Nam 83-letni aktor opowiedział o swoich życiowych wyborach, pasjach, miłości do żony, o tym, jak ważna jest przyjaźń i nieważny majątek, o dumie, którą czuje, widząc trójkę swoich dzieci i dlaczego mówi w tak piękny i niezwykły sposób.
Krystyna Pytlakowska: Przyjaciele mówią, że jesteś Guciem, ale bywa, że i poważnym Gustawem. Widzisz w sobie tę dwoistość?
Gustaw Holoubek: To wygodny podział, ale mnie chyba nie dotyczy. Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie kreowałem swojej osoby, w żadnej wersji. Żyję z dnia na dzień i konsumuję z życia to, co ono przynosi. Za każdym razem dokonuję takich wyborów, które są dla mnie korzystne. I w tym nie różnię się chyba od innych. Ciągle zaskakuje mnie i raduje ocena tych, którzy widzą we mnie jakieś tam cechy, jakich ja nawet w sobie nie przeczuwam. Mam bardzo wielu znajomych, więc tych ocen jest też mnóstwo. Ale nie mają one żadnego wpływu na mnie, na moją sytuację prywatną.
- Sprowokowałeś mnie tą „sytuacją prywatną” do zadania pytania, które chciałam postawić na końcu. Powiedziałeś kiedyś, że teatr jest tylko teatrem, a życie życiem...
Teatr to przygoda. Pasjonująca, fascynująca, trzeba się jej poświęcić. Ale czym prędzej należy zrzucać go z siebie i wracać do rzeczywistości.
- A jednak, mimo niechęci do kreowania, wykreowałeś siebie jako aktora. Przyznałeś się, że specjalnie, mówiąc, przeciągasz sylaby. Bo to daje efekt głębi intelektualnej?
To nawyk, który wziął się z lekcji dykcji na początku nauki w szkole teatralnej. Gdy do niej wstąpiłem, miałem akcent krakowski, sepleniłem i, mówiąc, w ogóle nie uwzględniałem liter.
- To dlaczego Cię w ogóle przyjęli?
Nie wiem. Może dlatego, że tak płakałem i smarkałem przy „Moim testamencie” Słowackiego, iż egzaminator zapytał: „Czy pan jest przy zdrowych zmysłach? To jeden z pogodniejszych utworów tego poety! A poza tym pan nie wymawia aż sześciu liter...” Ale egzamin zdałem. Myślę, że dostrzegli we mnie pewien rodzaj temperamentu.
- Zobaczyli aktora, jak myślę. Dlaczego swoją książkę „Wspomnienia z niepamięci” zakończyłeś na szkole teatralnej? Czy to znaczy, że podzieliłeś swoje życie na młodość i dorosłość?
Nie. Potem zaczął się obszar bardzo dla mnie niebezpieczny.
- Zahaczający o bardzo osobiste zwierzenia?
I przeżycia związane z zawodem, z poznawaniem różnych ludzi, środowiska. Ludzi wielkich, ale także półidiotów. A opiniowanie tej sfery życia nie do mnie należy.
- Unikasz takich manifestacji?
Unikam tego typu konfliktów. Unikam bycia arbitrem w sprawach, które mnie bezpośrednio dotyczą - zawodowych.
- Życie jednak wiele razy zmusiło Cię do zajęcia zdecydowanego stanowiska, jak choćby wtedy, gdy oddałeś w stanie wojennym mandat poselski.
Oczywiście. Życie za każdym razem, codziennie, zmusza mnie do dokonywania wyborów. Do ocen. Do brania udziału w tym życiu.
- Dlaczego zgodziłeś się być działaczem ZASP-u, posłem i potem senatorem?
Tylko ze względu na słabość charakteru wyrażałem zgodę na przyjmowanie tych stanowisk. Jako prezes ZASP-u starałem się być wierny zasadom zrodzonym w tym środowisku. Wiedziałem, co jest dla niego korzystne, a co groźne. Za swój sukces uważam wywalczenie zasady, że dyrektorem teatru nie można było mianować nikogo bez zgody związku. Zmierzało to do tego, by wszyscy dyrektorzy teatrów byli artystami, a nie urzędnikami od polityki. Zauważ, że w latach 70. byli sami wspaniali dyrektorzy: Hübner, Axer, Dejmek, Warmiński. A posłem? Nie chciałem nim być, jak może pamiętasz. Władze partyjne mnie nim wyznaczyły, mimo iż nigdy nie byłem członkiem żadnej partii. Widocznie widziano pewien pożytek w mojej obecności w Sejmie, bez względu na moje przekonania polityczne. A potem uznałem za zaszczyt, kiedy Wałęsa zwrócił się do mnie, żebym został senatorem. Pasjonuję się polityką, ale jako amator, kibic, a nie urzędnik.
