Haniu, rozmawiałyśmy o facetach, o rozstaniach, o dzieciach, właściwie o wszystkim, porozmawiajmy dzisiaj dla odmiany o kobietach.
Uff, uwielbiam kobiety, są znacznie bardziej skomplikowane, ciekawsze, intrygujące niż mężczyźni, w każdym razie statystycznie, bo na szczęście są wyjątki.
Naprawdę są bardziej intrygujące?
Im jestem starsza, tym bardziej doceniam ich towarzystwo. Kobiet 70-letnich, 40-letnich i moich córek. To nie jest żadne feministyczne exposé, naprawdę nie mam najmniejszego zamiaru podważać sensu i wagi męskości, ale kobiety po prostu uwielbiam.
A Ty lubisz swoją kobiecość?
Zdefiniujmy najpierw, co to w ogóle jest kobiecość.
Myślę, że nie tylko wygląd, kobiecość tkwi w nas, w naszym sposobie bycia, w odbieraniu świata, w emocjonalności.
Bingo. Tylko że w świecie mediów, zwłaszcza kiedy jesteś bardzo młoda, kobiecość równa się aparycja. Dlatego tej swojej wczesnej kobiecości nie znosiłam i robiłam wszystko, żeby ją spostponować, wręcz ukryć. Byłam ambitna, ciężko pracowałam, żeby udowodnić, że nie jestem tylko lalą na ekranie. Ale kiedy przytaszczyłam do telewizji kasetę z wywalczonym przez siebie pierwszym dużym wywiadem na wyłączność, z Luciano Pavarottim, usłyszałam od szefa tylko uwagi na temat mojego wyglądu. Zresztą niezbyt pochlebne (śmiech). Intensywnie starałam się zasygnalizować, że wśród moich całkiem dobrze funkcjonujących organów jest mózg, a opakowanie, długość nóg, rozmiar miseczki – to cechy trzeciorzędne.
A jaki miałaś rozmiar miseczki?
Taki, jak dziś, bez rewelacji (śmiech). Dziś mam o 21 lat więcej i, prawdę mówiąc, o niebo bardziej lubię tę swoją starszą wersję kobiecości. Mam błogie poczucie, że już niczego nikomu nie muszę udowadniać, a jeśli już, to tylko sobie.
Czy powierzchowność jest dla Ciebie ważna?
Oczywiście, tak jak dla każdej kobiety. Tylko że im jesteśmy starsze, tym mamy większą świadomość swojej wartości, w której wygląd jest tylko jedną częścią układanki. Gdy patrzę na dzisiejsze 14-latki, przeraża mnie, jak bardzo wyznają kult ciała, dla nich dzień bez 60 brzuszków jest stracony. Mam wrażenie, że w młodym pokoleniu dokonuje się coś na kształt antyfeministycznej rewolucji. Dlatego odczułam ulgę, gdy moja robiąca brzuszki i licząca kalorie 14-letnia Julia przyszła ostatnio do domu z książką „Żywe lalki. Powrót seksizmu” Natashy Walter, znanej feministki. Ucieszyło mnie, że nie padła ofiarą filozofii, że o wartości kobiety stanowi wyłącznie jej wygląd. „You are what you look” – jesteś tym, jak wyglądasz, taki przekaz sprzedają dziś młodym kobietom media. Chore. Trzeba z tym walczyć, bo pod nosem wyrasta nam pokolenie lalek Barbie właśnie, a nasze babki sufrażystki przewracają się w grobach.
Nawet słowo „look”, czyli wygląd, zaczęło funkcjonować w mowie młodzieżowej.
Tak, tym bardziej się cieszę, gdy moje córki, nie bagatelizując „look”, zwracają uwagę na to, co jest od „look” znacznie ważniejsze.
Czego uczysz swoje córki?
Dużo, bardzo dużo z nimi rozmawiam i piekielnie się cieszę, że te rozmowy są coraz częściej inicjowane przez Ankę i Julę. Rodzicielstwo nie może się ograniczać do zbioru nakazów i zakazów, musi być ugruntowane na solidnym fundamencie miłości i przyjaźni. Staram się nie być matką mentorem czy policjantem, bo wiem, jak łatwo stracić zaufanie. Miałyśmy z Julką krótki okres burzy i naporu. W wieku 12 lat stwierdziła, że już mnie nie potrzebuje. „Nie wchodź nieproszona! Nie radź mi” i tak dalej…
O Boże, skąd ja to znam!
Myślę, że większość matek przez to przechodzi, trzeba po prostu wytrwać na posterunku i być blisko, nawet jeśli mały człowiek goni cię, gdzie pieprz rośnie. Dzisiaj, po dwóch latach, jesteśmy z Julką bardzo sobie bliskie. Dziś nie ma już obaw przed poproszeniem mnie o radę. I nie są to rady dotyczące „look”. Dość otwarcie mówię Julii i Ance o własnych błędach młodości i staram się im narysować coś na kształt mapy drogowej, żeby wiedziały, że można ich uniknąć.
Błędy młodości? Uciekałaś z domu, brałaś narkotyki?
