Clive Owen

Angielskie maniery, amerykański luz i przykuwająca uwagę uroda. Ku powszechnemu zdziwieniu, nie on został nowym Bondem.
/ 15.05.2006 10:13
Uwielbia robić zakupy. Po sklepach może chodzić godzinami i nie rozumie, dlaczego niektórzy uważają tę czynność za męczącą. Za pierwszą aktorską gażę kupił sobie skórzany płaszcz, który ma do dzisiaj. Mówi, że od kiedy pamięta, lubił dobrze wyglądać.

To, że starannie wybiera sobie ubrania, widać już na pierwszy rzut oka. Granatowy, świetnie skrojony garnitur, nieskazitelnie biała koszula – z pozoru wydawać by się mogło, że to strój dla biznesmena. Ale Owen w takim zestawie wygląda jak prawdziwa gwiazda filmowa. Kiedy się uśmiecha, od razu wiadomo, dlaczego uwielbiają go kobiety na całym świecie. Dzięki swojej charyzmie i talentowi brytyjski aktor traktowany jest w swojej ojczyźnie prawie jak dobro narodowe. Kiedy za rolę w filmie „Bliżej” otrzymał Złoty Glob i nominację do Oscara, w Londynie mówiło się, że to on na pewno zostanie nowym Bondem. „Owen to mieszanka niesamowitej urody, seksapilu i niewyobrażalnego wręcz talentu. Tylko on zasługuje na to, żeby na ekranie przedstawić się formułą: »Nazywam się Bond. James Bond«”, pisali angielscy krytycy.
Owen roli agenta 007 jednak nie dostał. Ale w ciągu ostatnich 12 miesięcy zdążył zagrać aż w czterech filmach i więcej czasu spędzał za oceanem niż w ojczystej Wielkiej Brytanii. Przyznaje, że najciekawsze propozycje zaczął otrzymywać przed dwoma laty, kiedy skończył czterdziestkę. A o aktorstwie marzył od czasu, gdy jako 13-latek zagrał w szkolnym przedstawieniu na podstawie „Oliviera Twista”. Wtedy mieszkał z rodziną w małym angielskim miasteczku Coventry i jego aktorskie ambicje nie spotkały się ze zrozumieniem rodziców. On jednak był uparty i nie zmienił planów nawet wtedy, gdy nie dostał się do prestiżowej Royal Academy of Dramatic Art i przez dwa lata pobierał zasiłek dla bezrobotnych. Dzisiaj mówi, że życie przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Twierdzi, że nigdy nie marzył o sławie. Chciał tylko grać. Podobno nigdy też nie uważał się za przystojnego mężczyznę. W to jednak nie uwierzy żadna kobieta, która choć raz widziała go na ekranie.

– Żałuje Pan, że nie zagrał Bonda?
Jestem w takim momencie swego życia, że zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że czegokolwiek żałuję. Nie mam też zwyczaju rozpamiętywać tego, co było. Teraz dla mnie najważniejsze jest to, że mam okazję pracować z najlepszymi aktorami na świecie. To uważam za swój największy sukces.

– I w taki sposób dobiera Pan rolę? Ze względu na reżysera i aktorów?
Tak, to dla mnie najważniejszy wyznacznik. Kiedy dostałem od Spike’a Lee propozycję zagrania w „Planie doskonałym”, nie wahałem się ani chwili. To reżyser, którego twórczość miałem w małym palcu. Zawsze marzyłem, żeby u niego zagrać. Kiedy jeszcze okazało się, że będę grał z Denzelem Washingtonem i Jodie Foster, moja radość nie miała granic.

– Przez większą część filmu gra Pan w masce. Tak było już w scenariuszu?
Nie. Wymyśliliśmy to w trakcie rozmów z reżyserem. Byłem zdania, że to pomoże w wykreowaniu mojej postaci.

– Dobrze się Panu grało z zasłoniętą twarzą?
Szczerze mówiąc, nie za bardzo. W którymś momencie zaproponowałem nawet Spike’owi, żeby moją rolę powierzył jakiemuś statyście, a ja tylko podkładałbym głos. W końcu i tak nie było mnie widać. Nie wiem dlaczego, ale nie wyraził na to zgody.

