Dyskretny urok telewizyjnego podglądactwa

Telewizję robią ludzie dla ludzi. Jest jak dobry narkotyk, który regularnie dawkowany przez granicę, jaką jest szklany ekran, sprawia, że chcemy go więcej. Uzależnia. Sprawia, że chcemy więcej. Ale jak i dlaczego to się dzieje?
/ 21.10.2009 16:07
Telewizję robią ludzie dla ludzi. Jest jak dobry narkotyk, który regularnie dawkowany przez granicę, jaką jest szklany ekran, sprawia, że chcemy go więcej. Uzależnia. Sprawia, że chcemy więcej. Ale jak i dlaczego to się dzieje?

Telewizja żeruje na naszych emocjach, które znamy i które są nam w bliskie. W produkcji programów biorą udział nie tylko scenarzyści, ale także rzesze psychologów, którzy dopracowują fabułę serialu lub scenariusz reality show pod względem większego wpływu na nasze standardowe uczucia, czyli gniew, współczucie, radość, smutek czy miłość. I nie szkodzi, że nagromadzenie w jednym odcinku całej palety ludzkiej uczuciowości sprawia wrażenie nierealnego w takim natężeniu – i tak mamy wrażenie „prawdziwego życia”. Ludzie lgną do emocji, którymi zawsze kierują się w życiu, odprężają się i mają wrażenie, że nawiązują – dzięki wczuciu się w sytuację oglądanych postaci – swoisty kontakt z ulubionymi bohaterami.

Uzależniający urok telewizyjnego podglądactwa

Ekranowe podglądactwo
Podglądanie lubimy w telewizji najbardziej. Najlepszym przykładem tego zachowania były i są różnego rodzaju reality shows, które dawały nam niemal 24-godzinną możliwość patrzenia na życie drugiego człowieka „do kuchni”. Jesteśmy wiecznie i genetycznie ciekawi, bo taka ciekawość ratowała nam kiedyś życie lub prowadziła do wynalezienia niesamowitych urządzeń czy leków na ciężkie choroby. Dzięki telewizji w takim wydaniu zostajemy wyciągnięci z szarzyzny naszego życia, możemy zajrzeć do innego i porównać, a przede wszystkim pobawić, bo ciągle zmieniające się obrazki wyreżyserowanego spektaklu reality show to świetny sposób na przykucie uwagi widza będącej coraz bardziej wymagającą dla ilości zaspokajających ją bodźców. Tak więc oglądamy tych „przeciętniaków” zamkniętych w jakimś domu na obrzeżach miasta, nie mogących nawiązać kontaktu z rodziną i zmuszonych tym samym do zaprzyjaźnienia się z towarzyszami niedoli, a wynikające z tych prób „bratania się” efekty śledzimy niczym dobry serial. I jednocześnie, co najlepsze, czujemy, że ci podglądani ludzie jakby stają się bliskim nam zespołem znajomych, którzy zawsze o tej samej porze i w danym dniu tygodnia czekają na nas w tym domu i załatwiają za nas wszelkie kontakty towarzyskie bez naszego wychodzenia z domu. Ale to, co było najważniejsze w tym całym przedsięwzięciu, to przede wszystkim fakt, że mogliśmy aktywnie uczestniczyć w tym programie, biorąc udział w głosowaniu smsem, który eliminował lub pozwalał zostać bohaterom w programie. Mieliśmy i mamy władzę dzięki klawiaturze telefonu, przy pomocy której pozbywaliśmy się nudnych, telewizyjnych „znajomych”, lub łaskawie pozwalaliśmy im jeszcze „posiedzieć z nami na kawie”. Niebezpieczna manipulacja takiego telewizyjnego podglądactwa, która najbardziej uzależniała widzów, wypaczała jednocześnie poczucie realnej bliskości, a dawała fałszywe wrażenie emocjonalnej więzi międzyludzkiej i wspólnoty. Ale ludzie to lubili i lubią, więc popyt na tego typu show znajdzie zawsze swoich zwolenników.
Jednak reality show to nie tylko wsadzenie do domu w Konstancinie 15 obcych sobie osób w programie „Big Brother” lub występujących na scenie prawdopodobnych talentów w „Mam talent!”, everymanów, których nikt nie zna, bo...

