Jaka naprawdę jest Dorota Masłowska? Czy pod pancerzem wirtuozerskiej literatury ukrywa się nadwrażliwy obserwator współczesnej popkultury, czy może siedzi tam znudzona zwyczajnym życiem dziewczyna, która chciała zrobić wokół siebie dużo szumu? I osiągnęła to, co sobie zamierzyła? Jej pierwsza książka „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, którą napisała jako 19-latka, sprzedała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy. A Masłowska, która opisała w niej szare życie młodzieży z blokowisk, stała się wyrocznią swego pokolenia. „Paw królowej” z kolei był opisem środowiska artystycznej „warszawki”, w którym po sukcesie „Wojny...” zaistniała sama Masłowska.
Wyrwać się do świata
Na pewno nie jest to już dziś ta sama grzeczna i dobrze ułożona dziewczynka z dobrego domu, jaką była jeszcze parę lat temu, kiedy mieszkała w Wejherowie. Finalistka olimpiady polonistycznej, córka lekarki i marynarza, której mieszkanie nie przypominało tych, w jakich mieszkali koledzy. Ładne meble, gustownie dobrane kolory ścian, pamiątki przywożone przez ojca z dalekich rejsów. „Wychowywałam się w domu, w którym nie padło nigdy żadne brzydkie słowo”, mówiła w wywiadach. „Pamiętam, jak siedziałam w kościele, w ławce, przed takimi dziewczynami, jak te z »Wojny...«. Wysokie, grube, ubrane w dresy, odrażające. Klęczałyśmy w rzędzie z innymi dziewczynkami z dobrych domów i na plecach słyszałyśmy ich szept: »Ty szmato, obetnę ci te włosy, tylko nożyczki przyniosę«”.
Kiedy indziej Masłowska opowiada: „Przekleństwa zawsze mnie mroziły. Niemal bolały fizycznie”. Potem słuchała, słuchała... Nie można jej odebrać umiejętności słuchania i dużej wrażliwości. Kiedy nauczyła się wypowiadać brzydkie słowa, poszło jak z płatka. Zyskała siłę i łatwość w kontaktach z tymi ludźmi, którymi się brzydziła. Ale świat Wejherowa był dla niej za ciasny. Czuła, że się w nim dusi. Najpierw uciekła na psychologię do Gdańska, ale wydał jej się zaściankowy. Już po kilku miesiącach nazywała go „trupem”. „Nie było tam prawdziwego życia”, tłumaczyła. „Dla mnie prawdziwi ludzie to ci, którzy piją, biorą narkotyki. Widzę w nich raczej prostotę niż prostactwo”. I przeniosła się na kulturoznawstwo do Warszawy.
Mała stabilizacja
Na warszawskiej Pradze, żeby było bliżej prawdziwych ludzi, kupiła duże mieszkanie w starej kamienicy. Tam zaczął się nowy etap w życiu Masłowskiej. Dwa lata temu urodziła córkę, Malinę. Rok później opisywała swój poród: „To było niesamowite zdarzenie, rodzaj własnej śmierci, wielkiej tajemnicy. Fizyczne granice są przekroczone, w ciągu paru godzin zmieniasz się w inną osobę”. I jeszcze: „Przywiodłam tu na świat kogoś tak czystego! Jestem dla niego główną dystrybutorką tego świata, więc dużo bardziej jestem też świata integralną częścią. Moje dziecko jest ekstatycznie wspaniałe. Jezusek, papieżyk i promyczki dookoła głowy”.
Niedługo potem rozstała się z ojcem małej, literatem i pisarzem Kazimierzem Malinowskim. Znajomi mówili, że nie dał pisarce tego, czego potrzebuje kobieta na każdym etapie życia, a szczególnie w połogu, czyli miłości. Od pewnego czasu przy boku Masłowskiej jest Eryk Lubos, aktor. To on w teatrze Wybrzeże wcielił się w rolę Silnego, głównego bohatera „Wojny...”, dresiarza z wejherowskich blokowisk, którego świat zbudowany jest z odprysków teleturniejów i miałkich seriali. „Miłość pojawia się wtedy, kiedy spotykasz człowieka, który cię oczarowuje, kiedy zachwyca cię jego mikroświat”, powiedziała kiedyś Masłowska. „To wspaniałe, że ktoś podobnie jak ty postrzega i rozumie wszystko wokół”.
