Chris Botti osiem lat temu uznany został przez magazyn „People” za najseksowniejszego trębacza i jednego z najpiękniejszych ludzi na Ziemi. To wzbudziło zainteresowanie nie tylko jego muzyką, ale i życiem prywatnym. Czy i z kim się spotyka? Jasnowłosy muzyk, który od zawsze jest singlem, intymne pytania zbywa wzruszeniem ramion. 24 godziny na dobę żyje muzyką. Co zresztą nietrudno zauważyć podczas rozmowy.
W Wielką Sobotę Chris Botti wystąpił w Polsce po raz dwunasty. Podczas koncertu wzruszył publiczność deklaracją, że jeden z utworów na jego nowej płycie „Impressions”, będący wariacją na temat preludium c-moll Chopina, jest „listem miłosnym do polskiej publiczności”. „Kiedy pierwszy raz, w kwietniu 2000 roku, wraz ze Stingiem przyjechałem do Polski, zapamiętałem niezwykłe ciepłe przyjęcie”, tłumaczy. „To był jeden z naszych najlepszych koncertów na trasie »Brand New Day Tour«. Kiedy więc później organizowałem trasę już z własnym zespołem, absolutnym priorytetem było dla mnie, bym mógł tu jeszcze choć raz zagrać. Wróciłem i dość szybko przekonałem się, że to najlepsza publiczność na świecie. Jesteście niepowtarzalni!”.
– W ostatnim roku zagrałeś aż 250 koncertów. Jesteś pracoholikiem.
Chris Botti: Nie ma mnie w domu zwykle przez 300 dni w roku. To mordercza dawka. Dwa tygodnie temu grałem w Australii, w operze w Sydney, potem trzy koncerty w Stanach, następnie Paryż, Nowy Jork, a teraz Rosja, Ukraina, Polska. Do tego próby, ćwiczenia na instrumencie. Nie ma dnia, żebym nie ćwiczył. Można więc powiedzieć, że jestem pracoholikiem. Sukces jako artysta osiągnąłem dość późno, po czterdziestce, i dlatego doceniam go bardziej niż ci, którym udaje się w wieku lat dwudziestu. Cały czas denerwuję się, że dobra passa się skończy, że ludzie o mnie zapomną. Dlatego staram się robić wszystko, co mogę, by ją podtrzymać. Nauczyłem się tego od Stinga. On też jest pracoholikiem. Powiedział mi, że ze sztuką jest tak jak z mięśniem. Nietrenowany zanika. Kiedy nie ćwiczysz, nie grasz koncertów, tracisz rytm.
– Jak to znosisz kondycyjnie?
Chris Botti: Bez wątpienia nie jest to najzdrowsze. Kiedy większość życia spędzasz w samolotach i na lotniskach, trudno o dobry sen, zdrowy posiłek. Ale co robić? Ćwiczę jogę.
– Zacząłeś grać pod wpływem muzyki Milesa Davisa. Twoim zdaniem był najważniejszym muzykiem wszech czasów?
Chris Botti: Trudno tak orzec, mając w pamięci całą historię muzyki klasycznej. Ale jeśli chodzi o muzykę jazzową czy – mówiąc szerzej – rozrywkową, najwięksi byli Miles i Sinatra. Dla mnie jako trębacza Miles był wzorem niedościgłym. Imponowała mi jego muzyczna wizja, to, jak konstruował już nie tylko pojedyncze utwory, ale też całe albumy. Takie płyty jak „Kind of Blue” czy „Sketches of Spain” do dziś zachwycają dlatego, że są spójnymi całościami, że każda nuta jest tam na swoim miejscu.
– Wspominasz o swoim włoskim pochodzeniu, choć urodziłeś się jako Amerykanin. Co masz w sobie z Włocha?
Chris Botti: Czyż wszyscy nie jesteśmy w jakiejś części Włochami? Cały zachodni świat do dziś jest pod wpływem kultury starożytnego Rzymu. Mój ojciec był Toskańczykiem, więc ja również mogę się nim czuć. Ale nie do końca jest to prawda. Widzę różnicę pomiędzy mną a prawdziwymi Włochami. Włochy to piękne miejsce, w którym się pięknie żyje. Myślę tu o kulturze jedzenia, modzie, samochodach, no i muzyce. Doceniam to, staram się smakować, spokojnie, bez pośpiechu. Jak Włosi. Zwłaszcza kiedy spotykam takich ludzi, jak Andrea Bocelli. Przede wszystkim jednak jestem Amerykaninem, ze wszystkimi wadami i zaletami tej nacji.
