Jim Jarmusch: Kręcąc "Inaczej niż w raju" czy "Mystery Train", byłem zafascynowany różnorodnością amerykańskiego folkloru. Ale od tamtej pory Stany bardzo się zmieniły - bez wątpienia zmieniło się także moje spojrzenie, bo miałem okazję pojeździć trochę po świecie. Mam wrażenie, że amerykański pejzaż zredukował się do najprostszych elementów. Tym samym Ameryka zamienia się w Globarykę. Uniformizacja będąca skutkiem ubocznym globalnej ekonomii, którą wielu ludzi na świecie, zwłaszcza w Europie, utożsamia z amerykanizacją, widoczna jest również wewnątrz samych Stanów Zjednoczonych. Od jeziora Michigan po Zatokę Meksykańską krajobraz zdominowany został przez globalne przedmieście z prefabrykowanymi domami, które zamawia się z katalogu, betonowymi centrami handlowymi i autostradami.
Jak tak dalej pójdzie, będę mógł kręcić filmy o Ameryce w Szwecji, jak Lars von Trier.
- W ostatnim czasie zmieniła się w USA także sytuacja polityczna.
Odczułem to na własnej skórze. Zdjęcia do "Broken Flowers" zbiegły się z prezydencką kampanią wyborczą, która polegała na podsycaniu nastrojów skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych. Co rano przed wyjściem do pracy oglądałem w telewizyjnych wiadomościach kolejne zatrważające wystąpienia na temat ograniczania swobód obywatelskich i rozwoju planów zbrojeniowych w imię "patriotyzmu". Już dawno nie nasłuchałem się tyle nacjonalistycznej propagandy. Dobrze jest doceniać i szanować rodzimą kulturę, ale wyobrażać sobie, że jest doskonalsza i bardziej cywilizowana od innych, to już kompletna arogancja. Ja tego nie kupuję. Wolę nie być "patriotą", niż być nacjonalistą. Paradoksalnie czuję się teraz Amerykaninem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jestem tak samo cholernie amerykański jak sam Dick Cheney!
- Co te zmiany oznaczają dla kultury?
Amerykanie coraz rzadziej decydują się na podróże i coraz bardziej izolują się od reszty świata. Znają w miarę dobrze swój kraj, ale nie potrafią wymienić nazw stolic większości krajów w Europie. Nawet nasz obecny prezydent, słynący z gaf, podróżować po świecie zaczął dopiero po objęciu swojego stanowiska. Rozmawialiśmy o tym często na planie z Tildą Swinton. Zwierzyła mi się, że czuje się w Ameryce bardzo wyobcowana. Żeby ją pocieszyć, powiedziałem jej: "Spójrz na mnie, czy ja nie wyglądam jak obcy?".
- Dlaczego zadedykował pan film Jeanowi Eustache'owi, jednemu z twórców francuskiej Nowej Fali?
Bo uważam, że to reżyser niedoceniany, a dla mnie zawsze był źródłem inspiracji. Jednak bezpośredni wpływ na "Broken Flowers" miał Rainer Werner Fassbinder. A to dlatego, że podczas kręcenia przechodziłem właśnie mój "kryzys fassbinderowski". Od czasu do czasu nachodzi mnie kompulsywna potrzeba oglądania filmów danego reżysera lub z danym aktorem albo słuchania czyjejś muzyki. Wstaję rano i nagle czuję, że muszę przesłuchać wczesne nagrania Ornette'a Colemana albo obejrzeć wszystkie filmy ze Steve'em McQeenem. Urządzam sobie wtedy prywatną retrospektywę w moim salonie. Tym razem obejrzałem niemal wszystkie filmy Fassbindera. Podziwiam go za to, jak konstruuje swoje postaci: większość z nich to antybohaterowie, typy, z którymi bałbym się znaleźć w zamkniętym pomieszczeniu. A jednocześnie w pewnym momencie widz zaczyna z nimi sympatyzować. Podobnie jest w przypadku mojego bohatera: to chyba najmniej atrakcyjna i interesująca postać, jaką kiedykolwiek stworzyłem. Niewielu aktorów jest w stanie udźwignąć taką rolę i bez Billa Murraya bez wątpienia nie dałbym sobie rady.
- W filmie pojawia się również jego syn. Jak się tu znalazł?
