Faceci do zadań specjalnych

Na co dzień żyją w cieniu matek. Poznajcie znanych ojców i ich dzieci.
/ 03.07.2006 10:18
Jak nie bez racji zauważył bohater jednej z komedii Stanisława Barei, „ojciec jest tak samo ważny, jak matka, czasem nawet ważniejszy”.

Marcin Prokop
z córką Zosią, 6 tygodni
Kiedy się rodziła, krzyczał na cały szpital: „O kurczę, jakie piękne dziecko”. Nie płakał, tylko skakał jak szalony. Dziennikarz telewizyjny, redaktor naczelny „Filmu” patrzy na córeczkę z wysokości ponad dwóch metrów. Marzy o chwili, kiedy będzie mógł pogadać z nią jak ojciec z córką.

- Jak się czujesz kilka tygodni po narodzinach dziecka?
Ojcostwo to dla mnie sport ekstremalny. Wymaga szeregu sprawności, z których bezdzietny facet nie zdaje sobie sprawy. Dopiero zostając ojcem, ze zdziwieniem odkrywa, że drzemią w nim umiejętności godne komandosa.

– Na przykład?
Zdolność nocnego czuwania i regeneracji w ciągu czterech godzin snu, pokłady odporności akustycznej, pozwalające przetrwać festiwal zagłuszających wszystko niemowlęcych wrzasków, umiejętność zmieniania pieluch jedną ręką (bo w drugiej trzyma się telefon komórkowy, by z żoną, akurat robiącą zakupy, konsultować kolejność zakładania dziecku licznych warstw śpioszków, kaftaników i innych akcesoriów) i tak dalej. Trzeba również oswoić się z myślą, że bycie ojcem to sytuacja, której nie da się sterować pilotem od telewizora – sytuacja nieodwracalna, permanentna, przytłaczająca ogromem odpowiedzialności, z jakim przyjdzie się zmierzyć. Z drugiej strony fascynuje wielość możliwości, jakie rysują się na horyzoncie dalszego życia we troje.

– To więcej lęków czy radości?
Chyba każdy młody ojciec przeżywa szok związany z faktem, że dziecko okazuje się niesamowitym pożeraczem przestrzeni: zarówno tej terytorialnej, która nagle przestaje być intymna, nietykalna, własna, jak i tej czasowej. Przy dziecku godziny upływają dwukrotnie szybciej, więc trzeba nauczyć się kompresować wszystkie czynności tak, żeby trwały dwa razy krócej i były dwa razy bardziej wydajne. Mówiąc inaczej – przestać się mazgaić, barłożyć, dłubać w nosie i przepuszczać czas przez palce, oglądając gołe baby w Internecie. Trzeba przestać być chłopcem, zacząć być facetem.

– Ty już stałeś się facetem?
Nie wiem. Ale ojcostwo to test charakteru, prawdziwy egzamin dojrzałości, który ujawnia, co naprawdę sobą reprezentujemy. Bycie ojcem gwarantuje niespotykaną w żadnej innej sytuacji skalę emocji – od euforii i dumy, po strach i niepewność. Na szczęście cukrowane banały, które wypisują w podręcznikach dla rodziców, okazują się prawdziwe – kiedy twoje dziecko po raz pierwszy posyła ci swój uśmiech, sadzi piękną kupkę, zasypia na rękach albo robi radosne „gu-gu-gu”, te wszystkie problemy przestają mieć znaczenie. Liczy się tylko to, że po prostu cholernie kochasz tego małego człowieka. I zastanawiasz się, jak w ogóle można było żyć bez niego.

Rozmawiała Dorota Wellman


Michał Figurski
z córką Sonią, lat 3
Co rano na antenie Antyradia wraz z Kubą Wojewódzkim prowokuje i obraża, kogo tylko się da. Za największe swoje osiągnięcie uważa jednak wspaniałą rodzinę. Ostry na antenie, mięknie, gdy opowiada o swojej córeczce – owocu wielkiej miłości do żony, Odety Moro. Jego obie kobiety są pięknymi blondynkami.

