- Zdecydowałaś się na studia w stolicy, co oznacza, że zamieszkasz w obcym mieście z dala od rodziców. Boisz się tej zmiany?
Ewa Farna: Od 12. roku życia koncertuję w Polsce i w Czechach, dzięki czemu przeszłam przyspieszony kurs dojrzewania. Przyzwyczaiłam się do tego, że żyję inaczej niż moi rówieśnicy, do ciągłego bycia poza domem, ale mimo to boję się przeprowadzki do Warszawy. Nie dlatego, że sobie nie poradzę, tylko po prostu martwi mnie rozłąka z rodzicami. Moi znajomi ze studiów będą jeździli do rodziców na weekendy, a ja w tym czasie będę na koncercie albo na nagraniu „Bitwy na głosy”.
- Krążyły plotki, że rodzice nie chcą puścić cię samej do stolicy, bo boją się, że ulegniesz pokusom, jakie niesie ze sobą studenckie życie, i dlatego przeprowadzą się z tobą.
Ewa Farna: Mama i tata zdają sobie sprawę z tego, że to naturalna kolej rzeczy i taka sytuacja czeka każdego rodzica mającego dziecko, któremu udało się dostać na uczelnię. Poza tym mają do mnie duże zaufanie. Oni się o mnie nie boją, bo przecież od lat podróżuję sama, myślę nawet, że w ich przypadku obawy są mniejsze niż u innych rodziców. A jeśli chodzi o ich przeprowadzkę do Warszawy, to jest ona praktycznie niemożliwa. Mają przecież dom, pracę, no i jeszcze dwoje dzieci. Nie muszą też mnie pilnować, bo chociaż w stolicy miałabym mnóstwo okazji, żeby się „wyszaleć”, to nie jestem typem imprezowiczki, nie przepadam za klubami. Na co dzień mam tyle koncertów i obowiązkowych bankietów, że w wolnym czasie chcę po prostu odpocząć od imprez. Cenie sobie spokój, wieczory z dobrą książką i spotkania z przyjaciółmi. Gdy ostatnio miałam dwa dni wolnego, pojechałam z moim zespołem do małej miejscowości na spotkanie w domu kultury. Przyszło kilkanaścioro dzieci, które marzyły o tym, żeby nauczyć się grać na instrumentach muzycznych, i moi koledzy je szkolili. Potem poszliśmy na długi spacer po lesie, a wieczorem relaksowaliśmy się pod pięknym, gwieździstym niebem. Taki odpoczynek najbardziej cenię.
- Maturę zdałaś celująco. Chciałaś udowodnić, że choć robisz karierę, to nie zaniedbujesz nauki?
Ewa Farna: Trochę tak. Słyszałam opinie, że skoro jestem znana, to pewnie miałam taryfę ulgową, że załatwiłam coś u dyrekcji szkoły i dlatego nauka dobrze mi idzie. To jest absurdalne, bo przecież matura to egzamin państwowy i nie da się oszukać, niczego załatwić, liczy się wiedza, a nie to, czy jesteś znany. Ludziom, którzy wygłaszali te niedorzeczne opinie, chciałam pokazać, że się mylą, dlatego bardzo dużo się uczyłam. Dobre wyniki na maturze były także formą podziękowania moim nauczycielom za to, że pozwolili mi robić to, co kocham, a jednocześnie nie zaniedbywać obowiązków szkolnych.
- Prawo to bardzo trudny kierunek, będziesz miała dużo nauki. Czemu wybrałaś takie trudne studia?
Ewa Farna: Nie chcę studiować tylko po to, żeby mieć zaliczoną szkołę wyższą i papierek. Chcę uczyć się tego, co mnie interesuje, a prawo zawsze mnie fascynowało. Oczywiście obawiam się, że te studia mogą mnie przerosnąć, bo to ciężki kierunek, a ja mam tak wiele zobowiązań zawodowych. Jednak jestem ambitna i zawsze stawiałam sobie wysoko poprzeczkę. Skoro dostałam się na prawo, to teraz zrobię wszystko, żeby się na nim utrzymać.
- A dlaczego zdecydowałaś się studiować w Warszawie, której nie znasz, a nie w stolicy Czech?
Ewa Farna: Papiery złożyłam i w Warszawie, i w Pradze. Rekrutacja w Polsce odbywała się miesiąc przed maturą, a w Czechach już po. A ja przecież po maturze miałam wypadek, dlatego nie mogłam być na ostatnich egzaminach. Ale nie żałuję tego, że los rzucił mnie do stolicy Polski, a nawet się z tego cieszę, bo szczerze mówiąc, bardziej koncentrowałam się na wkuwaniu do
polskiego egzaminu. Dla mnie to, że będę studiować na Uniwersytecie Warszawskim, jest dużym sukcesem. Owszem, w Pradze byłoby mi łatwiej, bo znam ją na wylot, jeździłam tam od 12. roku życia, więc przeprowadzka nie niosłaby za sobą żadnych nowości. Tu będzie inaczej. Ale wychodzę z założenia, że studia to okres poznawania nowych rzeczy, także ludzi, miasta, kultury. W moim przypadku będzie to też okazja do tego, żeby w końcu perfekcyjnie nauczyć się języka polskiego.