- Jako amator zajmujesz się kilkoma innymi dziedzinami życia. Na przykład piłką nożną. Zawsze zastanawiałam się, czemu właściwie nie zostałeś piłkarzem?
Masz rację. Ja też się nad tym zastanawiam. Pewnie z tego samego powodu, dla którego nie zostałem urzędnikiem magistratu. Moja matka miała takie ambicje, dla niej to byłby najwyższy awans. Matka zajmowała się domem, a ojciec był szalenie aktywny. Był wspaniałym człowiekiem, pełnym fantazji, wyobraźni; działaczem Sokoła - międzynarodowej organizacji gimnastycznej. To od niego przejąłem sportowe pasje. Gdy miałem 10 lat, zachorował, od razu śmiertelnie. Matka - pamiętam - gdy jechaliśmy do szpitala, powiedziała: „Nigdy mnie nie słuchał. Tyle razy prosiłam, błagałam, ale nie słuchał”. Miała na myśli jego szastanie swoim zdrowiem.
- Wolała Cię pewnie jako aktora niż sportowca?
Raz była w teatrze, żeby mnie obejrzeć. Widziała mnie w sztuce, w której graliśmy prawie nago - o starożytnej Grecji. Wszyscy mieliśmy kostiumy sprowadzone tylko do przepaski na biodrach. Odys ważył 106 kilogramów, a ja - 49. Matka zapytała, czy ten Odys to jestem ja. Postanowiłem więc już jej nie zapraszać, skoro nie rozróżniała takich wyraźnych cech fizycznych.
- Widziała Cię jako atletę, bo dla matki jej dziecko zawsze jest najpiękniejsze?
Dokładnie tak było. Mieliśmy sąsiada - malarza pokojowego, mierzącego 145 centymetrów. Kiedyś jego córeczka przyszła do nas i zastała moją matkę przy sprzątaniu świątecznym. Matka stała na stole, przypinając w oknie firanki. Córka sąsiada patrzy i mówi: „Jaka pani duża, prawie jak mój tata”.
Matkę cieszyły moje sukcesy na scenie, ale nie wdawała się w tę materię zbyt szczegółowo. Zaklinała mnie tylko, żebym uważał na siebie. Podobnie jak moja ostatnia żona Magda. Zawsze, gdy wychodzę z domu, mówi: „Błagam, tylko nie oblej się zupą”.
- Jest bardzo opiekuńcza, a odkąd Wasz syn, Jaś, odszedł z domu, przelała na Ciebie swoje uczucia macierzyńskie.
I ja to doceniam. W każdym razie obie musiały zdawać sobie sprawę z tego, że zdrowie nie zależy tylko od uważania na siebie.
- Jako 16-latek zachorowałeś na gruźlicę?
Zaraziłem się w niemieckiej niewoli, podczas ogromnego głodu i zimna. Temperatura sięgała minus 30 stopni. Potem leczyłem się kilkanaście lat i dzięki Bogu się wyleczyłem.
- Zaliczyłeś to potem do kategorii cudów.
Bo stał się cud. Gdy zaczynałem chorować, nie było na tę chorobę żadnych lekarstw. A potem była już streptomycyna. Wyrok został cofnięty. Zresztą moje pokolenie w dużej mierze było dotknięte tą chorobą.
- Wiem, mój ojciec też na nią chorował, leczył się w Zakopanem.
W Zakopanem mieszkałem przez dwa lata, w czterech sanatoriach po kolei. Jeżeli ktoś miał ambicje towarzyskie, była to choroba bardzo przydatna. Wystarczy przeczytać „Czarodziejską górę” Tomasza Manna, by zorientować się, jakie wśród pacjentów krążyły namiętności.
- I erotyzm, z powodu ciągle podwyższonej temperatury?