Miało być undergroundowo, ale nie wyszło do końca. Masłowska trafiła na salony. Wszyscy zresztą pragnęli ją na tych salonach oglądać. Jerzy Pilch nazwał ją ratunkiem pokolenia telewizji i Internetu, Marcin Świetlicki powiedział, że warto było żyć 40 lat, by coś takiego jak „Wojna...” przeczytać, Jerzy Urban przyniósł jej na spotkanie autorskie kosz alkoholi. „Dziś też cieszę się, że dostała Nike”, komentuje. „Trzeba promować młodych, utalentowanych ludzi, a nie starych i wysłużonych pryków”. Wypiła je bez obrzydzenia. Tuż po sukcesie zaczęła się obawiać, że woda sodowa uderzy jej do głowy. Sama przyznała rok temu, że balowała, wstawała o siedemnastej, rzuciła studia i nie robiła nic. Musiało minąć wiele miesięcy, by ochłonęła i ułożyła sobie w głowie to nowe życie.
Raz tak, raz siak
Wtedy postanowiła, że nie podda się komercji. Ale nie jest w tym buncie konsekwentna. Nie bywa wprawdzie na promocji alkoholi czy nowego modelu pralki, ale często można ją spotkać w modnych warszawskich miejscach, jak klub Utopia czy galeria Raster. Podkreśla, że nie znosi bezdennie głupiej serialowej papki pokazywanej w telewizji, z felietonów w „Przekroju” widać było jednak, że jest na bieżąco w tym, co dzieje się w tak pogardzanej przez nią popkulturze. Wie, że topowym serialem jest „Magda M.”, gdzie odbywają się najlepsze balangi i kto jest kim w „warszawce”. Gardzi kolorową prasą, ale zrobiła sobie kilka wystylizowanych sesji zdjęciowych, udzieliła sporo wywiadów.
Masłowska potrafi być jednak niemiła dla dziennikarzy, swoje doświadczenia z nimi opisuje jako najbardziej męczące spotkania w życiu.
Potem dziwi się, że dziennikarze reagują na nią alergicznie. Krzysztof Masłoń z „Rzeczpospolitej” napisał nawet rymowaną recenzję „Pawia królowej”, stylizowaną na język autorki: „Sprawdziłam się w dresach, w hip hopie, bez zgrywy, nie straszne mi żadne dziś alternatywy, »paw« nike dostanie, i to w przyszłym roku, nobel będzie później, na razie dam spokój. Narka, narka”. Krytykuje też undergroundowość samej autorki: „Chciałabym mieć rower i będę go mieć, a wtedy może byś wpadł popedałować. Rower bez przerzutek, Kisiel też był kolarz, jak chcesz być trendy, choć trochę to okaż”. Zabawne, że rower Masłowskiej budzi tyle emocji. Wykładowcy z kulturoznawstwa na UW wspominają: „To nie był zły rower, tylko zrobiony na rzęcha. A przecież stać ją na porządny sprzęt”.
Masłowska, jaką chcecie
Pytana przez dziennikarkę „Super Expressu”, czy naprawdę nie zależy jej na sławie, w przypływie szczerości mówi: „Raczej nie, choć może po prostu nie potrafię się przyznać do tego, że chciałabym być sławna”. Ciekawe, że niewiele osób chce się wypowiadać na temat Masłowskiej. Ludzie z nią związani nie chcą mówić, żeby nie narazić się pisarce. Jej wydawca Paweł Dunin-Wąsowicz przeprosił, że nie może. Ci, którzy cenią jej prozę, chwalą głównie pisarstwo, nie osobę. Jeśli nie cenią jej prozy, zwykle odmawiają komentarzy pod własnym nazwiskiem. Koleżanka po fachu dodała, też anonimowo, że Masłowska słynie z tego, że poczucie własnej wartości buduje przez pogardę dla innych ludzi. „Jej stylizacja ma pokazać, że jest inna, w opozycji. To ciągła manifestacja!” Jedyna Marta Sawicka bez ogródek napisała we „Wprost”: „Bożyszcze salonów puściło pawia... ta książka jest niczym więcej, jak środowiskowym bluzgiem”.
Krytyka i brak konsekwencji nie psuje jednak Masłowskiej samopoczucia. W jednym z ostatnich wywiadów pada pytanie, czy zastanawiała się, czemu akurat ona odniosła taki sukces. Odpowiada: „Bo jestem zdolna”. „Jest wielu zdolnych ludzi...”, dodaje dziennikarka. „Ale ja jestem bardzo zdolna”. Trzeba więc przyznać Masłowskiej, że choć ma talent, skromna nie jest. Jaka jest poza tym, że świetnie pisze? Niech za puentę posłuży cytat ze spotkania z więźniami z Włocławka, opisanego w „Gazecie Pomorskiej”. Mówiła do nich: „Mam dopiero 20 lat i za dobrze w życiu, dlatego wszystko mnie wkur...”. Na to jeden z więźniów: „Gdy ja miałem tyle lat, walczyłem na wojnie”. Na szczęście Masłowska nie musi iść na wojnę. Jej najlepszym orężem jest pióro.
Magda Łuków, Agnieszka Prokopowicz/ Viva!