...gwiazdy też mają swój reality show
„Taniec z Gwiazdami” czy „Jak Oni śpiewają” - oto reality shows, w którym podglądamy nasze gwiazdy i w którym widzimy ich wszystkie niedociągnięcia – czy to w tańcu, czy śpiewie. Aktorzy czy sportowcy, którzy w tydzień muszą osiągnąć 8 oktaw lub płynnie tańczyć walc wiedeński, nie depcząc nóg partnerowi, są sprawdzani przez widza, który ocenia ich w nowej roli, tak bardzo odbiegającej od tej, w jakiej znał do tej pory. W tym wydaniu ONI są jak my, przeciętniacy, oceniani w szkole przez surowych i jednocześnie stronniczych nauczycieli, czyli nas, którymi kieruje sympatia do danej aktorki, jej rozpoznawalność, a na szarym końcu pojawia się fakt, jak wystąpiła w danym odcinku show. Filmy z prób pokazują, że ci tętniący sławą celebryci potrafią się spocić, ćwicząc na parkiecie skomplikowane piruety, fałszując, próbując naśladować Whitney Houston w jej największych hitach i tym samym przybliżając się do nas, uczłowieczając się w naszych oczach, stając się dostępniejszymi, normalniejszymi i co najważniejsze – nie tak idealnymi, jak lansują ich media i nasze spaczone wyobrażenia. A jak jeszcze dorzucą płacz po przegranej, jakieś „k*wa” na próbie... aż chce się żyć z takimi „normalsami”! Mamy wrażenie, że spływa na nas umiejętność bycia gwiazdą, poznajemy je bowiem od podszewki i ta wiedza a nuż przyda nam się do własnej celebryckiej przyszłości. I nieważne, że wciąż oglądamy to samo, ten sam taniec w wykonaniu kilku par. ważne, że pod koniec możemy zagłosować smsem, poczuć szybsze kołatanie serca, gdy przychodzi czas eliminacji najsłabszych i ucieszyć się, gdy pozostaje para, którą lubimy. To właśnie te emocje trzymają nas z nosem w ekranie.

Chamstwo dobre na żołądek
Przesłodzone i wypacykowane fluidem gwiazdy to jednak nie wszystko: lubimy też oglądać zło w postaci nielubianego, agresywnego i nieobliczalnego prowadzącego program, który mimo to cieszy się popularnością, a nawet... szacunkiem wśród fanów i uczestników programu. Mieszanie ludzi z błotem za pomocą wrzasku, z ogromną ilością słowa „fuck” użytego jako przecinka w wykrzyczanej wypowiedzi i smutek (czy nawet strach) malujący się na twarzy człowieka, który został zmiażdżony wulgarną argumentacją sapiącego ze złości szefa kuchni, sprawia, że reality show tego formatu jest jak oglądanie mającej wybuchnąć w którymś momencie bomby. Napięcie sięga zenitu i choć jest do przewidzenia zachowanie szefa, to jednak za każdym razem czekamy niecierpliwie na ten kulminacyjny moment agresywnej słownie nerwicy prowadzącego. Taki właśnie styl prowadzi Gordon Ramsay, szef „Piekielnej kuchni”, która magluje zgłaszających się do show początkujących lub profesjonalnych kucharzy i w stresujących sytuacjach uświadamia, że prowadzenie własnej restauracji, a przede wszystkim dobre gotowanie to nie kaszka z mleczkiem. Ale my jako widzowie możemy wszystkie potrawy, jakie powstają na naszych oczach, tylko „pożreć” wzrokiem, za to cała reszta, czyli efekty dźwiękowe oraz wizualne, czyli litania przekleństw zaprawiona czerwonym ze złości kucharzem daje nam o wiele więcej. A kto zresztą nie lubi widzieć, jak komuś dzieje się gorzej od niego. Czyjaś porażka to przecież nasz sukces – a że się ktoś taki dał skompromitować na oczach milionów widzów, to już naprawdę źle o nim świadczy.
Jednak takie ubliżanie ma swoje granice i nie musi się podobać każdemu. Większości z nas podobają się te lepsze emocje, łagodniejsze, dlatego wdarcie się przekleństw w ramówkę telewizyjną nie jest zbyt popularne. Bo strach, jaki budzi jakaś postać na ekranie, nie oznacza dla wszystkich szacunku, którym niektórzy widzowie darzą kogoś takiego.

Podglądanie w telewizji już nie jest zwyczajnym rzutem oka przez dziurkę od klucza. Masówka wymaga, by podpatrywane rzeczy były ładne, bogate pod względem oprawy, dostępne dla wszystkich. Liczy się przede wszystkim rozrywka i zabawa, którą daje telewizyjne podglądactwo. Bo przecież lubimy się bawić – a kosztem innych najbardziej.

Magdalena Mania

Redakcja poleca

REKLAMA