Grażyna Biskupska

Obarczono ją odpowiedzialnością za śmierć policjantów. „Przekreślono kilkanaście lat mojej pracy. Wdeptano w ziemię”, wspomina.
/ 17.08.2006 10:52
grazyna1.jpgPrzez wiele lat była chlubą policji, postrachem najgroźniejszych przestępców. Błyskotliwą karierę Grażyny Biskupskiej, naczelnik wydziału do spraw terroru kryminalnego, przerwała tak zwana sprawa Magdalenki. W rozmowie z Moniką Stukonis opowiada o tym, co przeżyła, zanim miesiąc temu sąd ją uniewinnił.

Ponad trzy lata temu cała Polska żyła „sprawą Magdalenki”. 5 marca 2003 roku policjanci przypuścili szturm na willę, w której ukrywali się wyjątkowo groźni bandyci – Igor Pikus i Robert Cieślak, od roku szukani przez policję w związku z zabójstwem w Parolach. W czasie akcji zabezpieczania skradzionego tira zginął tam wówczas naczelnik sekcji kryminalnej komendy w Piasecznie i policja postawiła sobie za punkt honoru złapanie morderców.
W Magdalence 5 marca rozegrał się straszliwy dramat. Bandyci zaminowali teren przed willą, w której się ukrywali. Zginęło dwóch antyterrorystów, 16 innych zostało rannych. Odpowiedzialnością za tragedię obarczono Grażynę Biskupską, naczelnik wydziału do spraw terroru kryminalnego, oraz jej dwóch szefów. W ciągu kilku dni jedna z najlepszych policjantek, wielokrotnie nagradzana i wyróżniana, została skazana na cywilną śmierć. Groziło jej do ośmiu lat więzienia. Dopiero miesiąc temu – trzy lata i trzy miesiące po tragedii, Sąd Okręgowy w Warszawie wydał wyrok: Niewinna.

Monika Stukonis: – Pamięta Pani dobrze 5 marca 2003 roku? Co się wtedy stało?
Grażyna Biskupska: Ten dzień tak naprawdę ciągnął się od 4 marca. Wychodziłam do domu tylko na parę godzin przebrać się, zdrzemnąć, wziąć prysznic. 4 marca dostaliśmy informację, że w domu w Magdalence widywani są Pikus i Cieślak. Namierzaliśmy ich od roku. Była wreszcie szansa na ich zatrzymanie. Pracowaliśmy bez przerwy. 4 marca przyjechałam do pracy, ale zajęłam się drugą superpilną sprawą: uprowadzeniem dla okupu. Równolegle montowaliśmy grupy do obu tych realizacji. Magdalenką zajął się mój zastępca, ale informowaliśmy się nawzajem o wszystkim. Tego dnia zapadła decyzja o rozmieszczeniu obserwatorów wokół domu.


– Czyli dzień jak co dzień. Rozpracowujecie kolejne szczegóły „w sprawie Paroli”.
Dokładnie tak. Przerażające w czasie procesu było to, że nie potrafiłam wytłumaczyć prokuraturze, że takich „wyjazdówek” czy „obserwacji” robi się setki do jednej sprawy. Mnóstwo takich wyjazdów kończy się fiaskiem. Bywa, że obserwujemy dom, dostajemy informacje na „100 procent” i nic. Składając podpis na każdym zleceniu wyjazdu, ponosiłam ogromne ryzyko. Ale to jest taka praca. Przez cały czas procesu powtarzałam prokuraturze, że mogę się przyznać do błędu, tylko proszę mi wskazać, co takiego zrobiłam. Czy to ja mam ponieść odpowiedzialność za bezwzględność morderców, którzy zaminowali teren? Za brak przepisów choćby dotyczących uczestnictwa w akcjach karetki pogotowia? Dlaczego nikt głośno nie mówi, że dyżurny z Piaseczna, który dostał polecenie wezwania karetki, nie zrobił tego?

– 5 marca...
5 marca trwają przygotowania. Próbujemy kilka razy wyjechać „z obserwacją” do Magdalenki, ale to nie jest takie proste. Dom, w którym ukrywają się bandyci, stoi na osiedlu, gdzie mieszkańcy są bardzo czujni. Od dawna w okolicy jest mnóstwo włamań, więc każdy obcy samochód na terenie jest od razu obserwowany. Musimy być bardzo dyskretni. Tym bardziej że już wtedy wiemy, że Pikus i Cieślak mają w policji informatora.

grazyna01.jpg

– Informator mógł być wśród antyterrorystów?
Wątpię. Raczej w strukturach policji, która ma dostęp do policyjnych częstotliwości radiowych. Rozmowy przez stację słyszy więcej policjantów. Jak zamawiam helikopter do pościgu, nie mogę zadzwonić na komórkę dyżurnego miasta i poprosić. Muszę to zrobić przez stację, ale nie wiem, ile w tym momencie osób mnie słyszy. Taksówkarz, który woził Cieślaka, zeznał w czasie przesłuchania, że bandyta otrzymywał sporo telefonów z ostrzeżeniami.