Z Homerem Murrayem znam się równie długo jak z jego ojcem. Bill i jego sześciu synów są po prostu nierozłączni. Zwykle kiedy chcę się z nim spotkać przy kawie, ląduje z całą siódemką... Ale Homer bardzo różni się od ojca, to raczej typ introwertyka. Jest jednak równie życzliwy i dobroduszny. No i mają identyczne oczy.
- Podobieństwo fizyczne jest uderzające!
Na żywo jeszcze bardziej niż na ekranie, gdzie przypomina go mniej, niż się spodziewałem. Podobnie jest z najmłodszym synem Billa Lincolnem. Ma zaledwie roczek i wygląda jak Bill jako karzeł. Wykapany ojciec: bystry, czarujący, kobiety się do niego kleją. Mogę się założyć, że wyrośnie z niego niezły numer.
- Bohater Murraya nazywa się Don Johnston. Dotąd imiona i nazwiska postaci w pańskich filmach miewały ukryte znaczenia. Czy tak jest i tym razem?
Mój bohater to współczesne wcielenie Don Juana. Dlatego wymyśliłem, że będzie się nazywał Don Johnson. Szybko jednak zdałem sobie sprawę z tego, że może się to źle kojarzyć, więc zmieniłem nazwisko na Don Johnston, co pozwoliło wprowadzić do scenariusza kilka dodatkowych gagów.
- Skąd pomysł, żeby współczesny Don Juan nosił dresy?
Najprawdopodobniej z oparów marihuany... Johnston to facet, który żyje w dostatku i spędza całe dni na kanapie, kontemplując upływający czas. Ma wszystko, do czego aspiruje dziś większość ludzi: wielki dom z drogimi meblami, mercedesa i masę wolnego czasu, z którym nie za bardzo wie, co zrobić. Zastanawiałem się nad tym, jak wyglądałby ktoś taki, i doszedłem do wniosku, że ubierałby się w dresy. Dres jest dla niego uniformem. Może go nosić wszędzie: w domu, w ogródku, wychodząc do sklepu czy restauracji. Nie musi zastanawiać się nad tym, co danego dnia na siebie założy. W Ameryce wielu ludzi nosi dresy na co dzień - w Polsce zapewne też. To zupełnie nie mój styl. Moim uniformem są czarna koszula i dżinsy.
- "Broken Flowers" to pierwszy pana film, w którym pojawia się tak wiele gwiazd: Bill Murray, Sharon Stone, Jessica Lange, Julie Delpy.
Mam wrażenie, że przylgnął do mnie wizerunek niezależnego reżysera, który współpracuje jedynie ze swoimi postrzelonymi kumplami. Ale tak nie jest. Od kiedy tylko mogłem sobie na to pozwolić, w moich filmach pojawiały się hollywoodzkie gwiazdy: Robert Mitchum, Johnny Depp, Winona Ryder. Tym razem zaprosiłem do współpracy genialne aktorki, z którymi Hollywood zawsze miał kłopoty ze względu na ich burzliwe temperamenty i bezkompromisowe charaktery. Role kochanek Johnstona napisałem specjalnie dla każdej z osobna.
- Muzykę - jak zwykle fantastyczną - też sam Pan dobierał?
Zawsze poświęcam jej dużo uwagi. Nic nie irytuje mnie bardziej niż nostalgiczna muzyka filmowa, która emocjonalnie terroryzuje widza. Dlatego staram się unikać muzyki w tle, znajdując dla niej w zamian pełnoprawne miejsce w fabule. W tym wypadku przybiera formę składanki do słuchania w samochodzie, którą przygotował dla Johnstona jego przyjaciel. Chciałem, żeby pojawiły się na niej utwory Mulatu Astatke z przełomu lat 60. i 70. Astatke to jeden z największych muzyków jazzowych z Etiopii, którego prawie nikt nie zna. A szkoda, bo jest niesamowity. Pozostałe utwory pasowały mi do poszczególnych scen. Piosenka, która pojawia się w czołówce, to utwór grupy Greenhornes, z którą jestem od dawna zaprzyjaźniony. Muzyka jest dla mnie najszlachetniejszą i najpiękniejszą formą wyrazu. Nie widzę powodu, dla którego miałbym tworzyć filmy bez muzyki. Nie widzę powodu, dla którego miałbym bez niej żyć!
Rozmawiał Rafał B. Niemojewski