Podobno, jak mi tłumaczono, nadmierna pobudliwość brała się z powodu powiększonej śledziony, która uciskała nasieniowody. Ale to takie lekarsko-fizjologiczne tłumaczenie. Moim zdaniem ta choroba dawała człowiekowi bodziec romantyczny. Powodowała tęsknotę za przygodami, ale i za idealną miłością.
- Wtedy pierwszy raz się ożeniłeś, z aktorką Danutą Kwiatkowską?
Tak. Poznaliśmy się w szkole teatralnej - byliśmy na jednym roku.
- Tamto uzdrowienie nie było chyba jedynym cudem w Twoim życiu?
Mnie się wydaje, że ja wręcz kroczę drogami cudów. Miałem jeszcze szereg innych poważnych kłopotów ze zdrowiem. I po dzień dzisiejszy przekraczam ciągle progi ostatecznego zagrożenia, żeby potem przejść do normalności. Jestem więc specjalistą w tym zakresie. Ale moi przyjaciele mówią, że jestem tytanem zdrowia. Ja uważam siebie za tytana, ale w zwalczaniu chorób. Nie wiem, skąd mi się to bierze. Myślę, że sprawia to swoisty optymizm. Nie mogę jakoś nigdy wyobrazić sobie tragicznego zakończenia. Moja wyobraźnia podpowiada mi właśnie rozwiązania cudotwórcze.
- Powiedziałeś niedawno, że najbardziej boisz się odchodzenia - rozdźwięku pomiędzy chęciami a tym, co dzieje się z ciałem. Pomiędzy duszą a niemocą fizyczną.
Taak... Lęk przed odchodzeniem... Mam taki lęk. On objawia się we wszystkim. A najbardziej w takich zwyczajnych sprawach. Zawsze mnie ogarnia na przykład, gdy mam zmienić mieszkanie.
- I dlatego nie zmieniasz ich często?
Ale kilka razy zmieniałem i zawsze było to połączone z jakimś strachem. W ogóle takie sytuacje, w których moje życie zaczyna być unormowane i nagle dokonuje się jakaś zmiana, napawają mnie lękiem. Jestem przywiązany bardzo silnie do egzystencji już oswojonej. Najchętniej więc mieszkałbym cały czas w tym samym mieszkaniu i pracował w tym samym teatrze.
- A tymczasem to właśnie Twoja osoba zmieniła bieg historii. Jako Gustaw-Konrad stałeś się bohaterem narodowym. Wszystko zaczęło się przecież od „Dziadów” 1968 - to wielkie pęknięcie polityczne?
Wszystko zaczęło się od „Profesora Tutki” Szaniawskiego. Kręciliśmy go dla telewizji i mieliśmy zdjęcia nocne pod Pałacem Kultury. W pewnym momencie, o północy, z krzaków wokół placu Defilad wylazł towarzysz Zenon Kliszko (do 1970 roku sekretarz PZPR - red.) z jakąś dziewczyną, która szła krok za nim. Sytuacja dwuznaczna: noc, Kliszko z dziewczyną i krzaki. Ja ucharakteryzowany czekałem na zdjęcia. Przywitał się ze mną i mówi: „Co pan tu robi?” Ja więc zapytałem: „A co pan tu robi?” „A właśnie wyszedłem na spacer, to moja córka” i przedstawił mnie tej panience. Wywiązała się konwencjonalna rozmowa, żeby pokryć nasze zażenowanie. „Co słychać?”, pyta Kliszko. Ja, że właśnie próbujemy w teatrze „Dziady”. „Słyszałem, to będzie bardzo interesujące”. „Zapraszam więc na premierę. Bylibyśmy zadowoleni, gdyby pan zechciał wyrazić swoją opinię”.
- Kliszko potem był głównym przeciwnikiem „Dziadów”, postulując ich zdjęcie ze sceny?
To on wywołał tę całą awanturę, był głównym animatorem zdjęcia „Dziadów” i zdemolowania Teatru Narodowego. Jak wiadomo, dyrektor Kazimierz Dejmek wtedy odszedł, a wraz z nim kilkunastu aktorów. I tak świetnie zaprojektowany Teatr Narodowy się skończył.
- Wers: „Plwajmy na tę skorupę” Kliszko wziął do siebie? Podobno wstał w formie protestu.
