Prawdę mówiąc, polscy widzowie nie czują się zaskoczeni. Nigdy nie wątpili, że Olbrychski ma wielki talent. Dla nas jest legendą – i Kmicicem, i Borowieckim, i Azją. Ulubionym aktorem Andrzeja Wajdy, Jerzego Hoffmana, Krzysztofa Zanussiego. Wielką postacią polskiego kina. Następcą Zbyszka Cybulskiego, po którym przejął partyturę już w proroczym „Wszystko na sprzedaż”, nakręconym przez Wajdę w 1968 roku. Grał w wielu zagranicznych filmach – u Leloucha, Schlöndorffa, Michałkowa. Jakkolwiek zapytany w jednym z wywiadów: „Co po panu pozostanie?”, odpowiedział pytaniem: „Moje role? Może, ale to niepewne. Przede wszystkim moje dzieci i wnuki, a w nich trochę mnie samego... ”.
Zwyczajne ekscesy
Nie schodzi z planu. Zaraz po rozstaniu z Jolie leci do Indii, kręci tam film u wybitnego rosyjskiego reżysera Siergieja Sołowiowa. Po smoleńskiej tragedii odczytuje w TVN apel o pojednanie z narodem rosyjskim. Kocha Rosjan i ich kulturę. Ale zaraz potem jako Piłsudski rozgromi bolszewików w „Bitwie warszawskiej 1920” Hoffmana. Dziś filmowe role to jego jedyne ekscesy. Dziś Olbrychski żyje spokojnie. Ta sama od kilku lat żona, żadnych skandali, wyskoków, prowokacji. Ktoś, kto go znał w młodości, może powiedziałby: Wreszcie! On sam wielokrotnie mówił, że już się wyszalał. Na pytanie, czy lubi prowokować, odpowiada: „W młodości lubiłem. Teraz cenię sobie spokój. Domowe życie. Dobrą lekturę. Chociaż nie ukrywam, że czasem bierze mnie cholera i reaguję gwałtownie. Może zbyt gwałtownie”.
Od lat dzieli życie między trzy domy. Najczęściej mieszka w Podkowie Leśnej. Willa tonie w zieleni. Za domem ogród z przestronnym tarasem. Na ścianach w salonie zdjęcia z aktorskich wojaży, duży stół w kuchni, fotele, gdzie wylegują się koty. Lubi tu wracać z zagranicznych podróży. Gdy tylko łapie wolną chwilę, pędzi do Drohiczyna, gdzie upłynęło jego dzieciństwo. Ludzie tu są dumni, że to miasteczko nad Bugiem jest ukochanym miejscem sławnego aktora. Z domu na wysokiej skarpie widać rzekę. Jest jeszcze chata pod Kazimierzem, w stylu starego dworku. Lubi siedzieć z żoną na tarasie, obserwować świat, zamyślać się. Każdy dzień zaczyna od sportu. Konie, boks, biegi. Imponuje sprawnością.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
Beztalencie, Żyd i homoseksualista
„Nigdy nie będziesz aktorem”, ostre słowa wypowiada polonistka w warszawskim liceum. Ostre dla kogoś, kto od dziecka wiedział, że albo będzie aktorem, albo zawali się świat. Jeszcze w rodzinnym Drohiczynie, gdzie Olbrychscy zamieszkali po wojnie, występuje w szkolnym teatrzyku mamy, pisarki Klementyny Sołonowicz-Olbrychskiej.
Jest 1966 rok. Szesnastoletni Daniel uczy się aktorstwa w studium Andrzeja Konica. A jednocześnie trenuje sport, którym chciał podreperować zdrowie po błędnej diagnozie lekarskiej. Po ciężkiej anginie stwierdzono u niego chorobę serca. Udawał, że leży w łóżku, jednocześnie ćwiczył. Biegał, boksował się. Olbrychski jest już jednak po roli w przedstawieniu „Kuba” u Konica i pierwszym sukcesie. Wkrótce potem wygrywa casting do filmu Janusza Nasfetera „Ranny w lesie”. „Wtedy właśnie spotkałam Daniela po raz pierwszy”, przypomina sobie Beata Tyszkiewicz. „Dał się tam już zauważyć, chociaż dopiero w »Popiołach« rozwinął skrzydła. Mówiło się o nim, że jest taki chłopak, który ma aktorską charyzmę. Od Daniela bił rzadko spotykany żar. Był całkiem inny niż największy idol tamtych czasów Zbyszek Cybulski. Tamten – wiecznie w środku rozdarty, pełen wątpliwości. Daniel – silny, niezwykle wyrazisty. Już na tamte czasy był aktorem amerykańskim, chłopięcym, polskim Jamesem Deanem. Gdy Andrzej Wajda po tragicznej śmierci Cybulskiego postanowił zrealizować »Wszystko na sprzedaż«, bardzo dopingowałam go, żeby obsadził Daniela”.