- Znalazłaś już mieszkanie w stolicy?
Ewa Farna: Będę mieszkać z dwoma koleżankami, które też dostały się na studia w Warszawie. Chcemy wspólnie coś wynająć, ale ceny są przerażające! Gdy w jednym z wywiadów powiedziałam, że szukam lokum, to biura nieruchomości zaczęły mi wysyłać oferty mieszkań za 8 tysięcy za miesiąc. Mają chyba mylne wyobrażenie o budżecie studentów.
- A nie myślałaś o tym, żeby kupić mieszkanie w Warszawie?
Ewa Farna: Tak naprawdę nie wiem, jak długo utrzymam się na studiach. Może mi się także wiele rzeczy zmienić w głowie i na przykład dojdę do wniosku, że lokalizacja mi nie odpowiada. Poza tym mieszkania w stolicy są drogie. Za taką cenę można kupić dom pod miastem i być blisko przyrody.
- A ty już sama dysponujesz swoimi pieniędzmi czy nadal zarządzają nimi twoi rodzice?
Ewa Farna: Rodzice zarządzali moimi finansami, gdy byłam niepełnoletnia. Kiedy skończyłam 18 lat, dostałam dostęp do konta. Ale nie chcę zajmować się tymi sprawami, nie wiem nawet, ile mam pieniędzy, bo nie interesuje mnie to. Mam kartę z budżetem na miesiąc, którą kontroluje mój tata. I często wypomina mi nieprzemyślane wydatki (śmiech). Moi rodzice chcą, żebym umiała sensownie zarządzać pieniędzmi. Teraz, gdy zamieszkam sama w Warszawie, okaże się, ile się od nich nauczyłam.
- Od września prowadzisz swój chór w „Bitwie na głosy”. W przeszłości odrzucałaś propozycje udziału w tego typu show. Dlaczego zmieniłaś zdanie?
Ewa Farna: Miałam kilka propozycji występu w show z udziałem gwiazd i w Czechach, i w Polsce, ale z powodu koncertów nie miałam na to czasu. Udział w takim show łączyłby się z ciągłą, systematyczną obecnością w Warszawie czy Pradze, a ja byłam uczennicą szkoły średniej w Cieszynie, więc nie było takiej możliwości. Teraz będę mieszkać w Warszawie to mogę połączyć pracę i studia. Ale propozycję z „Bitwy na głosy” przyjęłam także dlatego, że podoba mi się idea tego programu – współpraca w grupie, wzajemne motywowanie się, a nie rywalizacja. Mam nadzieję, że uczestnicy nauczą się szacunku do drugiej osoby i trudnej sztuki kompromisu. Poza tym ważny jest też cel charytatywny tego show. Współpracuję z jednym domem dziecka i gdybym wygrała, to mogłabym mu pomóc.
- Będziesz rywalizować z takimi gigantami polskiej piosenki jak Beata Kozidrak czy Robert Gawliński. Nie boisz się porównań?
Ewa Farna: Przed Beatą Kozidrak czuję respekt! W dzieciństwie na jej piosenkach uczyłam się śpiewać, na okrągło słuchałam „Nie ma wody na pustyni”. Dlatego bardzo się cieszę, że będę mogła się z nią widywać i być może pogadać o jej genialnym wokalu.
- Niektóre media sugerowały, że bierzesz udział w „Bitwie…”, żeby poprawić swój wizerunek, który po wypadku przestał być krystalicznie czysty.
Ewa Farna: Śmieszą mnie takie teksty. Gdybym chciała, żeby ludzi zapomnieli o moim wypadku, zniknęłabym do czasu, aż sprawa przycichnie. A ja przecież robię wręcz odwrotnie – wystawiam się na krytykę, bo przecież idę do programu, w którym będę co tydzień oceniana za wszystko, od stylizacji po występ mojego zespołu. Wiem, że serwisy plotkarskie będą mnie krytykować, bo najwyraźniej ostatnio się na mnie uwzięły, ale od pewnego momentu przestałam śledzić, co piszą, bo zabronili mi tego lekarze. Szanuję pracę ludzi z tych portali, dlatego chciałabym, żeby oni szanowali moją. I nie wypominali mi na każdym kroku jednego błędu. Staram się nie wracać myślami do tamtego feralnego dnia, bo minęło zbyt mało czasu, żebym psychicznie doszła do siebie. Gdybym wyjechała na długi urlop, szybciej doszłabym do siebie, ale ja nie miałam na to czasu. Wypadek samochodowy to taka sytuacja, którą się pamięta przez całe życie, ale denerwuje mnie, że niektóre media ilekroć o mnie piszą, zawsze na koniec muszą o nim wspomnieć.
- Stałaś się celem ataków, bo nie miałaś dotychczas na koncie żadnych wpadek.
Ewa Farna: Zdaję sobie sprawę z tego, że moja kariera toczy się dobrze, mam świetnych fanów, płyty doskonale się sprzedają, a piosenki są grane w radiu. Gdy ktoś pnie się do góry, to szybko może spaść, nawet jeśli popełni tylko jeden błąd. Chciałabym jednak, żeby ludzie nie wierzyli we wszystko, co czytają na mój temat. Na przykład w to, że zabrali mi prawo jazdy na 10 lat i że pójdę siedzieć do więzienia.