– To znaczy?
Chris Botti: Dla mnie, jak dla każdego – myślę – Amerykanina, Włochy to egzotyczne miejsce. Tak samo egzotyczna jest dla mnie Polska. Chodzi mi o to, że w Ameryce nie mamy tego wszystkiego, co oferuje Europa. Typowy amerykański budynek wygląda jak Dominos Pizza czy Starbucks. Nie mamy tych wszystkich fantastycznych budowli, które tu, w Europie, rosły przez całe stulecia. Tego klimatu, ducha dawnych czasów, który przejawia się w bogatej dawnej architekturze. Stąd nasza konsternacja, kiedy się z tym wszystkim stykamy. My musieliśmy sobie te nasze osady w pośpiechu sklecić. Taka też jest nasza kultura: prosta, szybka i popularna.
– Mówiąc o prostej architekturze, myślisz o rodzinnym Portland?
Chris Botti: Tak, między innymi.
– Co jeszcze kojarzy Ci się z rodzinnym Oregonem?
Chris Botti: Jest taki żart: Oregon jest taki jak Anglia. No, może wyłączając architekturę, sztukę, kulturę. Ale pada tak samo: często i mocno! Urodziłem się tam, ale to nie moja bajka. Gdy tylko podrosłem, uciekłem stamtąd do Nowego Jorku. Po prostu uwielbiam duże miasta, uliczny ruch, szum samochodów, dynamikę. Ale do Oregonu warto od czasu do czasu wpaść na wakacje. Góry, rzeki, spływy kajakowe, czyste powietrze. Na pewno jednak nie jest to miejsce do życia na stałe.
– W odróżnieniu od Nowego Jorku?
Chris Botti: Nowy Jork jest fantastyczny! Mieszkałem tam 18 lat i nadal wracam. Spędzam tam jakiś miesiąc w roku. Mam ulubiony hotel: Mercer na rogu Mercer i Prince w dzielnicy SoHo, ulubione kawiarnie i restauracje. W odróżnieniu od wielu innych amerykańskich miast Nowy Jork nieustannie pulsuje życiem.
– Byłem zszokowany, gdy pięć lat temu, w wieku 45 lat, powiedziałeś, że wszystko, co masz, mieści się w jednej walizce.
Chris Botti: Tak było, nie kłamałem. Chociaż od tego czasu dużo się zmieniło. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przez osiem byłem bezdomny. Nie miałem stałego adresu, a mój dobytek mieścił się w walizce. W 1999 roku Sting poradził mi, że będzie lepiej, jeśli przeniosę rzeczy do schowka hotelowego. Mieliśmy przed sobą 26 miesięcy w drodze. Tak też zrobiłem. Kiedy po ponad dwóch latach otworzyłem schowek, stwierdziłem, że nie potrzebuję żadnej z tych rzeczy. Zrozumiałem, że to nie one stanowią o jakości mojego życia. Nie one dają mi szczęście. To mnie przekonało, by zaryzykować. W czasie tej trasy ze Stingiem zarobiłem niezłe pieniądze i zamiast wydać je na przyjemności i luksusowe dobra, jak większość z nas, zainwestowałem w mój solowy projekt. Stworzyłem zespół, zaczęliśmy jeździć z koncertami od miasta do miasta. Spaliśmy w tanich hotelach, ale oswajaliśmy ludzi z naszą muzyką. Dzięki temu zaistniałem jako niezależny artysta. Bez tego pewnie nigdy nie odniósłbym sukcesu. Ale też przez trzy i pół roku pieniądze ciurkiem wypływały z mojego konta. Pamiętam, jak w kwietniu 2005 roku mój agent oznajmił mi chłodnym głosem: „Jesteś kompletnym bankrutem”. Nie miałem mieszkania ani pieniędzy. Nagrodą za to było uczucie, które towarzyszy mi do dzisiaj – że wreszcie robię w życiu to, o czym marzyłem. Nie zamieniłbym tego na żadne pieniądze.
– Trudno w to uwierzyć. W 2005 roku byłeś już przecież gwiazdą, o czym świadczy choćby zaproszenie do „Oprah Winfrey Show”.
