o coś, o czym nie miała ochoty mówić, udawała, że nie słyszy. A słuch i pamięć funkcjonowały doskonale.
Jubileusze – ich najbardziej nie znosi. „Czuję się wtedy jak babcia, którą grzeczny chłopiec chce na siłę przeprowadzić przez ulicę. Babcia się opiera, ale chłopiec nie daje za wygraną. Przechodnie się dziwią, dlaczego ta kobieta tak bardzo się szamoce. Nie rozumieją, że nie chciała przechodzić przez ulicę, a chłopiec chciał rozpocząć dzień od dobrego uczynku”, podsumowała wysiłki teatrów, które próbowały ją uhonorować. Nie odmawia jednak przyjęcia kwiatów i słodyczy. Już w młodości do tych drugich nie czuła odrazy, a niedawno odkryła do nich nawet pewien pociąg. Szczególnie zagustowała w torcikach od Bliklego. Życie, by było udane, wymaga osłody. To pierwsza rada, jaką z 95-letniej historii życia pani Ireny udało nam się zaczerpnąć. Nie jedyna.
Jedz mało bułek, czytaj dużo książek
Dzieciństwo Ireny Kwiatkowskiej nie było dostatnie, było za to szczęśliwe. Rodzice mieszkali w Warszawie. Tata drukarz pracował ciężko na utrzymanie rodziny (pani Irena miała jeszcze brata Edwarda), ale większość pieniędzy nie szła na podstawowe życiowe potrzeby. Pan domu był zapalonym bibliofilem i dla niego najważniejsze były książki. Mama pani Ireny wciąż narzekała: „Biały kruk, biały kruk – a ja nie mam na buty dla dzieci”.
Irenka miała sześć lat, gdy pewnego razu w parku zabrała jakiejś dziewczynce bułkę. Ale kiedy tylko taty nie było w domu, wraz z mamą zakradały się do szafy, gdzie trzymał białe kruki – i czytały. Aktorka przyznała kiedyś, że nie ma ojcu za złe braku bułek, bo gdyby jadała ich więcej, a mniej czytała, być może nie byłaby tym, kim jest dzisiaj. Miłość do literatury została jej na całe życie.
Nie przejmuj się mizerną posturą
„Aktorstwo nie odbiega od zakonu, bo obie profesje wymagają poświęcenia”, zwykła mawiać pani Irena. Już jako uczennica liceum Hoffmanowej w Warszawie postanowiła, że jeśli nie uda jej się zostać aktorką, będzie zakonnicą. Pamięta, że oceniała swoje szanse kiepsko. Egzamin zaczął się dla niej już w tramwaju. Na jednym z przystanków wsiadła przepiękna, bardzo elegancko ubrana dziewczyna. Wszystkie głowy skierowały się w jej stronę. „W końcu, kiedy dotarłam już na egzamin z tą całą moją mizerną posturą, na korytarzu szkoły spotkałam właśnie ją! Przeleciało mi przez głowę: «Co ja tu robię?«”, wspominała aktorka. Niepotrzebnie się martwiła.
Do PIST, czyli Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, kierowanego przez Aleksandra Zelwerowicza, dostała się za pierwszym razem. Na dzień dobry usłyszała jednak od Zelwera: „Talent wielki, ale warunki bardzo skromne. Musisz bardzo ciężko pracować, bo inaczej nic z ciebie nie będzie”.
W przyszłości miało się okazać, że owe skromne warunki fizyczne pani Ireny stały się jej atutem. Drobna energiczna kobietka nie musiała nawet się odzywać, żeby przyciągnąć uwagę widzów. Sama za największy mankament swojej urody uznawała nie – jak sama mówiła – mizerną posturę, ale duży nos. „Na szczęście zawsze wiedziałam, jak ustawić się do zdjęcia”, zdradziła przed laty swój sekret.
Kuj na blachę, przychodź przed czasem
Radę Zelwerowicza, by ciężko pracować, Irena Kwiatkowska wzięła sobie do serca. W czasach szkolnych przychodziła na zajęcia przed czasem, materiał miała wykuty na blachę i zgłaszała się do wszystkich zadań. Zelwer pytał: „Kto chętny poza Kwiatkowską?” Tylko raz spóźniła się do niego na zajęcia. Kiedy zapytał, co się stało, postanowiła powiedzieć prawdę. „Zaspałam”, stwierdziła. To jednak była ostatnia rzecz, w którą Zelwerowicz mógłby uwierzyć. Przez dziesiątki lat scenicznej kariery pani Irena nie spóźniła się nigdy.
Jeśli masz tylko stać, stój przejmująco
„Pierwsza rola, i to od razu tytułowa”, pomyślała, gdy dyrektor Teatru Powszechnego Iwo Gall zaproponował jej zagranie postaci świerszcza w „Świerszczu za kominem” Karola Dickensa. Dopiero potem okazało się, że to rola… niema. Świerszcz w szarej sukience stał obok komina i miał się tylko przyglądać pozostałym postaciom. Ktoś inny by się załamał. Ale to nie w stylu pani Ireny. Wzięła się w garść i stała tam tak przejmująco, że wszyscy patrzyli na świerszcza.