Na widowni znajdował się wtedy jeszcze ambasador ZSRR. Rzeczywiście mówiłem te wersy przeciwko albo, innymi słowy, zgodnie z oczekiwaniami Mickiewicza i publiczności. Ale nie przypuszczałem, że to się tak skończy. Teraz można to już traktować jak anegdotę.
- Jesteś mistrzem w opowiadaniu anegdot.
A znasz tę ze stanu wojennego? Do księgarni wchodzi zomowiec: „Czy jest »Pan Tadeusz«?” A ekspedientka odwraca się w kierunku zaplecza: „Tadek, przyszli po ciebie”. Albo taka dotycząca przechwalanek męskością: „Kolega ile może w ciągu nocy?” „No dwa, trzy razy”. „Co pan powie? Liczy pan wte i z powrotem?”
Niedawno Wisława Szymborska opowiadała, jak stała w kolejce w aptece. Rozpoznał ją tam jakiś erotoman. Gdy byli blisko okienka, krzyknął: „Dla nas proszę 10 prezerwatyw”. Zrobiła się cisza. I w tej ciszy Szymborska cichutko powiedziała: „Poprosimy o najmniejszy rozmiar”.
- Wróćmy do burz w Twoim życiu zawodowym - w 1983 roku zabrano Ci Teatr Dramatyczny, którym kierowałeś od 1972 roku. W odwecie za złożenie mandatu poselskiego. Bardzo to przeżyłeś?
Pomogły mi wtedy dwie okoliczności. Pierwsza, że nigdy nie miałem poczucia, iż jestem dyrektorem. Zawsze miałem sceptyczny stosunek do moich funkcji. Przyjąłem to więc bez specjalnego bólu. Druga okoliczność to moja żona, która natychmiast po brutalnym wyrzuceniu mnie z teatru zapowiedziała, żebym się niczym nie kłopotał.
- Chodziło o pieniądze?
O wszystko: począwszy od pieniędzy, a skończywszy na wsparciu psychicznym. Magda powiedziała, żebym broń Boże się tym nie przejmował, ponieważ ona wszystko jest zdolna wziąć na swoje barki. Na szczęście nie musiałem jej takimi obowiązkami obarczać. Szybko podjąłem pracę w innym teatrze.
- Wierzysz, że to, co ma być, i tak nastąpi?
Po moim sukcesie w „Królu Edypie” (2004 rok, Teatr Ateneum) powinienem uwierzyć w przeznaczenie, bo to utwór, który bezwzględnie wyznacza człowiekowi los jako determinację, bez możliwości wpływu na odwrócenie biegu wydarzeń. Nie wierzę jednak w przeznaczenie do tego stopnia, żeby powierzyć mu swoją osobę pod każdym względem.
- Czasem jednak działasz irracjonalnie. Mam na myśli sprawy miłosne. Pamiętasz, co się działo, kiedy związałeś się z Magdą Zawadzką, młodszą o ponad 20 lat?
Wzburzyło to wszystkich moich znajomych. Ale było silniejsze ode mnie i wszelkiego rozsądku.
- Przyjaciele ostrzegali: „Ona i tak cię rzuci”.
Bardzo brutalnie mnie ostrzegali. Mówili: „Gucio znowu się ożenił, już nie chcemy powiedzieć, z kim”. Bardzo dyplomatycznie się wyrażali.
- Kto sam bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem?
W każdym razie wszystko, co mówili, okazało się nieprawdą. Jest wprost przeciwnie. Moja żona Magda po raz pierwszy stworzyła mi prawdziwy dom, taki od początku do końca. I teraz chętnie wracam do domu tylko z jej powodu.
- Dlaczego zakochałeś się właśnie w Magdzie?
Oto jest pytanie...
- Magda mówi, że też nie wie.
Moja matka, która przeczytała tylko jedną książkę w życiu, mianowicie „Pana Wołodyjowskiego”, była zakochana w Basi Wołodyjowskiej i pamiętam, że od zarania moich kontaktów z dziewczynami stworzyła sobie model tej Basi i żadnej innej kobiety nie przyjmowała do wiadomości. A ja nie mogłem sprostać jej gustom. Aż tu nagle pojawiła się prawdziwa Basia Wołodyjowska. Żałuję bardzo, że matka nie doczekała tego momentu, gdy poznałem Magdusię. Zaczęło się niedobrze, bo nie podobałem się jej w ogóle. Wręcz byłem przez nią ignorowany. Ale stało się ze mną coś strasznego. A mianowicie pojawił się we mnie upór trwający całymi tygodniami, miesiącami, który nie pozwolił mi nie zwracać na nią uwagi. I w końcu, pewnie z powodu straszliwego zmęczenia, przyjęła moje zaloty. I bez słowa zaakceptowała wszystkie moje zamiary, łącznie z matrymonialnymi. To był wielki mój, że tak powiem...