- Wiele osób się zdziwiło, że Pan – taki luzak – zdecydował się na dziecko.
Będę szczery: moja żona była pierwszą kobietą, z którą tak naprawdę chciałem mieć dziecko. Nie miałem cienia wątpliwości, że z nią uniosę ciężar odpowiedzialności. Dla wiecznego kawalera, bon vivanta, jakim byłem, powołanie na świat nowego człowieka to wiekopomna decyzja.

– Żałuje Pan?
Nigdy! Tego ogromu miłości i wzruszenia, z jakim bierze się na ręce własne dziecko, nie można z niczym porównać. Nie widzę siebie teraz w dawnym wcieleniu. Dziecko nadaje sens życiu. Może to banał, ale jakże prawdziwy.

– A nie ma Pan czasem ochoty uciec na Księżyc?
Tak samo jak ma się ochotę czasami trzasnąć drzwiami i nie wracać już do pracy, którą się naprawdę kocha. Lub rzucić słuchawką w rozmowie z osobą, z którą spędza się życie. Albo strącić w przepaść ukochany samochód, kiedy odmawia posłuszeństwa. Ale Sonia jest naprawdę słodkim dzieckiem.

– Wstaje Pan do niej w nocy?
Nie, ponieważ zaczynam pracę w Antyradiu o szóstej rano i muszę się wyspać. To zadanie wzięła na siebie moja żona. Ale Sonia ma już trzy lata i od dłuższego czasu przesypia pięknie noce.

– Wiadomo, dziennikarskie dziecko.
To dziennikarskie dzieci dobrze śpią?

– I podobno wcześnie mówią pełnymi zdaniami.
To by się zgadzało. Najbardziej mnie cieszy, że Sonia ma swoje zdanie i potrafi je egzekwować. Niczego się jej nie narzuci. Nie włoży czegoś, czego nie chce i nie pójdzie w kierunku, który budzi jej sprzeciw.

– Zanim się urodziła, pewnie miał Pan swoją wizję ojcostwa. Zweryfikował Pan ją potem?
To dokładnie tak samo, jak człowiek wyobraża sobie Wielki Kanion na podstawie pocztówek, a potem stanie na krawędzi tej przepaści. Najlepsza wiedza nie zastąpi doświadczenia, nie uzmysłowi, czym naprawdę jest posiadanie dziecka.

– Być ojcem to...
To połowa tej zagadki, jaką jest świat dla małego człowieka, to połowa tej miłości, jaką ten człowiek zagarnia. Pomiędzy ojcem a matką stawiam znak równości. Ojciec to taki Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej, który gdzieś tam zawsze jest i kojarzy się ze wszystkim, co dobre, bezpieczne, sprawiedliwe. Ktoś, kto odpowiada na wszystkie pytania i wszystko wie.

– Odbiera Pan córkę z przedszkola?
To jest tak naturalne, że aż nie warto o tym mówić. Natomiast ojciec musi się bardzo napracować, żeby zdobyć miłość dziecka, które matkę kocha niejako automatycznie. A z ojcami bywa różnie.

– Zapracował Pan na miłość Soni?
Pracuję na to każdego dnia, ale myślę że już sporo osiągnąłem.

– W jaki sposób?
Trzeba być uśmiechniętym, dobrym tatą, który ma siłę pobawić się ze swoim dzieckiem. I być zakochanym w swojej córce, jak ja. A jednocześnie czuwać dyskretnie nad tym, by nie była rozpieszczoną królewną.

– Chce Pan mieć więcej dzieci?
No pewnie. Zwłaszcza że – sądząc po efekcie – szkoda byłoby ograniczyć się do jednego.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska


Piotr Gąsowski
z synem Kubą, lat 10
Jest wulkanem energii. Uwielbia tańczyć, śpiewać, żartować. W TVP2 prowadzi program „Dubidu”, jeździ po Polsce z laureatami programu „Taniec z gwiazdami” – nie wyobraża sobie życia bez sceny. Uwielbia dobre ciuchy i dobre jedzenie. Te upodobania odziedziczył po nim 10-letni syn Kuba. Obaj na co dzień są jak najlepsi kumple. A Piotr najbardziej dumny jest z tego, że jak dotąd ani razu nie zawiódł zaufania syna.

