Dla fanów jestem kimś, kto trwa...

Maryla Rodowicz fot. ONS
Maryla Rodowicz jest kobietą, której czas się nie ima. Kobietą, która udowadnia, że w życiu można mieć wszystko: karierę, rodzinę, miłość kolejnych pokoleń fanów.
/ 03.08.2007 10:16
Maryla Rodowicz fot. ONS
Niemal każda jej piosenka to przebój, każda płyta – wydarzenie.

Jak Pani myśli, za co Panią tak uwielbiają?

Może za to, że znają mnie tyle lat, wiedzą, że zawsze się staram i wkładam w śpiewanie całą duszę.

Piszą do Pani, podchodzą po koncercie, dają dowody miłości?
No, piszą. Podchodzą. Niektórzy jeżdżą za mną przez całą Polskę, z Gdańska do Krakowa na przykład. Myślę, że jestem dla nich symbolem ciągłości, ostoją, kimś, kto trwa. I śpiewam piosenki, które oni znają, cenią, dobrze napisane, wartościowe.

Ale przybywa Pani młodych fanów. Niewielu piosenkarzy może się tym poszczycić.
Są wśród nich nawet dzieci. Sądzę, że dla małych dziewczynek jestem taką królewną z bajki: ubieram się kolorowo, mam długie jasne włosy.

Dlatego ich Pani nie obcina?
Przyzwyczaiłam się. Poza tym, jak machnę nimi na scenie, to są widoczne. Młodzież pisze, że lubią moją energię i głos, na który przenoszę swoje emocje, bo bez nich nie da się uprawiać muzyki.

Nigdy się nią Pani nie znudziła?
Nie. Kiedy wychodzę na scenę, nawet jeżeli jestem zmęczona, daję się porwać muzyce, wstępuje we mnie dzika energia. Jestem w trasie od maja. Wszystkie piątki, soboty i niedziele mam zajęte do października.

Rany Boskie, skąd bierze Pani siły?
Jakoś się muszę regenerować. Staram się żyć higienicznie, wysypiam się, ograniczam życie towarzyskie.

I co Pani wtedy robi?

Nic. Wyłączam telefon i udaję, że mnie nie ma. Wchodzę czasem do Internetu na dwie godziny, odpowiadam na pocztę, kontaktuję się z fanami.

Jest Pani uzależniona?
Nie. Gdybym była, siedziałabym tam dniami i nocami. A sen, zwłaszcza przed koncertem jest dla mnie ważny. I niestety, biorę proszki na sen...

Na ogół jednak chyba ma Pani w swoim wymarzonym Konstancinie ciszę?
Ostatnio nie bardzo. Bo nieopatrznie podczas Dni Konstancina spytałam burmistrza, kiedy zacznie remontować ulicę. I dwa dni później zrzucił tu gruz. Tuż przed Opolem od szóstej rano zrywali mi pod oknami asfalt. No, ale robił to na pewno z miłości, a nie złośliwie. Ale na ogół tu jednak jest cisza i śpiew ptaków. Choć niektóre nieźle dają popalić, jak choćby czarny dzięcioł – postrach Konstancina, niewiele niższy ode mnie. Mam nadzieję, że nie stuka w moje drzewo, bo to by znaczyło, że choruje i trzeba je ściąć.

Do drzew też się Pani przywiązuje?
Bardzo. Przyroda jest dla mnie ważna.

Chyba w ogóle jest Pani osobą, która przywyka – do rodziny, przyjaciół...
Z przyjaźniami jest tak, że trzeba o nie dbać. A ja nie bardzo mam kiedy...

A Kasia Gaertner?

To ktoś bardzo mi bliski, fantastycznie nam się pracowało, pół dnia gadałyśmy. Potem ona smażyła konfitury, potem je jadłyśmy, a w nocy zabierałyśmy się do grania. Niedawno zadzwoniłam do niej. Powiedziała, że mam fatalne wejście do domu, niezgodne z zasadami feng shui, bo ścieżka nie powinna biec prosto od furtki do drzwi, tylko musi się wić. Ja na to, że my wchodzimy od garażu, bokiem. „Ot, i to wasza pierwotna intuicja” – skomentowała Kasia.

Jakbym ją słyszała. Wracając do przywiązania – co robią teraz Pani dzieci?
Też jestem ciekawa. Starsza dwójka mieszka w Krakowie. Córka studiuje hodowlę zwierząt, ma dwa koniki.

Śpiewa?
Jej pasją są zwierzęta. Za to Jasiek (student filozofii) gra na gitarze, oboje śpiewają w studenckim chórze gospel.

Ojciec Krzysztof Jasiński oboje wziął pod swoje skrzydła?
Nie, po prostu tam studiują. Chociaż z Kasią to było tak, że kiedy uciekła
z domu w trzeciej licealnej, ojciec przekonał ją, żeby w Krakowie skończyła szkołę i tam już została.

Nie żal Pani, że nie poszli w kierunku muzycznym?
Mnie nie. Myślę, że to oni mają ból z tego powodu. Jasiek cały czas coś w muzyce próbuje robić. Zresztą chodził do szkoły muzycznej w Warszawie, do klasy jazzu, grał na gitarze. Wiem, że wraca do tej gitary.

Oboje byli zbuntowani – przytłaczała ich Pani swoją osobowością?
Kasia była, Jasiek nie. Ale to jest powszechne, że dzieci znanych rodziców mają z tym problemy. Chciałyby rodziców doścignąć, ale boją się porównań. Nie wiedziałam, jak im pomóc.