- Sukces?
Wysiłek. Bo przecież wszystko: i rozsądek, i poczucie rzeczywistości, i dotychczasowe moje życie nie pozwalało mi tak poważnie i jednoznacznie traktować jej osoby. Jednak coś się stało takiego, że nie mogłem się od tego uczucia uwolnić. I chociaż najpierw tylko ja byłem zakochany, to z biegiem lat role się wyrównały, jeżeli można tak powiedzieć. A w niektórych dziedzinach zamieniły. Na samym początku Magda spytała mnie: „Dlaczego pan tak dużo mówi?” Speszyłem się okropnie, ponieważ kiedy ja byłem młody, to my, mężczyźni, mieliśmy obowiązek mówienia, podrywania dziewczyny za pomocą słów.
Potem więc milczałem i milczę do dziś, natomiast Magdusia, dzięki Bogu, przemówiła.
- Dla Magdy rozstałeś się z aktorką Mają Wachowiak i to mieli Ci za złe przyjaciele - Dygat i inni?
Właściwie tak, ale porządek rzeczy był nieco inny. Ja wcześniej zaniedbałem Maję, a dopiero potem poznałem Magdę. To nie było coś za coś.
- Z Mają, która wiele lat temu wyjechała do Niemiec, miałeś córkę Magdę. Co ona teraz robi?
Mieszka w Monachium i jest wykształcona w dziedzinie dla niej szalenie atrakcyjnej, a dla mnie całkowicie niezrozumiałej. Skończyła socjologię i pracuje w czymś w rodzaju domu poprawczego. Doskonale sobie radzi i jest entuzjastką tego, co robi.
- Jesteś dumny ze swoich dzieci?
Bardzo dumny. Z najstarszej - Ewy, która skończyła archeologię śródziemnomorską, Magdy i najmłodszego Jasia, który skończył wydział operatorski szkoły filmowej. Moje dzieci są świetne.
- Masz z nimi kontakt? Kiedyś przyznałeś, że żałujesz, że nie byłeś dobrym ojcem.
Nadal uważam, że dla moich córek nie byłem tak dobrym ojcem, jak dla Jasia. Lecz nie zmienia to faktu, że jesteśmy ze sobą na linii, chociaż spotykamy się rzadko. Ale wszystko jest w porządku, córki mi się zwierzają ze wszystkich swoich zasadniczych spraw. Niedawno Magda urodziła syna, który nazywa się Jakub. Na drugie ma Gustaw.
- Chyba dla upamiętnienia „Dziadów” Dejmkowskich? To ile masz wnuków?
Dwóch. Tego malutkiego i syna mojej pierwszej córki, dorosłego wspaniałego Piotra, który jest egiptologiem, robi światową karierę.
- I przyjaźni się z Jasiem - Twoim najmłodszym synem?
Bardzo się przyjaźnią.
- Wszystko więc się ułożyło. Ród zostanie przedłużony i można mieć poczucie nieśmiertelności?
Chciałbym mieć takie poczucie, ale gdyby to było takie proste! Jak tylko sięgam myślami w te rejony, natychmiast ogarnia mnie taki strach, że przestaję o tym myśleć i wyobrażać sobie cokolwiek.
- Wtedy Twoja żona wpływa na Ciebie kojąco i chętnie poddajesz się sile jej osobowości?
Magda ma swoje kompetencje, którym się trudno sprzeciwiać, bo jest bardzo rozumna. I ma wysoko wykształcony zmysł praktyczny. W codziennych problemach jej opinia jest zawsze dla mnie bardzo cenna. Ale nie znaczy to, bym całkiem poddawał się jej supremacji. Wprost przeciwnie, jeśli ma mi coś do zarzucenia, to fakt, że bez przerwy wymykam się spod jej wpływu. Ale to jest tak, że ja mam wysoko wykształcone poczucie wolności. Chęć robienia tego, na co mam ochotę.