W 1968 roku Hoffman ekranizuje trylogię, zaczynając od „Pana Wołodyjowskiego”. Mówiło się wtedy o ich sporach na planie. „Mieliśmy różne koncepcje roli Azji. Uważałem, że powinien on być jak ikona. A Daniel wciągnął tę postać w żywiołową, ostrą grę. Doszło między nami do ścięcia. Kiedy jednak Daniel zobaczył potem siebie na ekranie, przyznał mi rację. I od tego czasu nie miałem już z nim żadnych problemów”. Kiedy jednak obsadził Olbrychskiego sześć lat później jako Kmicica w „Potopie”, problemem stał się sprzeciw widzów, którzy uważali, że Azja nie powinien być Kmicicem. „To była sztuczna burza”, ciągnie Hoffman. „Rozpętało ją właściwie dwóch dziennikarzy, jako temat zastępczy, zamiast polityki. Zaczął się więc zmasowany atak na Daniela. Obrzucano go inwektywami, listami od kół gospodyń wiejskich, że jest nieutalentowany, brzydki, garbaty i homoseksualista, a ponadto Żyd. Daniel przeżywał ciężkie chwile. Chciał nawet wycofać się z roli. W końcu przełamał ten moment słabości, wziął się w garść. I wygrał. Cała Polska zakochała się Kmicicu i już nikt sobie nie wyobrażał, by miał zagrać ktoś inny”.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
Taki polski James Dean
O sobie mówi: „Mężczyzna, który ma po sześćdziesiątce i złote loki na głowie, wygląda na idiotę. A ja przecież się nie farbuję. Co więcej, wolałbym siwieć!”. Za to podoba się kobietom! Małgorzata Braunek pierwszy raz zobaczyła Olbrychskiego, gdy sprężystym krokiem maszerował po Miodowej do szkoły teatralnej. Braunek: „Dla dziewczyn on nie istniał, był wtedy nieprzytomnie zakochany w Monice Dzienisiewicz, którą w końcu odebrał Wowie Bielickiemu. Mówiło się, że po Zbyszku Cybulskim narodził się taki konkretny facet, taki silny. I porównywało się go do Jamesa Deana. Że tak samo nieobliczalny i tę swoją nieobliczalność przenosi do filmu. Już wtedy chyba był po genialnym »Hamlecie« Hanuszkiewicza. Śledziłam jego karierę: i filmy Zanussiego, i Wajdy. Na planie spotkaliśmy się w »Polowaniu na muchy« w 1969, gdzie zagrał mojego byłego narzeczonego, i choć nie była to duża rola, nadał jej niesamowity charakter. Miał i ma niezwykłą energię, skupia uwagę. Zawsze skupiał, chyba bardzo to lubi. Gdy byliśmy kiedyś w Brazylii na festiwalu w Rio de Janeiro, szliśmy ulicą, o czymś rozmawiając, i nagle on w połowie zdania zaczął iść na rękach”.
„Potop” wspomina jako półtoraroczną przygodę, nie tylko na planie. Kręcili w Mińsku na Białorusi, w hotelu panował ziąb. Alkohol lał się strumieniami. W czasie przerwy w zdjęciach Daniel namówił Małgorzatę, żeby pojechali do Wilna. Były czasy komunizmu, nikt nie mógł oddalać się bez pozwolenia. „Uciekliśmy jednak z hotelu, na dworcu w Wilnie podeszli do nas ubecy: co my tu robimy. Daniel na nich nawrzeszczał, wiedział, że atak jest najlepszą bronią. Zwiedziliśmy Wilno i szczęśliwie dotarliśmy do Mińska, a skoro świt Daniel wparował do mojego pokoju: »Wstawaj, Masztalska, jedziemy do Lwowa!«. Mieliśmy ksywki: on – Eugeniusz od geniusza, a ja – Masztalska od rodziny Masztalskich. Zerwałam się, a on, że to dowcip.
A z pseudonimami była jeszcze jedna zabawna historia. Ostatni dzień zdjęciowy i słynna scena: »Jędruś, ran twoich niegodnam całować«. Podniosły nastrój, kościół pełen rozmodlonych ludzi, a my postanowiliśmy, że powiemy: »Gienek, ran twoich niegodnam całować«, a Daniel odpowie: »Oj, Masztalska, Masztalska…«”. I tak zrobiliśmy. Niestety, zostało to wycięte” (śmiech).