Bez przesady, nie brałam i nie uciekałam, ale ściemniałam, że śpię u koleżanki, a lądowałam na dyskotece. A im bardziej moja mama próbowała wtłoczyć mnie w swoje ramy, tym bardziej się buntowałam. Klasyka. Staram się o tym pamiętać i zanim powiem „nie”, układam sobie w głowie odpowiedź na pytanie: „Dlaczego nie?”. Myślę, że kobietom z mojego pokolenia jest znacznie łatwiej być rodzicem. Moja mama była dzieckiem wojny. Z wszystkimi przynależnymi jej pokoleniu lękami, niepewnością. My jesteśmy bardziej podobne do swoich córek. Podobnie się ubieramy, myślimy, słuchamy tej samej muzyki. Julka i Ania notorycznie siedzą w mojej szafie, a ja odwdzięczam się im tym samym – nosimy ten sam rozmiar. Kiedy jedziemy samochodem, razem się wydzieramy, śpiewając „Radioactive”. Wszystko jest OK, dopóki nie zaczynam się gibać w takt muzyki. Julka mówi, że ja zupełnie inaczej to robię i że moje anachroniczne gibanie jest po prostu nie do przyjęcia.
Kiedy Ty przestałaś się buntować?
A wiesz, że nigdy. Ja do tej pory się buntuję. Może to wynika też z tego, że mama bardzo wiele ode mnie wymaga. W przeciwieństwie do taty, który chciał tylko, żebym przeczytała odpowiednie książki i słuchała odpowiedniej muzyki. Zawsze miałam poczucie jego absolutnej akceptacji. Mama natomiast wciąż traktuje mnie jak małą, 43-letnią dziewczynkę, którą trzeba poprowadzić za rękę, bo inaczej zgubi drogę. W pewnym sensie słodkie i ujmujące, ale wymagające niekiedy dawki zdrowego buntu (śmiech). Ale poważnie: wiem, że mama jest dla mnie ostoją, skałą. Wiem, że skoczy dla mnie w ogień.
Masz też serdeczne przyjaciółki?
Tak – nie wyobrażam sobie bez nich życia. Sprawdziły się w najtrudniejszych sytuacjach, wiem, że zawsze będziemy dla siebie oparciem. Jedna właśnie ciężko zachorowała. Od ponad miesiąca nie mogę z nią porozmawiać…
Mówisz do Dorocie? Pojechałaś nawet do szpitala w Lizbonie, gdzie leży.
Lekarze mieli wybudzać ją ze śpiączki, chciałam być wtedy przy niej. Niestety, okazało się, że jeszcze na to za wcześnie. Ale byłam obok, gadałam do niej, opowiadałam, co u mnie, głaskałam po łapce, a nawet nuciłam jej ulubioną mantrę mnichów tybetańskich. Personel taktownie udawał, że nie słyszy tych zawodzeń.
Długo się już przyjaźnicie?
Nasze córki chodzą do jednej klasy i od trzech lat są absolutnie nierozłączne. Siłą rzeczy my też bardzo się zżyłyśmy. Kocham Dorotę, choć jesteśmy chyba skrajnie różne. Ona opanowana, ja z wiecznym ADHD, ona zagorzała joginka, podczas gdy ja na jodze wytrzymałabym góra pięć minut. To, co się Dorocie wydarzyło, dało mi do myślenia, i nie tylko mnie. Betti Jałocha (dziewczyna, na którą skoczył samobójca,) przesłała mi sms-a: „Hania, dbaj o siebie, a przede wszystkim korzystaj z każdej chwili”. Nasze życie może zmienić się w ułamku sekundy, nie ma więc co tracić czasu na, za przeproszeniem, pierdoły. Oprócz Doris, mam jeszcze Olę, cudowną, piękną i mądrą kobietę. Niesamowicie utalentowaną – jest projektantem wnętrz. No i jest Asia, którą znam chyba od dziewięciu lat, ale zbliżyłyśmy się do siebie stosunkowo niedawno. Podziwiam ją i jej niesamowitą siłę, a jednocześnie delikatność. Jest jak połączenie ognia i wody, pełna pasji, a ja uwielbiam kobiety z pasją.
I chyba właśnie Joannie Przetakiewicz – jako jedynej – udało się zmusić Ciebie do zmiany stylu ubierania się?
Ona mnie do niczego nie zmuszała, bo ja nie robię niczego wbrew sobie. Po prostu gdy zaczęłam pracować w mediach, wbiłam się w szpilki i garnitur. Wydawało mi się, że tak wypada. A po przeprowadzce na wieś odżył mój pociąg do dresów i tenisówek. To była moja reakcja na image „pani z telewizji”. Kiedy jednak Joanna zaczęła projektować stroje i utworzyła znaną już dzisiaj La Manię, zobaczyłam, że powstaje piękna, ponadczasowa klasyka. I że ja też się w niej dobrze czuję. La Mania to cały charakter Joanny – przekora i pazur, a jednocześnie przywiązanie do tradycji.
Cały wywiad z Hanną Lis znajdziecie w najnowszym numerze "Vivy!" (17/2013)