Trwały związek polityczny On: były prezydent USA, niewierny mąż, bohater afery rozporkowej, którą fascynował się plotkarski świat, zgadując: czy ona go porzuci? Ona: niegdyś Pierwsza Dama, znakomita prawniczka, zdradzona żona, kandydatka na prezydenta. Są ciągle razem… Uchodzą nawet za wzorowe małżeństwo!
Teoretycznie, bo trudno nie pytać: czy to miłość, czy może interes i wyrachowanie sprawiły, że są w tym związku, choć tysiące par na ich miejscu już dawno by się rozstały? Poznali się wiosną 1971 r. na wydziale prawa. Ona była brzydka, ale pewna siebie. Mimo zaniedbanej fryzury, okularów z grubymi szkłami, braku makijażu i bezpłciowych strojów, wyróżniała się – wybitnym intelektem.
Urodziła się w 1947 r. w Chicago w rodzinie Rodhamów, drobnych fabrykantów tekstyliów. Była najstarszą z trójki dzieci. „W tym domu nie ma miejsca dla tchórzy!” – mówiła jej matka, zachęcając córkę, by rękoczynami wyrównywała porachunki z kolegami, którzy jej dokuczali. Hillary nigdy nie pozwoliła sobie w kaszę dmuchać. I tak jej zostało.
On był przystojnym, pełnym uroku kobieciarzem, który brylował na korytarzu elitarnego Yale. Tylko zamiast snuć intelektualne rozważania, przechwalał się głośno z tym swoim południowym akcentem, iż „w stanie Arkansas mamy największe arbuzy na świecie”. Trudno, żeby ona nie zwróciła uwagi na kogoś tak nie przystającego do standardów konwersacji na tej renomowanej uczelni…
Gdy przystanęła zaciekawiona jego przedziwnym exposé, koleżanka szepnęła: „To Bill Clinton z Arkansas, stale się tak przechwala”. Z miejsca się sobie spodobali, choć ona miała przydomek Damy z Lodu, a on był miłośnikiem życia, kobiet i muzyki. Ona – po- ważna i stonowana. On – spontaniczny i towarzyski. Chyba na zasadzie przeciwieństw zaiskrzyło miedzy nimi w mgnieniu oka.
Chłodna i wiecznie kalkulująca Hillary postrzegana była jako wyniosła intelektualistka o nieciekawej twarzy i szaroburym wyglądzie. A jednak to ona poderwała tego przystojniaka, choć kręciły się wokół niego panny o niebo atrakcyjniejsze. O dziwo, uchodzili za bardzo dobraną parę. Oboje byli straszliwie ambitni.
Hillary za nic nie chciała spędzić reszty życia tak jak jej matka – w kuchni. Miała bzika na punkcie równouprawnienia. Długo pozostawali w luźnym związku, bo ona ciągle odrzucała jego oświadczyny, okazując tym swoją niezależność.
Nie pamiętam, żeby ona się spieszyła do ołtarza. To jemu zależało na ślubie – wspomina zaprzyjaźniony z parą pastor.
Oboje szybko otworzyli sobie drogę do kariery, zgłaszając się jako wolontariusze do pracy w sztabie wyborczym George’a McGoverna – kandydata Demokratów na prezydenta.
Był rok 1972 i początek ich nieprzerwanej drogi na szczyt
William Jefferson „Bill” Clinton urodził się w 1946 r. w miasteczku Hope w stanie Arkansas. Jego ojciec zginął w wypadku samochodowym trzy miesiące przed narodzinami syna. Później matka wyszła powtórnie za mąż – za Rogera Clintona, hazardzistę i alkoholika. Bill uczył się świetnie, śpiewał w chórze, grał na saksofonie, myślał o karierze muzyka, potem lekarza. Ale odkąd prezydent John F. Kennedy uścisnął mu dłoń w Ogrodzie Różanym Białego Domu, myślał już tylko o polityce. Miał wtedy 16 lat.
Wybił się z nizin społecznych, studiując stosunki międzynarodowe na Georgetown University w Waszyngtonie. Pracując jako wolontariusz dla senatora z Arkansas, nadal się kształcił, aż dotarł na studia prawnicze Uniwersytetu Yale. I tam poznał Hillary. Matka Billa nie była zachwycona wybranką syna. „Powinieneś wziąć sobie jakąś dziewczynę z Południa” – radziła mu. Ale on i Hilary mieli już wspólne plany. Oboje widzieli się w służbie państwowej.
Wspierali się, czerpiąc wzajemnie ze swoich stanowisk. Dużo podróżowali, płacili słone rachunki telefoniczne za nocne rozmowy. Gdy Hilary wracała kiedyś z długiej służbowej podróży, Bill takimi słowami przywitał ją na lotnisku:
Kupiłem ten dom, który ci się tak podobał. Wyjdź za mnie, nie mogę sam w nim mieszkać.
11 października 1975 r. ten ceglany dom w Arkansas stał się scenerią dla ich kameralnego ślubu. W podróż poślubną pojechali do Acapulco. W 1982 r. urodziła się im córka Chelsea, ich jedyne dziecko, a w 1992 r. Bill został prezydentem USA. Dopiero wtedy, pod naciskiem opinii publicznej, Hillary przyjęła nazwisko męża. Mówi się, że to Hillary kierowała karierą Billa, aż do prezydentury. W znanej anegdocie pani Clinton pojawia się z mężem na stacji benzynowej, którą – jak się okazuje – prowadzi jej dawny chłopak.