Byli kumplowska parą i są. Małgorzacie podoba się wszystko, co Daniel mówi i robi. Nawet jak tnie szabelką portrety w Zachęcie czy wypowiada się ostro w sprawach politycznych.
Wielka trójca
W tym samym roku co „Potop” wchodzi na ekrany „Ziemia obiecana” Wajdy. Główne role: Wojciech Pszoniak, Andrzej Seweryn i Daniel Olbrychski – święta trójca, jak później nazywano ich w środowisku. Wojciech Pszoniak Olbrychskiego poznał pod koniec lat 60., w swoich krakowskich czasach. „Byłem bodajże wtedy na »Hamlecie«, gdzie grał w Narodowym u Hanuszkiewicza. Odwiózł mnie swoją renówką, bo gdzieś się spieszył. Nie było czasu porozmawiać. Dopiero w »Ziemi obiecanej« okazało się, jak miła jest współpraca z nim. Na planie zdarzały się różne sytuacje, których nie było w scenariuszu. Daniel dodawał własną interpretację, ubarwiał, uważał, że tak będzie lepiej, mocniej, prawdziwiej.
Andrzej Wajda ufał jego wyobrażeniu o roli. Był młodym chłopakiem, pełnym energii, żądnym sławy, przygód. Czy się zmienił? Jest inny, to prawda. Wszyscy się zmieniamy. Teraz znów gramy razem, w »Bitwie warszawskiej 1920«. Nigdy nie przestaliśmy się przyjaźnić, chociaż widujemy się rzadko”. Andrzej Seweryn: „Podziwiałem Daniela, on jest taki intensywny i autentyczny. Pamiętam, jak kiedyś odwoził mnie do Łodzi maluchem. To był wielki luksus. Poznaliśmy się w szkole teatralnej. On jej nie ukończył. Przyszło wtedy na rok dwóch wspaniałych aktorów: Zelnik i Daniel. Patrzyliśmy na nich z zazdrością. Teraz niczego mu nie zazdroszczę. Cieszę się, że odnosi sukcesy na Zachodzie. Wybieram się na »Salt«. Nie potrzeba jednak aż amerykańskiego filmu, by dojść do wniosku, że to aktor wybitny”.
„Pracuję dużo, ale za granicą”, mówił w wywiadzie dla VIVY! w 2004 roku. „W Polsce od dwóch lat nie dostałem żadnej roli. Gdyby nie kinematografie europejskie, może nie miałbym z czego żyć”.
Jest rzeczywiście jedynym polskim aktorem, który zagrał w tylu zagranicznych filmach. I pierwszym polskim gwiazdorem zachodniego typu. Nie miał kompleksów wobec wielkiego filmowego świata. Imponował pewnością siebie, siłą przebicia, znakomitą znajomością języków. Pierwszy film nakręcił na Zachodzie w 1970 roku. To był „La pacifista” Miklėsa Jancsė. Partnerowała mu Monica Vitti. Ale tak naprawdę uwagę na Olbrychskiego zwrócił film Claude’a Leloucha „Jedni i drudzy”. Dla Leloucha odrzucił propozycję Istvána Szabó – rolę w „Mefiście”. Wielokrotnie rezygnował z wielkich ról, które innym przynosiły sławę.
Grał w filmach włoskich, francuskich, niemieckich, greckich. Po 1990 roku – też w rosyjskich, chociaż z największym rosyjskim reżyserem Nikitą Michałkowem zaprzyjaźnił się dużo wcześniej, już w latach 60. Ale zagrał u niego dopiero w „Cyruliku syberyjskim” w roku 1998. Przyjaźni się z wieloma znakomitymi ludźmi kina: Kirkiem Douglasem, Robertem De Niro, Meryl Streep. Przetrwała wzajemna sympatia z Vitti, która pewnie dotąd wspomina alkoholowy wieczór z Danielem i z przypadkowo spotkaną we Włoszech polską delegacją. Po nocy z Polakami przez kilka dni nie mogła dojść do siebie. „Daniel zawsze lubił imponować, pewnie chciał pochwalić się znajomością ze znaną aktorką”, śmieje się Małgorzata Braunek.
