Adam Ferency: Nigdy jakoś nie miałem pasji do pieniędzy, nie przykładałem się do nich, miałem wyjątkową łatwość ich lekceważenia. Do dzisiaj tak jest i uważam, że to jest nieźle!
- Ale „Niania” jest pewnie dla pieniędzy...
„Niania” spowodowała, że w tej chwili nie mam kłopotów finansowych. Długi może popłacę?
- Masz długi?
Tak. Wszystko na kredyt. Strych, który zaadaptowałem, samochód...
- Łatwo dziś aktorowi wziąć kredyt? Do tego potrzeba minimum stabilizacji życiowej.
To rodzina powoduje stabilizację życiową, a nie stałe zarobki. O ile w tym zawodzie można mówić o stabilizacji, bo cechą zawodów artystycznych jest, powiedziałbym, pewna niestabilność osobnicza.
- Zdarza Ci się szukać pracy? Na przykład na castingach?
Do czasu „Niani” nie brałem udziału w żadnych castingach, o co złościła się moja agentka, bo stawiało ją to w niewygodnej sytuacji.
- Dlaczego w niewygodnej? Czy aktor z takim dorobkiem jak Ty naprawdę musi coś jeszcze udowadniać?
Ależ ja doskonale rozumiem potrzebę castingu. Reżyser ma prawo sprawdzić, jak dana osoba funkcjonuje w relacji z innymi aktorami, z nim samym i z tekstem. Jak reaguje na wskazówki. U mnie niechęć do zdjęć próbnych wynika z tego, że źle się z tym czuję jako człowiek. Jestem speszony, mam wrażenie, że na pewno sobie nie poradzę.
- Trema?
Łatwo na takim castingu wyjść na kretyna, co jest dla mnie dosyć peszące. Chociaż człowiek powinien być z tym oswojony!
Kiedy przyszedł casting do „Niani”, moja agentka bardzo mnie prosiła, żebym jednak poszedł i ja uznałem, że jestem jej to winien. Jako alibi wykorzystałem fakt, że od dawna ciągnęło mnie do spotkania z reżyserem Jurkiem Bogajewiczem, którego pamiętałem jeszcze ze szkoły teatralnej. To mi pozwoliło nie myśleć o tym w kategoriach rywalizacji zawodowej z innymi aktorami.
- A nie mogłeś zaprosić tego sympatycznego Bogajewicza na kawę, skoro chciałeś go poznać?
Kiedy aktor proponuje reżyserowi kawę, to zawsze jest podejrzenie, że o coś temu aktorowi chodzi. A casting okazał się ciekawy, wielostopniowy... Wracałem tam trzy albo cztery razy.
- I nie przyszło Ci do głowy, że to jednak przesada tak sprawdzać artystę, który tyle umie?
Ale ja wcale nie jestem taki pewien, że „umiem”. A nawet jeśli pojawi mi się w głowie taka myśl, to szybko ją zwalczam. Uważam, że to jest świadomość bardzo przeszkadzająca. Znacznie lepiej mówić sobie: „Nic nie umiem, zaczynam, jestem debiutantem i diabli wiedzą, co z tego wyniknie”. W ten sposób unika się powielania, rutyny. Poza tym przed „Nianią” nigdy nie grałem w komedii, po prostu nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że mógłby mnie tak obsadzić.
- Jednak jest taka Twoja rola, przy której zdrowo się uśmiałam, choć zamierzenie reżysera było inne. Wybacz, ale muszę o to zapytać: dlaczego zgodziłeś się zagrać chana krymskiego w „Ogniem i mieczem”?
Z moim udziałem w „Ogniem i mieczem” wiąże się anegdota, której początek jest daleko wcześniej. Przed wielu laty, kiedy Jurek Hoffman kończył drugi ze swoich „sienkiewiczowskich” filmów, już myślał o tym trzecim. Publiczność - czytelnicy nieistniejącego już dzisiaj „Ekranu” typowali swoją obsadę i w jednym z takich plebiscytów wybrali mnie do roli Bohdana Chmielnickiego. Kiedy więc przyszło do realizacji filmu, byłem święcie przekonany, że to ja zagram tę postać. A potem okazało się, i słusznie, że Chmielnickiego powinien grać aktor ukraiński. Zresztą wielki aktor, Bohdan Stupka, mój Boże!
No więc ja, z pokorą, ale oczywiście zły, przyjąłem to do wiadomości. I wtedy padła propozycja, bym zagrał chana krymskiego. Zgodziłem się, po czym się dowiedziałem, że chan musi mówić po tatarsku. No dobrze, jak trzeba, mogę się nauczyć po tatarsku...
Na wiele miesięcy przed zdjęciami pewien profesor z Poznania przysłał mi całą rolę w tym języku, nagraną na kasetę. Zacząłem się przygotowywać, a wyglądało to tak, jakbym się uczył na Warszawską Jesień jakiegoś... śpiewu atonalnego! Dźwięk po dźwięku, nie rozumiejąc ani słowa. To mi zabrało jakieś trzy miesiące. Kiedy byłem gotowy, zadzwonił do mnie ten sam miły profesor i oznajmił, że jest pewien kłopot, bo po dokładnym zbadaniu sprawy okazało się, że chan nie mógł mówić tak, jak ja się wyuczyłem, tylko jakimś tam specjalnym dialektem. Dodał jeszcze, że nie powinienem się denerwować, bo to jest bardzo podobny język, po czym przysłał nową kasetę. Rzeczywiście, język był podobny. Tylko te dźwięki... poukładane w innej kolejności!