– Widzisz – mówi jej Bill – gdybyś wyszła za niego, tkwiłabyś teraz na tym pustkowiu. – Nie, kochany – odpowiada mu słodko Hillary. – Gdybym wyszła za niego, to on byłby teraz prezydentem.
Biografowie obojga twierdzą, że nie jest to tylko anegdota. Małżeństwo Clintonów działa ciągle jak dobry team. By wspomagać Billa, Hillary przeobraziła się z oschłej, pewnej siebie intelektualistki w ciepłą mamę Chelsea, podtrzymującą żar domowego ogniska. Przychylny stylista wykreował jej nowy wizerunek: szkła kontaktowe zamiast grubych okularów, wypielęgnowana twarz, gęste brwi zdradzające ambicje, usta podkreślone mocną kredką, włosy lekko posrebrzone, doskonale ścięte. Do tego klasycznie skrojone, granatowe kostiumy, które świetnie służą figurze, podkreślając też wagę coraz ambitniejszych jej stanowisk.
Hillary jako pierwsza First Lady w historii USA kandydowała do Senatu. Została pierwszą kobietą senatorem ze stanu Nowy Jork. Wybrana powtórnie, piastowała ten urząd od 2001 do 2009 r. Walczyła z Barackiem Obamą o nominację na kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta USA w wyborach w 2008 r. Choć z nim przegrała, to jednak gdy Obama został prezydentem, powołał ją na stanowisko sekretarza stanu w swoim gabinecie.
Kariera Clintonów rozwijałaby się zapewne jeszcze dynamiczniej, gdyby nie kłopoty z życiem prywatnym Billa. Wśród jego licznych kochanek była nawet Miss Ameryki. Mimo niewątpliwych zdrad, Hillary nigdy nie odwróciła się od męża, konsekwentnie powtarzając, że wszystkie oskarżenia są dziełem jego przeciwników politycznych. Nawet wtedy, gdy była dziennikarka Gennifer Flowers, 12-letnią zażyłość z Clintonem udokumentowała kasetami, to i tak Hillary w słynnym wspólnym wywiadzie telewizyjnym w styczniu 1992 r., trzymając męża za rękę, oświadczyła, że go kocha i szanuje.
Stoję przy swoim mężczyźnie – wyznała, cytując słowa popularnej piosenki country: ,,Stand by Your Man”.
Po Gennifer, która uprawiała seks z Billem w łazience nawet podczas przyjęcia, na którym bawił on z żoną, wystąpiła Paula Jones. Kolejna kochanka, odzyskawszy pamięć, powiadomiła Amerykanów, że ich prezydent skrzywdził ją przed laty, namawiając do seksu oralnego. I tę rewelację Hillary przełknęła bez komentarza. Dopiero słynna afera rozporkowa z Moniką Levinsky zachwiała nieco postawą Pierwszej Damy.
Czy jest tu miejsce na miłość?
Bo ta młodziutka stażystka nie oddała poplamionej przez Billa sukienki do pralni i po kilku miesiącach mogła dostarczyć prokuratorowi niezbity dowód erotomańskich skłonności prezydenta. Tak więc okazało się, że Bill ma szczęście nie tylko do głupich kochanek, ale i… mądrej żony, która stoi za nim murem, publicznie rozgrzesza i przekonuje, jak dobrym, choć nietuzinkowym, są małżeństwem.
W swej autobiografii „Living History” pani Clinton tłumaczy, że nie rozwiodła się z wiarołomnym mężem, bo tyle z nim przecież przeżyła, no i nadal go kocha.
Wiem, że nikt nie rozumie mnie lepiej i nikt nie potrafi skłonić mnie do śmiechu bardziej niż Bill. Jest on wciąż najbardziej interesującą, pełną życia osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Rozpoczęliśmy naszą konwersację wiosną 1971 r. i ponad 30 lat wciąż rozmawiamy.
Wielu twierdzi jednak, że jej decyzje są podyktowane wyłącznie politycznymi ambicjami. Publicystka Barbara Olson (zginęła w ataku terrorystów 11 września 2001 r.) głosiła, że Hillary dla władzy i bogactwa poświęci wszystko, nawet własną godność. Tolerowała więc romanse męża, byle tylko utrzymać się na szczycie. Nie ma bowiem wątpliwości, że bez poparcia żony Bill Clinton zostałby w 1998 r. usunięty z Białego Domu, a wtedy i ona pożegnałaby się z zaszczytami związanymi z byciem First Lady.
Dick Morris, współpracownik Clintona, powiedział kiedyś:
Hillary kocha Billa, i Bill kocha Billa. A więc mają ze sobą wiele wspólnego.
Ci, którzy znają Clintonów, prywatnie twierdzą, że łączy tę parę niezwykły magnetyzm, rodzaj współzawodnictwa na wielu płaszczyznach. Sprawia to, że są sobie potrzebni na dobre i na złe, bo tylko wtedy mają motywację do działania. Czy jest lepszy przykład na sens porzekadła: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”?
Artykuł pierwotnie opublikowany na zlecenie Edipresse 09.11.2010.
Czytaj także: Przerwany taniec życia Patricka SwayzeByła gwiazdą kulinarnych programów. W jeden moment jej kariera zawisła na włoskuNie umieli bez siebie żyć i umarli niemal jednocześnie - Giulietta Masina i Federico Fellini