- Miałam okazję być świadkiem kilku Twoich rozmów z Kubą. Kiedy się Was obserwuje, od razu widać, że Twój 10-letni syn nie widzi za Tobą świata. Jak sobie zapracowałeś na takie zaufanie i szacunek?
To chyba wynika z tego, że zawsze traktowałem Kubę jak partnera. Syn nigdy nie usłyszał ode mnie, że czegoś mu nie wytłumaczę, bo jest za mały. Kiedy pytał, dostawał odpowiedź. To, skąd się biorą dzieci, wiedział już, kiedy miał pięć lat. Ma świadomość tego, że zawsze może do mnie zadzwonić, poradzić się.

– Dużo czasu spędzacie razem?
Na pewno nie tyle, ile bym chciał. Sześć lat temu rozstaliśmy się z Hanią i wyprowadziłem się z domu. Kuba został z mamą. To był dla nas ciężki czas. Pamiętam, jak bardzo brakowało mi porozrzucanych wszędzie zabawek syna, jego ubranek. Potem jednak nasze życie jakoś się poukładało. A niedawno doszedłem do wniosku, że teraz chyba spędzam z Kubą więcej czasu niż wtedy, gdy mieszkaliśmy razem. Staram się, żeby te nasze spotkania coś wnosiły, żebyśmy obaj mieli poczucie, jak ważni jesteśmy dla siebie nawzajem.

– Od jakiegoś czasu Hanna Śleszyńska ma już nowego partnera. Byłeś zazdrosny o innego mężczyznę w życiu Kuby?
Z początku bardzo. Bałem się tego. Teraz jednak jestem już spokojny. Widzę, że Kuba ma z nim dobry kontakt. Poza tym chłopak musi się do takich sytuacji przyzwyczajać. Przecież ja też nie będę do końca życia sam.

– Ojcem poczułeś się, gdy tylko Kuba pojawił się na świecie, czy musiałeś się z nową rolą oswajać?
Ktoś mądry kiedyś powiedział, że kobieta kocha swoje dziecko bezwarunkowo i od razu. Z mężczyznami jest inaczej. Oni kochają „za coś”. I myślę, że tak właśnie było ze mną. Pamiętam doskonale moment porodu, kiedy przecinałem pępowinę. To była jedna z najwspanialszych chwil w moim życiu i teraz namawiam swoich kumpli, żeby się tego nie bali. Kiedy pierwszy raz trzymałem Kubę w ramionach, czułem z nim niesamowitą jedność. Teraz jednak, gdy wspominam te pierwsze miesiące po jego narodzinach, to żałuję trochę, że tak szybko wróciłem do pracy, że tak dużo wyjeżdżałem. Doskonale jednak pamiętam jego pierwszy uśmiech, moment, kiedy zaczął siadać, chodzić...

– Kuba ma wiele cech po Tobie?
Na pewno jest tak samo uparty, jak ja. No i inteligentny (śmiech). Poza tym uwielbia ciuchy, doskonale wie, w co chce się ubrać. Kiedy z Kubą wchodzimy do sklepu, to nie boję się, że spędzimy tam kilka godzin. On od razu wie, w czym mu będzie dobrze i w jakim kolorze. Pamiętam, że kiedy miał sześć lat, to wybraliśmy się do sklepu narciarskiego, żeby skompletować mu cały sprzęt. Kuba wpadł do sklepu i w ciągu pięciu minut sam sobie wszystko skompletował: od nart po kask. Sprzedawca nie mógł się nadziwić. Mówił, że dorośli często nie są tak zdecydowani, jak on.

– No i jest bardzo wygadany...
Oj, tak. Wstydliwy nie jest na pewno. Pocieszam się tym, że ma taki sposób bycia, który raczej budzi u ludzi sympatię, a nie zniecierpliwienie. Nauczyciele w szkole go lubią, bo on zawsze jest chętny do dyskusji, interesuje się tym, co wokół. Ostatnio na przykład wymyślił, że chce się uczyć języka rosyjskiego. Moja mama jest Rosjanką i Kuba doszedł do wniosku, że musi się nauczyć języka rodziny.