Najmłodszy Jędrek jest jeszcze z Panią?
Jędrek studiował rok w Londynie, a od jesieni zaczyna studia w Chicago. Też nie jest mu łatwo. W tym Londynie był bardzo samotny, jak mi się zwierzył. On nie zdobywa tak szybko kolegów. Jest nieśmiały, drażliwy, delikatny. Mimo że się boję latać, będę musiała go odwiedzać w tej Ameryce.

Dzieci są do Pani podobne?
Pod względem osobowości chyba najbardziej Kasia. To znaczy jest nam trudno ze sobą. To świetna dziewczyna, bardzo lubiana przez ludzi. Ale ma taką teorię, że nie ma nic gorszego, niż kiedy się spotkamy we trzy w tej samej kuchni przed świętami. To znaczy moja mama, ja i ona. Wszystkie chcemy rządzić, wszystkie jesteśmy uparte, wszystkie chcemy dyrygować. Kasia mówi, że to jest straszne.

Mama też pewnie miała z Panią niełatwo.
Pewnie, ale stosowała skuteczne metody, ponieważ zapełniała mi cały dzień różnymi zajęciami. Pozbawiła mnie czasu na głupstwa.

I Pani pozwoliła sobie coś narzucić?
Mnie to wszystko tak interesowało, że z przyjemnością chodziłam na zajęcia baletowe, uprawiałam sport, chodziłam do szkoły muzycznej, malowałam w ognisku plastycznym i jeszcze spotykałam się z chłopakami, a w międzyczasie nocami czytałam książki. Rano ledwo wstawałam do szkoły. Mamy zresztą ciągle nie było, bo się dokształcała. Wychowywała mnie babcia, która nie umiała sobie ze mną poradzić. Kiedy wracała z zakupami i widziała mnie na piątym piętrze na rusztowaniach, serce jej zamierało.

Wciąż chodzi Pani po rusztowaniach?
W przenośni – tak. Cały czas się wspinam, a bakcyl sportu mam w sobie do dziś. Nawet dzisiaj odebrałam telefon od trenera tenisa, który pytał, kiedy będę na Mazurach, to sobie pogramy. Ale ile ja się nabyłam w tym roku na Mazurach... – całe trzy dni.

Mąż gra razem z Panią?
Nie gramy ze sobą od lat, bo byśmy się rakietami pozabijali. Powiedział mi kiedyś, że gra tylko z lepszymi.

Za to chodzicie razem do siłowni?
Mąż chodzi regularnie, a ja od dwóch lat się lenię. Nie mam czasu. Muszę jednak się zmobilizować. W końcu
na scenie kondycja jest potrzebna, trzeba te dwie godziny śpiewać bez zadyszki, poskakać.

Pani mężczyźni nie skarżą się, że ciągle mają Pani za mało?
Dzieci na pewno chciałyby, żebym była z nimi częściej. A mąż… biedny, w weekendy siedzi sam, w pięknych wiklinowych fotelach na tarasie, słuchając śpiewu ptaków przynajmniej.

Może to recepta na trwałość związku?
Chodzi o to, że wciąż jesteśmy dla siebie atrakcją, bo widujemy się rzadko? Może i tak. Nie ma nudy między nami, bo nie mamy kiedy się sobą znudzić. To prawda.

Sobie też skąpi Pani czasu?
Żeby pojechać do SPA na przykład, to tak, ale na zakupy czas zawsze znajdę. Kiedy Jędrek był w Londynie, zawsze towarzyszył mi bez słowa skargi w wędrówce po sklepach. Jest taki cierpliwy, kochany. I bardzo opiekuńczy. Obaj moi synowie są opiekuńczy.

Lubią, gdy Pani śpiewa?
Lubią, chociaż potrafią być bardzo krytyczni. Parę lat temu Jasiek przyszedł do Kongresowej, gdzie miałam koncert promocyjny. Potem był bankiet, stałam ze sponsorami i z jego ojcem, który ten koncert reżyserował...
I nagle podchodzi nasz syn w takim rozciągniętym swetrze i mówi: „Mama, to było straszne”. I do ojca: „Ty też się nie popisałeś”. I wyszedł.

Przejęła się Pani?
Tak, liczę się ze zdaniem dzieci. A wtedy rzeczywiście miałam straszną tremę, śpiewałam piosenki z nowej płyty. A miałam i dodatkowy powód, bo Kasia tego dnia obcięła włosy na zero i taki malutki odrost ufarbowała na czerwono. Nawet brat Jędrek jej nie poznał. Na szczęście, zobaczyłam ją dopiero po koncercie.

Gdyby Pani miała pisać następną książkę o swoim życiu, to też byłaby o mężczyznach jak poprzednia?

Powinnam ją napisać i na pewno zacznę od życia zawodowego, różnych przygód, anegdot. To wszystko pominęłam w tamtej książce. Trasy, koncerty, wyjazdy.

Zapisuje sobie Pani to wszystko?
Nie, ale mam bardzo dobrą pamięć. Pamiętam nawet, w co byłam ubrana na konkretnym koncercie, pamiętam, co mówiłam. Nawet, jeżeli to było 15 lat temu.

Niesamowite.
Tak. Zaskoczyłam niedawno znajomą z Chicago. Byłam w jej mieszkaniu w 1984 roku. Teraz przypomniałam jej, jak wyglądało, a nawet, że wtedy jadłam u niej homara o długości stołu. Pamiętam też, że już nigdy w życiu nie jadłam tak miękkiego homara.

Myśli Pani czasem, co będzie za 10 lat?
Ja nie myślę, co będzie za rok, a cóż dopiero za 10 lat. Jedno jest pewne, na chandrę będę jak teraz kupowała sobie buty i torebkę. No i będę walczyła ze swoją zachłannością, łakomstwem, tak jak robię to od zawsze (śmiech).

Rozmawiała: Krystyna Pytlakowska / Przyjaciółka

Redakcja poleca

REKLAMA