Podpisuj złotówki pod złotówkami
Miała 27 lat, gdy wybuchła wojna. Kiedy prezydent Warszawy Stefan Starzyński zaapelował do mieszkańców stolicy o pomoc, aktorka zgłosiła się natychmiast. Trafiła do Rady Głównej Opiekuńczej. Irkę, jak mówiono na Kwiatkowską, skierowano najpierw do gotowania zup, konkretnie – do obierania ziemniaków, bo „nikt nie obierał tak cienko i tak oszczędnie jak ona”. Gorzej, kiedy trzeba było zrobić rachunki. Już pierwszego dnia odkryła, że ma gigantyczne manko. Poszła do kierownika, pokazała wyliczenia, a on na to: „Pani nie ma żadnego manka. Wszystko się zgadza, proszę tylko przy zliczaniu sum podpisywać złotówki pod złotówkami, a grosze pod groszami, a nie jak popadnie”.
Gdy wszystko zawiedzie, wierz w cuda
W Powstaniu Warszawskim Irena Kwiatkowska pracowała jako łączniczka. Po jego upadku wraz z innymi powstańcami wychodziła z Warszawy między szpalerem niemieckich żołnierzy. Postanowiła uciec. Jedynym sposobem, by się uratować, wydawał się skok do rowu. Skoczyła, udało się. Obok na polu chłopi kopali kartofle. Podbiegła do jednego z nich, złapała motykę. „Pan daje!”, powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu i zaczęła kopać. Przeżyła.
Potem jak wielu Warszawiaków dotarła do Krakowa. Nie miała kenkarty. Którejś nocy do drzwi domu, w którym mieszkała, zapukało gestapo. Gdy wsiadała do bydlęcego wagonu, wiedziała, że jedzie do obozu koncentracyjnego. W wagonie panowała śmiertelna cisza. Ale kilkanaście kilometrów za Prądnikiem transport nagle się zatrzymał, po pewnym czasie drzwi wagonu otworzyły się i ludzie usłyszeli, że są wolni. W obozie zabrakło miejsca! Zdaniem pani Ireny to był cud, inaczej nie potrafiła tego wytłumaczyć. Wróciła do Krakowa na święta. Długo pamiętała smak chleba z czosnkiem, który wtedy jadła.
Zakochuj się wiele razy, kochaj raz
W młodości bywała zakochana, i to nieraz. Kiedyś zadurzyła się w koledze z teatru, z którym po przedstawieniach chodzili do Wierzynka potańczyć. Starszy kolega ostrzegł panią Irenę: „Tylko się w nim nie zakochaj. On kobiet nie lubi”. „Dopiero wtedy dowiedziałam się, że istnieje inna orientacja seksualna”, wspominała.
Miłością życia pani Ireny był wybitny lektor i spiker Polskiego Radia, erudyta i uroczy człowiek, Bolesław Kielski. „Gdy wracałam do domu rozdrażniona, z góry oświadczałam: «Jestem zdenerwowana«. Mąż nie pytał, dlaczego. Wiedział, że trzeba odczekać”.
Z każdej podróży starała się mu przywieźć jakiś prezent, choć zawsze sprawiało jej to trudność. Po występach w Anglii najpierw nabyła dla męża sweter. Szybko jednak stwierdziła, że swetrów ma dużo, więc wymieniła go na koszulę. Ta jednak miała nie taki odcień jak trzeba, więc zwróciła ją i kupiła parasol. Niestety, za chwilę doszła do wniosku, że mąż parasol zgubi. Ostatecznie kupiła na lotnisku gazetę. „On tak bardzo lubi zachodnią prasę”, stwierdziła.
Irena i Bolesław nie mieli dzieci. Po latach pani Irena mówiła, że nie zdecydowała się na dziecko, bo sztuka nie mogła mieć rywala.
Nie staczaj się nawet po pijanemu
„Prowadziłam kiedyś hulaszczy żywot. Bywały okresy rujnujące mój organizm. Przeszłam w życiu wszystkie możliwe etapy. Przez alkohol też przeszłam, ale we właściwym momencie odezwał się głos rozsądku. Zmądrzałam i odtąd zaczęłam się lepiej prowadzić”, tak pani Irena wspominała młodość. Ale jak mówi, nawet po pijanemu się nie stoczyła, a co dopiero na trzeźwo. Zawsze zachowywała kontrolę nad sobą.
Polegaj na opiniach z trzeciej ręki
Zaczynała karierę od ról dramatycznych i była w nich niedościgniona. „Zgubił” ją talent komiczny. Już w czerwcu 1946 roku ówczesny redaktor naczelny „Przekroju” Marian Eile zaproponował pani Irenie występy w słynnym kabarecie „Siedem Kotów”. Oto dialog telefoniczny, który miał wówczas miejsce.
„Ależ ja nigdy nie występowałam w kabarecie i nie wiem, czy się do tego nadaję”, powiedziała Kwiatkowska.