– A kiedy zdecydował, że – tak jak rodzice – chce zostać aktorem?
Bardzo szybko. Początkowo obiecaliśmy sobie z Hanią, że będziemy go trzymać jak najdalej od sceny. On sam jednak marzył o tym, żeby gdzieś zagrać. Hania występuje w Teatrze Syrena w sztuce „Pecunia non olet?” Kiedy zorganizowano casting do spektaklu i potrzebowano młodych aktorów, uległa prośbom Kuby i pozwoliła mu się sprawdzić. Dostał rolę od razu. I teraz świetnie się odnajduje na scenie. Niedawno podszedł do reżysera i zapytał, dlaczego jego nazwiska nie ma na plakacie. Kiedy usłyszał, że na afiszu po prostu nie umieszcza się nazwisk dzieci, odpowiedział: „Ale moje nazwisko już jest znane i przyciągałoby publiczność” (śmiech).

Rozmawiała Iza Bartosz


Marek Kościkiewicz
z synami: Jasiem, lat 3,5 i Mikołajem, 18 miesięcy
Muzyk, wokalista, kompozytor. Mąż i ojciec. Solidny, punktualny, prostolinijny. Wraz z żoną Agatą przez kilka lat odwiedzał dzieci w domach dziecka. Kiedy adoptowali Jasia, sądzili, że nie będą mieć własnych dzieci. Dwa lata później urodził się Mikołaj. Obaj synowie są ich wielką miłością.

- Być ojcem?
To być głową rodziny. Kimś, na kim można polegać, do kogo można się odwołać w razie konfliktu. Kogo można poprosić o objaśnienie świata. To być przewodnikiem – wspierającym w trudnych sytuacjach. Autorytetem.

– Bardzo chciał Pan mieć dzieci?
Nie ma chyba takiego mężczyzny, który nie chciałby mieć potomka. W mężczyznach tkwi podobna potrzeba ojcostwa, jak w kobietach macierzyństwa. Oczywiście istnieje lęk przed odpowiedzialnością, ale biologia jest silniejsza. Dla mnie bycie ojcem to przywilej, nie ciężar.

– Ma Pan dwóch synów, jeden z nich jest adoptowany.
Tak. Mam też dwie córki z poprzedniego małżeństwa. Jestem więc ojcem czworga dzieci. Najstarsza, Marta, ma 23 lata. Majka – 20. Jaś – trzy i pół roku i Mikołaj – półtora.

– Czy jest różnica w ojcowaniu dziewczynkom i chłopcom?
Dziewczynki interesują się innymi tematami niż chłopcy, inaczej się bawią, co innego je zajmuje. I częściej biegną ze swoimi problemami do mamy niż do taty. A synowie wolą męskie rozmowy, chociaż są oczkami w głowie matek. Z chłopakami można grać w piłkę i przykręcać śrubki.

– Najtrudniejszy moment?
Pogodzenie pracy zawodowej z czasem poświęcanym dzieciom. Druga trudność to konsekwencja w ich wychowywaniu, pewna nieustępliwość. Bycie ojcem wymaga dużej cierpliwości. Z wiekiem mam jej zresztą coraz więcej. Trzecia sprawa – relacje między rodzicami. Trzeba bardzo się kontrolować, ponieważ dzieci wszystko widzą i bardzo przeżywają najdrobniejszą sprzeczkę pomiędzy mamą i tatą. Na szczęście teraz mam życie o wiele bardziej poukładane niż kiedyś. I może dlatego łatwiej mi wychowywać chłopców niż ich siostry.

– Które z dzieci najbardziej jest do Pana podobne?
Majka. Ma uzdolnienia artystyczne, chociaż głównie malarskie. Ale ja też kończyłem ASP.