– Cały dzień trwają przygotowania do akcji, ale decydująca staje się odprawa o 22. Co się wtedy dzieje?
Przyjeżdżam z domu. Wszystkie siły są już postawione w stan pogotowia. Okazuje się, że po 21. Pikus i Cieślak wrócili do domu. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko. Akcja nie była pochopna, jak próbowano nam wmówić. Rozpracowywaliśmy ich od miesięcy.

– Zdawaliście sobie sprawę, że bandyci mogą być tak bezwzględni?
Wiedzieliśmy, że są wyjątkowo brutalni. Ale wojny na miny i granaty nikt by nie przewidział. W historii policji europejskiej nie było przypadku zaminowania terenu przez bandytów. Proszę mi wierzyć, ja naprawdę mam wielką wyobraźnię, a nigdy nie przewidziałabym takiego scenariusza.

– Odprawa wyjazdowa kończy się kilkanaście minut po 22.
Już wiemy, że grupa rusza. O 0.30 dostaję sygnał od mojego zastępcy, że już są gotowi do akcji. Ja jestem w Pałacu Mostowskich. Po zatrzymaniu miałam wziąć technika i przyjechać na oględziny. O 0.42 ruszają do akcji.

– Antyterroryści samochodem taranują bramę wjazdową, w ciągu kilku sekund kolumną atakują drzwi wejściowe...
Tak. I wtedy zaczyna się tragedia. Ładunki wybuchowe rozmieszczone są w kwietnikach w dwóch rogach tarasu, który prowadzi do domu. Wybucha bomba i rozbryzguje z ogromną siłą gwoździe, śruby, kawałki żelaza. Ginie policjant, następny umrze w szpitalu, 16 jest rannych. Wszystkie telefony w komendzie zaczynają dzwonić. Komendant Pol wydaje decyzję, że jedziemy do Magdalenki. Są ściągane oddziały prewencji. Na ulicy Środkowej jestem kilka minut po pierwszej.

– Popłakała się Pani na miejscu?
Nie mogłam wtedy płakać, bo trzeba było działać. Przy mnie wnoszono do karetki Mariana Szczuckiego. Darka Marciniaka nie można było odciągnąć, bo cały czas leciały z okien granaty, bandyci strzelali z broni snajperskiej. Wtedy na emocje nie ma czasu. My musieliśmy opanować akcję, a przede wszystkim ująć przestępców.

– Jak Pani sobie radziła bezpośrednio po tej akcji?
Musiałam normalnie pracować. Trzy dni później zrobiłam duże zatrzymanie w Warszawie.

– Te pierwsze tygodnie, miesiące były psychicznie ciężkie?
Na pewno, bo analizowaliśmy minutę po minucie. Zastanawialiśmy się z komendantem Janem Polem (zastępca komendanta stołecznego) i szefem antyterrorystów Kubą Jałoszyńskim (także oskarżeni i uniewinnieni przez sąd okręgowy – przyp. red.) nad każdym słowem, gestem. Ale potem było jeszcze gorzej. Wielomiesięczne przesłuchania w prokuraturze, tłumaczenia, nerwy...

grazyna02.jpg

– Czuła się Pani kozłem ofiarnym?
Nie lubię tego określenia. Niestety, złe emocje podgrzewane były w samej policji. Byłam rozgoryczona, bo broniła mnie garstka ludzi. Reszta albo oskarżała, albo nabrała wody w usta. Podsycano nagonkę: nieudolność dowódców, kompromitacja, chaos. W ciągu kilku godzin przekreślono kilkanaście lat mojej pracy. Wdeptano nas w ziemię. W ciągu dziewięciu dni sporządzono raport komisji z największymi zarzutami, który potem stał się podstawą aktu oskarżenia. Potem sąd go zakwestionował: że biegli się mylili, że za wcześnie wydano opinię, zarzuty...


– Policjanci zaledwie w dziewięć dni obciążyli innych policjantów...
Tak, choć inne, błahe sprawy ciągną się w policji tygodniami. Tu w dziewięć dni zamknięto sprawę, bo znaleziono już „winnych”.

– Co się z Panią działo przez te trzy lata?
Przez rok od Magdalenki pracowałam nadal i kierowałam wydziałem. W 2004 roku zatrzymałam ostatniego bandziora z Paroli, Jerzego Brodowskiego.