- W takich trudnych momentach życia często następuje naturalna weryfikacja przyjaciół. Jak to wyglądało u ciebie?
Ewa Farna: Jeśli chodzi o rodziców, to najpierw był płacz, później radość, że żyję i nic poważnego mi się nie stało. Nie było wychowawczych rozmów, bo oni wiedzieli, że jestem świadoma swego błędu. Dzięki rodzicom, ale także przyjaciołom przekonałam się, jak ważne jest, żeby w trudnych chwilach mieć obok siebie ludzi, którzy będą z tobą na dobre i na złe. Ja takich ludzi miałam, dlatego łatwiej mi było przez to wszystko przejść. Ale pomagali mi nie tylko bliscy. Odzywali się do mnie również ludzie, z którymi od lat nie miałam kontaktu. Wspierało mnie też wiele sławnych osób i to było bardzo miłe.
- Ale na przykład Doda zarzuciła ci kłamstwo.
Ewa Farna: Doda powiedziała, żebym nie mydliła ludziom oczu, i miała rację. Chodziło jej o mój komentarz do tej sprawy. Po wypadku napisałam na Facebooku, że nie byłam pijana, co wobec informacji policji, że miałam promil alkoholu we krwi, mogło zostać odebrane jako kłamstwo. Ludzie mogli pomyśleć, że świadomie prowadziłam pijana, a następnego dnia wmawiałam wszystkim, że byłam trzeźwa. A ja po prostu nie miałam pojęcia, jak długo alkohol utrzymuje się w organizmie, i myślałam, że skoro kilka godzin po skończeniu imprezy czuję się trzeźwa, to mogę jechać. Gdybym wiedziała, że wciąż jestem pod wpływem alkoholu, to nie wsiadłabym za kierownicę. To była dla mnie bardzo ciężka, ale ważna lekcja.
- Do niedawna co roku zgarniałaś po kilka nagród na każdej z muzycznych imprez, a w tym roku wyprzedziły cię Jula i Sylwia Grzeszczak. Czujesz na plecach oddech konkurencji?
Ewa Farna: To naturalne, że pojawiają się nowe gwiazdy, a nagrodę raz zdobywa jeden artysta, raz drugi. Ale ja nie czułam się przegrana, bo moja dobra passa trwa: zdobywam dużo nagród, gram koncerty, mam wsparcie fanów, a płyta dobrze się sprzedaje. Uważam to za wielki sukces! A rynek muzyczny jest tak duży, że pomieści wielu artystów.
- Ale ten rynek się zmienia. Dziś dla wielu artystek stylizacje są często ważniejsze niż piosenki. Ty jednak ciągle stawiasz na muzykę.
Ewa Farna: Tak, bo jestem piosenkarką, a nie celebrytką. Muzyka jest dla mnie podstawą, a strój jedną z wielu części składowych, które są potrzebne na scenie, ale jako uzupełnienie. Poza tym nie jestem rozrzutna i nie rozumiem potrzeby zakupu butów Christiana Louboutina za kilka tysięcy. Wolę kupić sobie parę płyt niż luksusową sukienkę.
- W przeciwieństwie do wielu gwiazd niechętnie i niewiele mówisz też o życiu prywatnym.
Ewa Farna: Po prostu nie widzę w tym żadnego sensu. W ubiegłym roku spotykałam się z czeskim piosenkarzem Tomáem Klusem i byliśmy pod ostrzałem mediów, bo on też jest popularny w Czechach. Dostaliśmy propozycję wspólnej sesji zdjęciowej, i to za pieniądze, ale nie czułam potrzeby promowania naszego związku w mediach. Nic nie poradzę na to, że paparazzi mogą mnie sfotografować z kimś na kolacji, ale wspólnego pozowania do zdjęć sobie nie wyobrażam.
- A teraz jesteś sama?
Ewa Farna: Od roku z nikim się nie spotykam. Nie mam chłopaka, jestem smutna, sama, zdesperowana (śmiech). Została mi tylko platoniczna miłość do Johnny’ego Deppa. To uczucie trwa w mojej fantazji od wielu lat, ale teraz słyszałam, że on niedawno rozstał się z Vanessą Paradis, więc może mam szansę (śmiech).
- A jakie są teraz twoje plany i marzenia – nagroda Grammy czy tytuł najlepszej prawniczki?
Ewa Farna: Nie marzę ani o zdobyciu nagrody Grammy, ani o tym, żeby zostać najsłynniejszą prawniczką w mieście. Chciałabym mieć troje dzieci, wiernego, kochającego męża, psa i dom w lesie, a na koncerty jeździć tylko w weekendy. Chciałabym być szczęśliwa i umieć sprawić, żeby ktoś był ze mną szczęśliwy. Jak widać, marzę o rzeczach zwykłych, normalnych, ale w dzisiejszych czasach trudniej spełnić proste marzenia, niż zrobić karierę.