– Film kręciliście w Nowym Jorku. Jak Pan, rodowity Brytyjczyk, czuje się w tym mieście?
Uwielbiam Nowy Jork. Dla mnie to stolica świata. Zawsze, kiedy tu przyjeżdżam, staram się tak rozplanować swoje zajęcia, żeby mieć czas na długie spacery. Podczas pracy na planie „Planu doskonałego” miałem okazję chłonąć to miasto dużo bardziej niż wcześniej. To też zawdzięczam Spike’owi. On jest rodowitym nowojorczykiem i, idąc z nim Madison Avenue, też czułem się częścią tego miasta.

– Skoro Pan tak dobrze się tu czuje, to może pora na przeprowadzkę z Londynu?
O nie! Nigdy tego nie zrobię. Londyn ma niepowtarzalny klimat i tylko tam czuję się naprawdę w domu. Poza tym moje córki, Hannah i Eve, chodzą w Londynie do szkoły. Nie mógłbym zmienić im całego życia tylko dlatego, że teraz więcej pracuję w Ameryce. Nie wiem, jak dalej ułoży się moje życie. Jeśli przeniósłbym tu rodzinę i potem okazałoby się, że więcej ról mam w Londynie, to nigdy bym sobie tego nie darował. Bo grać można wszędzie, a prawdziwy dom jest tylko w jednym miejscu.

– No, ale teraz musi Pan rozstawać się z rodziną.
To prawda, ale i dzieci, i żona mają świadomość, że wrócę.

– Opowiada Pan córkom o swoich filmach?
Opowiadam im, na czym polega moja praca. Dotąd jednak nie wystąpiłem w żadnym filmie, który dziewczynki mogłyby obejrzeć. Nawet starsza, Hannah, nie widziała jeszcze żadnej mojej roli. Oboje z żoną uważamy, że to nie są historie dla dzieci. A kiedy dostałem rolę w „Planie doskonałym” i byłem niezwykle podekscytowany czekającą mnie pracą, Hannah zapytała mnie, kogo będę grał. Już chciałem jej wszystko opowiedzieć, ale nagle uzmysłowiłem sobie, że chyba nie mogę chwalić się dziecku, że będę napadał na bank i biegał z bronią. Dlatego powiedziałem jej, że będę grał w takim zwariowanym filmie, który na pewno kiedyś obejrzy.

– Czytałam, że teraz jest Pan zasypywany scenariuszami. Nie znalazł Pan wśród nich żadnej dobrej historii familijnej?
No właśnie nie, mimo że bardzo bym chciał wystąpić w czymś takim. Doszedłem jednak do wniosku, że takie kino chyba trudniej zrobić niż film akcji. Większość scenariuszy, które dostaję, od razu ląduje w koszu. Są koszmarne.

– Pana żona Sarah także jest aktorką. Poznaliście się podczas pracy nad inscenizacją sztuki „Romeo i Julia”. Nie chcielibyście jeszcze kiedyś wystąpić razem?
Po urodzeniu Hannah moja żona zrezygnowała z pracy. Zdecydowała, że będzie zajmować się domem i dziećmi. Od tego czasu minęło już dziewięć lat. To bardzo długa przerwa w zawodzie. Myślę, że moja żona już nigdy nie będzie grała.

– Teraz wspiera Pana w pracy?
Tak, bardzo, ale w krytykowaniu mnie jest bezlitosna. Zawsze wypunktuje mi wszystkie niedociągnięcia.

– A kto czyta pierwszy napływające do Pana scenariusze: żona czy Pan?
No, bez przesady! Wiadomo, że ja. Ona czyta druga, ale wie, że z jej zdaniem liczę się najbardziej.

– A zdarzyło się, że nie pozwoliła Panu wystąpić w jakimś filmie?
Jeszcze nie było takiej sytuacji. Ona raczej do przyjmowania ról mnie zachęca. Ufam jej bezgranicznie, bo wiem, że wybiera takie role, dzięki którym będę mógł rozwinąć się jako aktor, nauczyć się czegoś nowego. Dla niej to ważniejsze jest o wiele bardziej niż pieniądze, które zarobię. Były takie sytuacje, że namawiała mnie na udział w filmach, mimo że wiedziała, że oznacza to dla nas kilkutygodniową rozłąkę. Jak tak sobie o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że jestem wielkim szczęściarzem. Mam naprawdę mądrą żonę.

Rozmawiała Iza Bartosz/ Viva!