Między pracą a miłością
Przyjaciele uważają, że praca bywa dla Olbrychskiego ważniejsza od kobiet i od miłości. Ale to nie całkiem prawda. Maria Nurowska, przyjaciółka i Olbrychskiego, i jego żony Krystyny Demskiej, mówi, że niczego przez pracę nie zaniedbał. W końcu ma żonę, i to trzecią, troje dzieci, wnuki. Gra, pracuje, bo uwielbia to, lecz wie, że musi też zarabiać pieniądze. Teraz, kiedy mógłby trochę zwolnić, sypią się propozycje.
Jerzy Radziwiłowicz, odkąd są sąsiadami w Podkowie Leśnej, często widuje się z Olbrychskim. Widzi, jak Daniel lubi swoje zabawki: „Ma pięknego konia arabskiego. Czasem woła nas: »Popatrzcie, jak on ładnie chodzi i defiluje przed nami!«”.
Wszystko robi z przejęciem. Za część z honorarium za „Salt” kupił nowy terenowy samochód, który bardzo go cieszy. To urodzony optymista.
Maria Nurowska: „Myślę, że życie Daniela nie byłoby takie szczęśliwe i pełne sukcesów, gdyby nie kobiety, które stoją u jego boku. Patrząc na jego związki, można powiedzieć, że do trzech razy sztuka. Dopiero u boku trzeciej, Krystyny Demskiej, Daniel przestał być wyłącznie aktorem, zauważył, że istnieje także życie osobiste. Oni są dla siebie życiowymi partnerami w pełnym tego słowa znaczeniu. Od rana do wieczora przebywają ze sobą i wynikają z tego same dobre rzeczy, na przykład rola Daniela w »Salt«. A tak prywatnie, lubię na nich patrzeć, kiedy są razem, bo jest w tym wszystko: porozumienie bez słów, ciepło, wzruszające przywiązanie do małego pieska, który im zwykle towarzyszy”. Domy, wnuki, żona, zwierzęta – ma doprawdy czym żyć. Znany z impulsywności, zwierzakom wybacza wszystko. Nawet wpadł na żartobliwy pomysł, by koń Cudek spał z nim w łóżku, skoro Pippi wyleguje się na poduszkach.
Już wszędzie byłem
„Olbrychski to skrajności. Raz jest wspaniały, raz zły, demon. Raz superwrażliwy, raz okrutny”. To krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski. Trudno zliczyć, ile ról zagrał, ile dostał nagród, na ilu brylował festiwalach. Od lat nie ma w Polsce ważniejszego filmu, w którym nie pokazałby się choć na chwilę. Wielkie epopeje historyczne bez Olbrychskiego? To przecież niemożliwe.
„Czy coś się w tobie zmieniło przez te lata?”, pytam Daniela. Zrobiłam z nim wiele wywiadów, przegadaliśmy wiele godzin. I ciągle mam wrażenie, że niewiele o nim wiem. Nawet jak opowiada o swoich dzieciach i miłościach, o rzucaniu kobiet, o kłótniach z synem, robi to z dystansem, jakby od niechcenia. „Nie mam pojęcia. Zawsze miałem w sobie i pokorę, i pewność siebie. Tak jest i u aktorów, i u bokserów. Nie oglądam się za siebie. Patrzę w jutro”.
Czy rola w „Salt” to tylko jednorazowa przygoda, czy też Olbrychski na dobre spodoba się w Hollywood? Ze swoim talentem, wyglądem, charyzmą mógłby grać role zarezerwowane dla Eastwooda, Forda, a nawet De Niro. Tyle że Olbrychski nie znosi Ameryki. Kiedy kręcił „Salt”, przez kilka tygodni mieszkał z żoną na Manhattanie. Mówił wtedy, że tęskni za Polską, polskimi gazetami, językiem i nawet całym tym polskim piekiełkiem. Nie spina się, nie marzy, nie walczy o role. Kilka lat temu w wywiadzie dla „Filmu” mówił: „Wiem, czym jest sława, pieniądze, festiwale, nagrody. Życie w Nowym Jorku, Hollywood czy Paryżu. Ale dobrze mi z tym, że mieszkam nad Wisłą. Mogę coś zagrać, ale nie muszę. Gdy ominie mnie jakaś rola, myślę: Jaka szkoda, dzięki Bogu!”. Kiedy indziej dodał, że osiągnął w życiu o wiele więcej, niż zakładał. I że wystarczy. Że już jest spełniony. 27 lutego tego roku Olbrychski skończył 65 lat. Ale wiek w tym przypadku nie ma znaczenia. Jak widać – wszystko jeszcze przed nim.
Krystyna Pytlakowska / Viva!