– Chciałby Pan, żeby Pańskie dzieci zostały muzykami?
Widzę, że chłopcy już nie mogą obojętnie przejść obok instrumentów muzycznych. Najbardziej jednak pragnę tego, by każde z moich dzieci czuło się wolne w swoich wyborach i miało odwagę ich dokonywać.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska


Jan Pospieszalski
z synem Frankiem, lat 13 i córką Basią, lat 9
Kiedyś rockman, teraz prawicowy publicysta. Jego program w TVP2 „Warto rozmawiać” budzi skrajne emocje. Nie ucieka przed tematami tabu, ale jako prowadzący manifestuje swoje konserwatywne poglądy. Uważa, że najważniejsze, co można dać dzieciom, to, jak sam mówi – tożsamość. Żeby miały się od czego odbić. Oto tata – katolik.

- Kto to właściwie jest tata?
Tata to poczucie bezpieczeństwa, stabilność. W moim wszechświecie był podwójny pewnik – tata i mama. Nie istniał problem rozwodów. Nie znałem dzieci, które miały „dochodzącego tatę”. To było kosmicznie rzadkie. Rodzice zawsze są razem. To jak archetyp i to przekazuję swoim dzieciom.

– Czym się tata różni od mamy?
Tata to facet do zadań specjalnych. To on załatwia wakacje albo wyprawę pielgrzymkową na Białoruś. To tata jest od przebudowania w domu ściany, naprawienia komputera lub zakupu fortepianu. Kupuje meble i organizuje eskapady i wypady na rowerach. Ostatnio na przykład udało mi się wywalczyć bilety na mszę w sektorze blisko papieża na Błoniach. Tata to osoba, do której idzie się z trudnymi sprawami. Jak na przykład ćwiczenia z matematyki. Ostatnio przerobiliśmy ich z Frankiem masę. Dotarliśmy do zestawu, którego ani rusz nie mogliśmy rozwiązać – chodziło o objętość basenu. Poszedłem spać z poczuciem porażki. Ten basen prześladował mnie całą noc. I nagle nad ranem – Eureka! Jeszcze po ciemku wstałem, zastosowałem twierdzenie Pitagorasa i rozwiązałem zadanie! Okazało się jednak, że twierdzenie Pitagorasa Franek przerabiać będzie dopiero za dwa lata.

– Wspólne pasje?
Muzyka. Pilnuję, żeby Baśka ćwiczyła na skrzypcach, a Franek na fortepianie.

– Ile czasu spędzacie razem dziennie?
Różnie, ale akurat wczoraj prawie pół dnia, bo Franek musiał napisać pracę o powstaniu warszawskim. Nie dość, że wykorzystałem, że jestem „panem Jankiem z telewizji” i wywalczyłem otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego tylko dla nas, to jeszcze potem wymyśliłem, że napiszemy tę pracę w formie pamiętnika z powstania. Zmoczyliśmy więc stary zeszyt, suszyliśmy suszarką, a potem opalaliśmy nad świecą. W trakcie zwiedzania muzeum odkryliśmy na zdjęciu wśród sanitariuszek naszą ciotkę. Po tej akcji Franek spytał: „Czy jest naród, który miał historię gorszą niż nasza?” I właśnie do tego potrzebny jest tata. Do włączenia w tak zwaną tożsamościówę. Ojciec powinien uczyć myślenia o historii i szerzej o tym, kim się jest.

– Czego nie lubi Pan robić z dzieciakami?
Jestem permanentnie „zwolniony z WF-u”. Ku rozpaczy Franka nie gram z nim w piłkę. Po prostu tego nie znoszę. Ale dzięki temu musiał sobie radzić sam i gra w zośkę – naprawdę jest dobry, odbija ponad 70 razy.

– Cerber czy kumpel?
Miotam się między tymi dwoma ekstremami. Wiadomo, że tylko tata pozwoli Baśce bawić się z koleżanką do północy. Ale też tata będzie tym potworem, który dopilnuje, żeby odrobiła ćwiczenia na skrzypcach.

– Czego nauczył się Pan od własnych dzieci?
Cierpliwości. Dzięki dzieciom odkryłem, że nicnierobienie, pozornie nieefektywne spędzanie czasu może być wspaniałe. Zobaczyłem inny aspekt spraw, gdy trochę zwolniłem tempo.