„A, jeszcze jak, będzie pani filarem kabaretu, gwiazdą”, stwierdził Eile.
„Skąd ta pewność, przecież nigdy nie widział mnie pan na scenie?”, ripostowała aktorka.
„To prawda, ale Jerzy Waldorff zapewnił mnie, że będzie pani poszukiwanym przeze mnie ideałem”, atakował Eile.
„Ale proszę pana, Jerzy Waldorff również nigdy nie widział mnie w teatrze”, mówiła coraz bardziej zaskoczona Kwiatkowska.
„Nic nie szkodzi. Waldorff wiele dobrego słyszał o pani od Antoniego Bohdziewcza...”, kontynuował Eile.
Po premierze pierwszego przedstawienia Eile podwoił gażę pani Irenie i oświadczył, że zgodnie ze swoją nową dewizą „odtąd będzie polegał wyłącznie na opiniach z trzeciej ręki”.
Dbaj o introdukcję, intrygę i pointę
„Chcę tak sobie po latach pomarzyć, że może podsuwałam mu jakieś pomysły, inspirowałam... żadna tam muza poety, ot rzemieślnik…”, mówiła o współpracy z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim. Ich znajomość datowała się od chwili, kiedy poeta dowiedział się z prasy, jak Irena Kwiatkowska znakomicie zinterpretowała jego „Inge Bartsch”. Wysłał jej podziękowanie. Potem aktorka miała recytować jego „Sierotkę”. Ale tym wierszem nie była zachwycona. Zdaniem Edwarda Dziewońskiego to nieprawda, że wystarczyło jej dać książkę telefoniczną, a ona i tak zrobiła z tego majstersztyk. Przeciwnie. Była bardzo wymagająca, jeśli chodzi o tekst. Kiedy więc pewnego dnia spotkała Gałczyńskiego na Nowym Świecie, wypaliła: „Proszę pana, według tego, czego mnie uczono, musi być introdukcja, intryga i pointa. Chciałam ten wiersz przygotować na konkurs, ale tam tego nie ma”. I Gałczyński potulnie naniósł poprawki.
Jedyną osobą, której nigdy nie poprawiała, był Jeremi Przybora. Ich współpraca zaczęła się już w radiowym teatrzyku „Eterek”, potem był „Kabaret Starszych Panów”. Pani Irenie tak podobało się absurdalne poczucie humoru Przybory, że akceptowała każdy przecinek, myślnik i kropkę.
Nie trać zimnej krwi, gdy trzeba dusić – duś
Potrafiła uratować każdą sytuację. W jednej ze sztuk telewizyjnych miała podać partnerowi kielich z trucizną. Kiedy jednak przyszedł moment podania kielicha, okazało się, że znikł. Inspicjent sprzątnął go, bo uznał, że jest zbyt cenny i jak będzie tak długo stał na widoku, to może wyparować. Pani Irena nie straciła zimnej krwi. Bohater musiał umrzeć, więc udusiła go „własnymi drobnymi rękami”. Podczas gdy on odwrócony tyłem do kamery krztusił się ze śmiechu, ona zachowała kamienną twarz do końca ujęcia.
W trzecim etapie życia powróć do Boga
Kilka lat temu pani Irena po wielu latach mieszkania na warszawskiej Tamce przeprowadziła się na Ursynów. Ma w domu, jak mówi, nie tylko odtwarzacz płyt kompaktowych, ale i mnóstwo innych przedmiotów, o których nawet nie wie, do czego służą. „Na szczęście mam też znajomych znających się na rzeczy. I dzięki nim mogę słuchać płyt”.
Każdy dzień rozpoczyna od włączenia Radia Maryja. Zawsze była wierząca, ale od śmierci męża modli się jeszcze częściej. „Dzięki modlitwie mogę być bliżej niego. W psychologii powiada się, że w dzieciństwie chętnie chodzimy do kościoła, w wieku dojrzałym oddalamy się od Boga i powracamy do niego w trzecim etapie życia. Potwierdzam zdanie psychologów. Jestem w trzecim etapie”.
Miej mnóstwo obowiązków, jedz tłuste ryby
Aby mieć udane życie, zdaniem Ireny Kwiatkowskiej należy przede wszystkim pracować, nie poddawać się czarnym myślom i jeść dużo ryb. Pani Irena, której do setki brakuje zaledwie pięć lat, lubi pstrągi i karpie, chętnie jada też sandacze, węgorze i sumy. Co do pracy… Jubilatka stwierdziła niedawno: „Codziennie rano wstaję ze świadomością licznych obowiązków, co wpływa na mnie stymulująco. Kiedy człowiek budzi się, nie mając nic konkretnego do zrobienia, jego samopoczucie szybko się pogarsza”. Miej mnóstwo obowiązków – to najbardziej zaskakująca rada dla tych, którzy w dobrym humorze pragną dożyć sędziwego wieku.
Opracowała Magda Łuków / Viva
Korzystałam z książki „Irena Kwiatkowska i znani sprawcy” Romana Dziewońskiego oraz z wywiadów, jakich aktorka udzieliła przed laty dziennikowi „Rzeczpospolita”.