– Zaraz, zaraz. Przecież w raporcie sama policja uznała Panią winną zaniedbań. I wciąż kierowała Pani wydziałem?
Cały czas byłam naczelnikiem, a jednocześnie prowadzono przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne. Nie awansowałam, nie dostawałam premii. Powinnam dostać Złoty Krzyż Zasługi, nie dostałam. Za to wysłano mnie na szkolenie FBI do Budapesztu. Byli tam fachowcy z całej Europy. Długo rozmawialiśmy o Magdalence, pytałam wielu z nich, jak zachowaliby się na moim miejscu. Wszyscy byli w szoku, bo nikt nie miał takich doświadczeń. W kwietniu 2003 roku prokuratura wszczęła śledztwo, a dopiero rok później dostałam z prokuratury wezwanie w charakterze podejrzanej. Postawiono mi zarzuty, ale odmówiono prawa zapoznania się z aktami sprawy. Wszystko było farsą. Pozwalano mi przez rok pracować w policji na swoim stanowisku, a raptem postawiono mi zarzuty i uznano, że stanowię zagrożenie dla porządku społecznego. Zawieszono mnie w pracy w policji, potem zostałam przeniesiona do CBŚ. Zostałam koordynatorem do rozpracowania dwóch grup przestępczych, które zajmowały się uprowadzeniami.


– Znów nic nie rozumiem. Przeciwko Pani jest prowadzone śledztwo, a Pani zmieniają w policji tylko stanowisko, bo znów trafia Pani do tej samej roboty... Dlaczego?
Mam wrażenie, że chcieli mieć mnie blisko siebie. Jako koordynator nie ponosiłam żadnej odpowiedzialności, ale byłam mózgiem grupy. Chcieli wykorzystać moją wiedzę, potencjał i doświadczenie. Ale w styczniu 2005 roku, gdy wróciłam z urlopu, okazało się, że nawet w CBŚ nie ma dla mnie miejsca. Poszłam na zwolnienie lekarskie, potem na emeryturę.

– Czuje się Pani skrzywdzona?
Skrzywdzona? Raczej rozżalona i pozbawiona złudzeń. Na szczęście sam proces w sądzie był niezwykle profesjonalnie i rzetelnie prowadzony. Skład sędziowski znał na wyrywki każdy niuans tej sprawy i nie dawał wiary bzdurnym zarzutom.

– Ostatnie półtora roku już Pani nie pracowała. Co Pani robiła w tym czasie?
Najpierw zajęłam się sobą, robiłam badania. Potem zajęłam się domem. Osiem tygodni temu urodziła mi się wnuczka. Pomagam synowej i synowi w opiece nad maluchem. Mam co robić. Mam jeszcze pod opieką moją drugą, przyszywaną wnusię, którą kocham jak własną. Chodzę na spacery, gotuję. Normalne życie.

– Kto Panią wspierał przez te ostatnie lata?
Mocno rodzina, przyjaciele. Odkryłam też, że lubię dom i lubię być sama ze sobą. Powiem pani szczerze, ja bym drugi raz takiej historii nie przeżyła. Mnóstwo ludzi w pracy zaczęło traktować mnie jak trędowatą. Ta sprawa zweryfikowała wiele moich znajomości. Ludzie, którzy nie raczyli zadzwonić do mnie przez trzy lata, odzywają się teraz z gratulacjami, słowami poparcia.

– Ten proces to była dla Pani sprawa honoru?
Może to zabrzmi nieskromnie, ale niech mi pani wierzy, ja od pierwszego dnia po Magdalence nie miałam problemu, by spojrzeć w lustro. Współczuję rodzinom zabitych, chylę czoło przed śmiercią, ale nie mogę nic więcej zrobić. Akcja była profesjonalnie przygotowana, nikt nie jechał na wojnę! A zastaliśmy tam prawie Afganistan.

– Wróci Pani do policji?
Nie wiem. Rozsmakowałam się w emeryturze.

– Nie wierzę! Pani kochająca pracę ponad wszystko?
Przez ostatnie trzy lata zrozumiałam, że praca nie może być podstawą życia człowieka. Naprawdę nic nie jest warte więcej niż spokój i normalne szczęśliwe życie.

– 19 lat temu rzuciła Pani zawód nauczycielki wychowania początkowego w podstawówce. Zgłosiła się do pracy w policji. Warto było?
Niczego nie żałuję, wychowałam przez te lata w policji mnóstwo fantastycznych ludzi, którzy dziś awansują, odnoszą sukcesy. Warto było choćby dlatego, że do dziś dzwonią do mnie moi chłopcy z wydziału śledczego na Żoliborzu, gdzie zaczynałam policyjną karierę, i pytają, kiedy ich odwiedzę.

– Jak spędziła Pani pierwsze godziny po ogłoszeniu wyroku uniewinniającego?
Na szczęście rozładowała mi się komórka, więc nikt nie mógł się dodzwonić. Pod sąd przyjechał syn, synowa, obie wnuczki. Z telefonu syna zadzwoniłam tylko do rodziców... Poszliśmy na długi spacer z wnuczkami, potem na obiad. Wróciłam spokojna. Nareszcie spokojna.

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!