- Nikt Ci niczego nie nakaże? Walka z Twoim nałogiem nikotynowym trwa chyba z 50 lat.
Nikt mi niczego nie może nakazać. Czuję się skrępowany wszelkimi nakazami. Na pewno nie jestem osobą społeczną. Jestem kimś w rodzaju wędrownika po własnych manowcach.
- Masz wobec życia wymagania?
Niezbyt wygórowane. W porównaniu z tym, co mają gwiazdy światowe - domy, samochody, dacze na Lazurowym Wybrzeżu, nie mam nic. I nigdy nie miałem o to pretensji. Chwalę sobie umiarkowanie i przestrzegam moich zamożnych przyjaciół, żeby nie upajali się, broń Boże, posiadanym majątkiem. Bo on jest najmniej ważny.
- Póki stać Cię na codzienne kawy u Bliklego, jest dobrze?
Cieszę się, że mogę też sprostać pasjom żony, która lubi podróże. Stać nas na to, żeby pojechała na Cypr albo do Tajlandii, bez specjalnego uszczerbku dla finansów.
- Lubisz sprawiać ludziom przyjemność?
Jestem dawcą, a nie biorcą. Moją główną radością jest możliwość dawania czegoś ludziom. Teatr też jest darowizną wobec innych.
- Przyjaźń również jest dawaniem? Zawsze mnie ciekawiło, o czym przez 40 lat rozmawiacie z pisarzem Tadeuszem Konwickim, z którym widujesz się codziennie. O poważnych sprawach?
Wstydzimy się mówić poważnie.
- Bo nie wypada?
Nie chcemy wygłupiać się, mówiąc mądrości, które wcale mądrościami nie są.
- A życie nie jest mądre?
Życie jest głupkowate przecież. Trzeba się bardzo skupić i powołać całą swoją wiedzę, żeby w ogóle powiedzieć coś mądrego. Nam się tego nie chce. Jest jednak pewna dziedzina, w której nie żartujemy. To zdrowie. Bardzo dbamy z Tadziem o siebie nawzajem. Muszę mu codziennie zdawać raport ze swojego samopoczucia. I on mi radzi, co mam robić. Od tylu lat rozmawiamy ciągle o tym samym. Począwszy od tego, co się dzieje w gazetach, a skończywszy na plotkach.
- Obmawiacie znajomych?
Niektórych obgadujemy od stóp do głów. Ale mitygujemy się, gdy dochodzi do konfrontacji z tymi osobami. Niepisaną zasadą naszej trójcy - Dygat, Konwicki i ja - był sposób obgadywania. Dygat i Konwicki obgadywali mnie, ja z Konwickim Dygata, a Dygat ze mną Konwickiego. Kiedy Staś umarł, zabrakło nam tego ogniwa.
- Dokonujesz jakiegoś życiowego bilansu?
On jest bardzo prosty: dziękuję Bogu codziennie za to, że mnie przeprowadził przez tyle mielizn, niebezpieczeństw, których w końcu uniknąłem.
- I nie żałujesz, że jednak nie zostałeś piłkarzem?
Do tej pory, jak oglądam mecze, to wydaje mi się, że jestem na boisku. Od początku jestem kibicem Cracovii. Właśnie dostałem zaproszenie od władz klubu, żeby wziąć udział w Komitecie Honorowym Obchodów 100-lecia jego istnienia.
- Pozostajesz więc wierny sobie całe życie?
I swoim nałogom. Najważniejsze w życiu to być wiernym sobie i nałogom.
- To brzmi jak epitafium.
Wiesz, co chciałbym mieć na swoim nagrobku? Gdzieś w okolicach Złoczowa widziałem na wiejskim cmentarzyku napis: „A nie mówiłem, że jestem chory?” Mógłbym mieć podobny.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska/ Viva!
Zdjęcia Jan Holoubek
Stylizacja Magdalena Jarosz
Makijaż Julita Jaskółka/Isa Dora
Fryzury Monika Stach
Produkcja sesji Elżbieta Czaja
Współpraca Michał Korolec
Podziękowania dla Ani Kuczyńskiej, sklep Solec 85, firmie Folli Follie, Galeria Mokotów, ul. Wołoska 12 oraz gospodarstwa agroturystycznego nad Wkrą, Szczypiorno, tel. (022) 785 5130.