Sam Hopkins podbił Amerykę już dawno temu. Jego oscarowy Hannibal Lecter z „Milczenia owiec” od lat wygrywa plebiscyty na najpotworniejszą postać filmową. Sześć lat temu aktor przyjął nawet obywatelstwo amerykańskie. Choć zatrzymał brytyjski paszport i tytuł lordowski, przyznany mu przez królową za osiągnięcia teatralne, angielska prasa nazwała go zdrajcą. Nie przejął się tym i przekornie powtarza, że czuje się Amerykaninem.
Teraz Anthony Hopkins mieszka z trzecią żoną, Stellą Arroyave, w Hollywood, w wartej pięć i pół miliona dolarów posiadłości w Pacific Palisades. Burzliwa historia jego poprzednich związków najlepiej pokazuje, że aktor nie zawsze był wcieleniem łagodności. Pierwszą żonę – Petronellę Baker oraz córkę Abigail (dziś ma 39 lat) porzucił w 1969 roku. Do dziś wini się za rozpad rodziny. „Topiłem się w alkoholu, zniszczyłem swoje pierwsze małżeństwo. Widziałem aktorów, którzy zachowywali się jak idioci i robiłem to samo”, wspomina. Swoją kolejną żonę, Jennifer Lynton, uwiódł, gdy jako asystentka producenta jego filmu przyjechała odebrać go z lotniska. Małżeństwo to przetrwało aż 30 lat tylko dzięki cierpliwości Jennifer. Hopkinsowi przypisywano bowiem wiele romansów: z młodszą o 29 lat scenarzystką Francine Kay czy aktorką Joyce Ingalls, którą poznał w trakcie terapii w klubie anonimowych alkoholików.
Spotykamy się w nowojorskim hotelu Regency. Hopkins, ubrany w szerokie beżowe spodnie, polo od Ralpha Laurena i granatową marynarkę zachowuje się z nienaganną profesjonalną uprzejmością. Nie na darmo mówią w Hollywood, że potrafi zagrać każdą rolę.
Agata Ubysz: – Jest Pan podobny do Burta Munro?
Anthony Hopkins: Widzę pewne podobieństwa między nami. Burt, tak jak ja, jest samotnikiem. Obaj też uwielbiamy otwarte przestrzenie, góry, przyrodę i zwierzęta. Nieraz zdarzało mi się jechać samochodem przed siebie, tak po prostu, nie znając celu. Sypiałem w obskurnych, napotkanych po drodze motelach. Kiedy teraz patrzę w przeszłość i przypominam sobie niektóre z tych podróży, dziwię się, prawdę mówiąc, że jeszcze żyję.
– Pana bohater spotyka na swej drodze przedziwnych osobników.
Tak. Transwestytów i inne dziwne indywidua. Ja aż tak dziwnych nie spotykałem.
– Burt jest zadeklarowanym abstynentem, Pan przez wiele lat miał problem z alkoholizmem.
To taki nieprzyjemny temat.
– Dobrze, porozmawiajmy o czymś przyjemnym. Pana trzecie małżeństwo wydaje się bardzo udane...
Tak, ożeniłem się z cudowną kobietą. Stella jest 19 lat młodsza ode mnie. To kobieta pełna życia, ma gorącą duszę. Zanim ją poznałem, byłem – tak jak zresztą wielu mężczyzn – bardzo zamknięty w sobie. Uciekałem od świata. Moja żona tchnęła we mnie nowe życie, wyciągnęła mnie z zamkniętego kręgu. Byłem zmęczonym starym człowiekiem, a ona nauczyła mnie żyć na nowo. Pokazała mi najprostsze rzeczy, takie jak spacer we dwoje po plaży czy wspólne kolacje w domu.
– Pan jest Walijczykiem, Stella Kolumbijką. Pochodzicie z bardzo różnych kultur.
Tak, ja urodziłem się na zimnej północy. W Walii jest deszczowo i posępnie. Dlatego pewnie mam melancholijną naturę. Stella uwielbia tańczyć i śmiać się. Potrafi w typowo latynoamerykański sposób cieszyć się życiem.
– Nie jest to powodem konfliktów? Nieporozumień?
To, że wychowaliśmy się w tak różnych kulturach, czasem powoduje między nami napięcia. Ale w jakich małżeństwach ich nie ma? Kobieta jest przecież tak inna od mężczyzny. Nawiasem mówiąc, wiele bym dał za to, żeby kobiety zrozumieć. Macie przecież lepiej rozwinięte mózgi, jesteście szybkie, spostrzegawcze...
– Zdarza się Panu płakać?
Nie! Mężczyźni nie mogą płakać. Proszę wyobrazić sobie ludzi pierwotnych, którzy zabijali dla zdobycia pożywienia. Przecież nie mogli się mazgaić, biegnąc z dzidami na łowy? (Śmiech). Zdarza mi się natomiast złościć.
– Często?
Coraz rzadziej. Nauczyłem się trzymać nerwy na wodzy. Staram się rozwiązywać konflikty, przede wszystkim dużo rozmawiać.
– Stał się więc Pan człowiekiem łagodnym?
Przyznaję, że w przeszłości zdarzało mi się źle traktować ludzi. Szczególnie reżyserów, zwłaszcza jeśli byli niekompetentni. Buntowałem się przeciwko temu. Dzisiaj nie ma już takiej sytuacji zawodowej, która mogłaby mnie zdenerwować. Mam 68 lat. Nie boję się niczego. I nikomu nie muszę niczego udowadniać.
– Robił Pan w życiu rzeczy szalone?
Kiedyś w szkole skoczyłem z balkonu. Miałem wtedy 12 lat. Mogłem sobie skręcić kark. To chyba było szaleństwo?
– Aktorstwo nie jest Pana jedyną pasją. Wiem, że pan maluje, gra...
To prawda. Maluję pejzaże, gram na pianinie. Prawie codziennie, przez dwie–trzy godziny. Zdarza mi się też komponować. Ostatnio napisałem swoją pierwszą w życiu symfonię. Podobno nie jest najgorsza (śmiech). Ale nie uważam, by to były moje pasje. Pasja jest takim egzaltowanym słowem, za mocnym. Raczej nazwałbym to przyjemnością.
– Od dawna pan gra na pianinie?
Od dziecka. Mama płaciła za moje lekcje. Pamiętam pierwszą nauczycielkę, panią Jeffreys. Później, już po wojnie, miałem też wielu innych nauczycieli. Nienawidziłem ćwiczeń, szczególnie gam i pasaży. Ale zawsze lubiłem czytać nuty i układać melodie.
– Skomponował Pan nawet muzykę do filmu...
Dziesięć lat temu wyreżyserowałem film „Sierpień”. Producent zasugerował mi, że skoro komponuję, to powinienem napisać też muzykę. Ale nie byłem przekonany. Brakowało mi wtedy poczucia własnej wartości. Ostatecznie dałem się jednak namówić. Improwizowałem na fortepianie, potem, już w studiu, pracowałem nad kompozycjami przy syntetyzatorach. Teraz jestem z tej muzyki bardzo dumny.
– „Jeśli nie masz w życiu marzeń, stajesz się warzywem” – to zdanie w filmie wypowiada Burt aż dwukrotnie. Czy Pan ma jeszcze jakieś marzenia?
Z tego punktu widzenia – jestem warzywem. Już wszystko w życiu zrobiłem.
Rozmawiała Agata Ubysz/ Viva!