Chris Botti: To był właśnie efekt ciężkiej pracy, którą przez te kilka lat wykonaliśmy. Swoją drogą występ u Oprah bardzo nam pomógł. Rozdzwoniły się telefony. Z dnia na dzień zaczęliśmy otrzymywać dziesiątki propozycji koncertów. Nasze występy zaczęły być rezerwowane na 9, 10 miesięcy naprzód. To nieprawdopodobne, jak wielką siłę oddziaływania ma taki talk-show. Wchodzisz tam jako jeden z miliona, wychodzisz jako gwiazda. Wszystko to przyszło w najlepszym możliwym momencie – pieniądze, które zainwestowałem w siebie, zaczęły się szybko zwracać. Przez następne lata udało mi się trochę ustatkować.
– Gdzie teraz mieszkasz?
Chris Botti: Dwa lata temu kupiłem dom na wzgórzach Hollywood w Los Angeles, odłożyłem trochę pieniędzy. Lubię to miejsce też dlatego, że tu jest cały światowy show-biznes.
– W LA masz świetną pogodę przez cały rok.
Chris Botti: Nie należę do miłośników słońca. Zresztą, spójrz na moją bladą cerę! W Oregonie przez cały rok jest chmurnie. W Nowym Jorku bardzo lubię zmienność pór roku, ten cały cykl. Więc jeśli za coś lubię Los Angeles, to nie za pogodę, a za możliwość pracy z dziesiątkami znakomitych muzyków, którzy tam rezydują. To mi daje komfort tworzenia.
– Najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłeś w życiu?
Chris Botti: Oj, nie mogę ci powiedzieć. Zresztą polało się wówczas tyle alkoholu, że sam nie pamiętam. Ale raczej nie wyrzucałem telewizorów przez hotelowe okna.
– Czego najbardziej się boisz?
Chris Botti: Że przestanę dobrze grać na trąbce. To jest naprawdę fizycznie wyczerpujący instrument. Trębacz ma gorzej niż pianista. Taki Dave Brubeck ma prawie 92 lata i nadal świetnie gra na fortepianie. Ale nie wyobrażam sobie, że w tym wieku można być choćby przyzwoitym trębaczem. Nie ma szans! Tu trzeba krzepy. No i nieustannych ćwiczeń. Całe lata pracowałem na to, by moja trąbka brzmiała cieplej, i boję się, że mogę to zaprzepaścić. Na tym punkcie mam wręcz paranoję. W związku z tym, gdy tylko skończymy wywiad, łapię mój neseserek z trąbką i idę grać. Z instrumentem jestem zżyty, chucham na niego i dmucham.
– Mam wrażenie, że traktujesz trąbkę jak członka rodziny.
Chris Botti: Porównuję ją do byłej żony. Ale takiej, z którą jesteś w dobrych stosunkach i zawsze odbierasz od niej telefon. Wciąż jesteś w stanie zapytać ją o zdrowie, pożartować. To ktoś, kogo nie możesz wymazać ze swego życia. Nawet jeśli masz już nową żonę, nowe relacje.
– Twoja „była żona” jest wiekowa. W tym roku kończy 73 lata.
Chris Botti: To prawda, to rocznik 39, ale usta, to znaczy ustnik, ma z 1926 roku. A sama trąbka brzmi wspaniale. Nie grałem na lepszym instrumencie i chyba już nie zagram. Sprawdzałem wiele, ale żaden nie umywał się do mojego. W tej serii firma Martin Committee wykonała zaledwie kilka takich trąbek. To unikat.
– W 2004 roku zostałeś wybrany jednym z 50 najpiękniejszych ludzi świata przez tygodnik „People”. Jak na to zareagowałeś?
Chris Botti: No cóż… Po tej nominacji żartom nie było końca. Moi znajomi mieli używanie i cieszę się, że mimowolnie zapewniłem im trochę radości. Ale mówiąc poważnie, trochę dziwne jest to wyróżnienie. Nie masz na nie żadnego wpływu, bo przecież nie o twórczość tu chodzi. Do tego słyszysz później zabawne pytania w stylu: „Czy teraz wszyscy trębacze jazzowi są blondynami?”. Ale OK, cieszę się, że je mam.
– Jak na tę nominację patrzysz teraz…
Chris Botti: …to czuję się bardzo staro. W tym roku kończę 50 lat, więc „People” pewnie już nigdy więcej mnie nie wybierze.
Rozmawiał Maciej Wesołowski
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek/LAF
Makijaż i fryzura Marianna Jurkiewicz/D’vision Art
Produkcja sesji Ula Szczepaniak, Piotr Wojtasik
Premiera nowego albumu Chrisa Bottiego „Impressions” już wkrótce.