– Numer, który dzieci Panu wykręciły?
Muszę być przygotowany, że moje dzieci też wytną mi taki numer, jaki ja wyciąłem mojemu ojcu. Ojciec chciał, żebym był architektem, dopingował mnie, kiedy startowałem do liceum plastycznego. Zapisał mnie na lekcje rysunku, a ja pojawiłem się pewnego pięknego dnia z gitarą i zmieniłem o 180 stopni swoje życie. Wiem, że muszę otworzyć się, dać dzieciom przyzwolenie na to, że same wybiorą swoją drogę życia. Trzeba być przygotowanym na weto, na bunt, że dzieci wytną nam numer. Ale trzeba wtedy być z nimi, iść razem, a nie obstawać przy swoim.

Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss


Krzysztof Ibisz
z synem Maksem, lat 5,5
Popularny dziennikarz telewizyjny swoich synów – Maksymiliana i maleńkiego Vincenta traktuje niezwykle poważnie. Twierdzi, że ma wprawę w wychowywaniu chłopców, ale z dziewczynką też by sobie poradził. Pięknie śpiewa kołysanki, o czym mogli się przekonać widzowie programu „Show!Time”.

- Jakim dzieckiem jest Maksymilian?
To chłopiec bardzo uważny, zainteresowany wieloma sprawami. Jest obdarzony niezwykłą wyobraźnią. Ma swoje hobby – zwierzęta, a zwłaszcza dinozaury. Wymyśla dla siebie coraz to inne zawody.

– Kim chce zostać?
Ostatnio akrobatą. Ja w jego wieku chciałem być najpierw strażakiem, a potem śmieciarzem.

– Śmieciarzem?
Tak, bo wydawało mi się, że mężczyźni jeżdżący z tyłu śmieciary na specjalnym schodku muszą być bardzo dzielni. Imponowali mi. Kiedyś, podpatrując ich, włożyłem głowę pomiędzy szczeble balkonowe – przez kilka godzin rodzice nie mogli mnie uwolnić.

– Maks nie wkłada głowy między szczeble?
Nie, ale staje na różnych poręczach bez trzymanki. Z jednej strony boję się o niego, ale z drugiej wiem, że chłopcy potrzebują sprawdzać swoją odwagę. Ryzyko leży w męskiej naturze, a ojcowie powinni pozwalać synom na szukanie niebezpieczeństwa. To rodzaj męskiej inicjacji.

– Rozwiodłeś się z mamą Maksa, ale z dzieckiem rozwieść się nie można.
Nie wolno wręcz. Czas, który spędzam z Maksem, jest pod ochroną. To bezcenne dla nas obu godziny i chcę być wtedy tylko z nim i dla niego. Zwłaszcza że teraz jestem mu coraz bardziej potrzebny.

– Jak często widujesz się z synem?
Jeśli jestem w Warszawie, to codziennie. Odkąd nie mieszkamy razem, jestem uważniejszy. To nie jest czas dawany dziecku przy okazji, tylko wykorzystany na bardzo intensywny kontakt z nim. Chłopcy potrzebują męskich wzorców – to zadanie dla ojców.

– Twój drugi synek, Vincent, ma cztery miesiące. Maks – pięć i pół roku. Czy jest zazdrosny o małego brata?
W pierwszej fazie poczuł się trochę zagrożony. To się zmieniło po pierwszym spacerze w Łazienkach, podczas którego pchał wózek i opiekował się bratem. Niedawno sąsiad opowiadał o swoim rocznym synku. A Maks powiada tak: „Mój Vincent i tak jest najpiękniejszy”.

– Ale nie powiedziałeś chyba jeszcze ostatniego słowa?
Chyba nie. Dzieci to strzała, którą wysyłamy w przyszłość, to najpiękniejszy po nas ślad. Ale z drugiej strony to bardzo trudne wyzwanie i ciężka codzienna praca. Najważniejsza praca w naszym życiu.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska/ Viva!



Zdjęcia Piotr Porębski, Jacek Poremba