Dobrze. Nauczyłem się roli w dialekcie, przyjechałem na plan, a tu Bohdan Stupka mówi: „Wiesz co, zagrajmy to sobie po ukraińsku, bo przecież Chmielnicki nie znał tatarskiego, czy też turecko-tatarskiego, tylko pewnie po ukraińsku rozmawiali!” Ja, już naprawdę wściekły, powiedziałem, że potrzebuję teraz pół godziny, żeby się nauczyć po ukraińsku tej roli. Przysiadłem, wkułem i wtedy coś mnie tknęło. Poszedłem do Hoffmana i pytam, jak to będzie naprawdę w tym filmie, a on mi na to: „A co ty się przejmujesz? Przecież to i tak za ciebie podłoży turecki aktor!” Ostatecznie na planie zagrałem po polsku (śmiech).
- Skąd się w Tobie wzięła chęć bycia aktorem?
Diabli wiedzą.
- Żadnych tradycji rodzinnych?
Żadnych. Matka pracowała jako urzędniczka w Ministerstwie Zdrowia, ojciec był inżynierem budownictwa. Ale wiesz... wcześnie w moim domu pojawił się telewizor, jeszcze w latach 60. Byłem małym chłopcem. Patrzyłem na aktorów i myślałem sobie, że ja bym to zrobił lepiej!
- To dosyć bezczelne.
Bezczelne bardzo. Ale to przeświadczenie, że powinienem zostać aktorem, towarzyszyło mi przez całą młodość. Niezbadana rzecz.
- Dzieliłeś się tym z otoczeniem?
Nie, nie! Z nikim się nie dzieliłem, nie występowałem na żadnych akademiach, byłem szalenie nieśmiały. To była do tego stopnia moja tajemnica, że kiedy nasza młoda nauczycielka od polskiego, w której się zresztą kochałem, pytała nas przed maturą, ławka po ławce, jakie mamy dalsze plany, ja myślałem sobie tylko jedno: „Nie powiem, za żadne skarby nie powiem, że chcę iść do szkoły teatralnej”.
- I nie powiedziałeś?
Kiedy przyszła moja kolej, zebrałem w sobie całą odwagę, wstałem i powiedziałem: „Wydział aktorski szkoły teatralnej”. Do dzisiaj słyszę ten śmiech mojej klasy. Ryknęli tak, że się turlali ze śmiechu! A ja dostałem takich wypieków straszliwych, czerwonych i stałem, i patrzyłem na tę moją „ukochaną”, wobec której byłem nagle taką kupą nieszczęścia. I to był mój pierwszy egzamin.
Drugi, już przed komisją, wyglądał tak, że powiedziałem cztery linijki Staffa i mi podziękowali. Za kolejnym podejściem już mnie przyjęli.
- Co robiłeś, zanim Cię przyjęli?
Studiowałem organizację przetwarzania danych na SGPiS, gdzie uchodziłem za bardzo zdolnego studenta!
- Jak Twoja urzędniczo-inżynierska rodzina zareagowała na to, że rzucasz takie porządne studia?
Pukali się w głowę. Ale wiesz, kiedy patrzę dziś na moją mamę, która ma 81 lat, to widzę, że to aktorstwo ja jednak jakoś mam po niej. Kiedy jest w dobrej formie i zaczyna opowiadać, tak barwnie, plastycznie, to wychodzi z niej aktorka!
- Jaki był Twój dom rodzinny?
Był dom... Niechętnie o tym mówię. Słabo się nam powodziło, wiecznie były problemy z pieniędzmi.
- A ojciec, miałeś w nim oparcie?
Z ojcem, który nie żyje już od ponad 30 lat, nie miałem w ogóle porozumienia. Mam taką teorię, że ojciec bardzo mnie kochał jako swojego syna, ale jednocześnie mnie nie lubił. Byłem podobny do mamy, a on nie mógł tego znieść, że syn jest niepodobny do ojca!
Miał taką paskudną cechę ojcowską: wyszydzał wszystko, co robiłem albo co chciałem robić. Ja zawsze byłem grubas, ociężały, a on... szczupły, żywotny taki... iskierka. Nie nawiązaliśmy kontaktu aż do jego śmierci. Bardzo go kochałem.
- Próbowałeś do tego wracać, iść na modną psychoterapię?
Ja? A po co?
- Żeby nie powtórzyć tego z własnymi dziećmi.
To najważniejszy wniosek, jaki wyciągnąłem z tej sytuacji z ojcem. Obiecałem sobie, że nigdy taki nie będę, że zawsze będę rozmawiał.
- Udało się?
Myślę, że tak. Zawsze miałem i mam bardzo dobry kontakt z dziećmi.
- A z kobietami? Wiesz, że bardzo się kobietom podobasz?
No tak. Mam takie poczucie, że przez całe życie raczej się podobałem kobietom (śmiech). Ale co w tym takiego dziwnego? Przecież jestem człowiekiem w miarę przyjacielsko nastawionym do świata, pełnym empatii. Kobiety to cenią. To im się we mnie podoba, bo z urody to raczej chyba wolą Deląga.
- Nie wszystkie! A co jest Twoim największym atutem w uwodzeniu?
Umiem słuchać i zawsze tak się składało, że kobiety chętnie do mnie mówiły. Wspaniale się słucha kobiet. Między mężczyznami zawsze wyczuwa się walkę o przywództwo w stadzie, a w kontakcie z kobietą pojawia się prawdziwe zainteresowanie, bez rywalizacji. Kobieta chce tylko czuć, że jest wysłuchana, że mężczyzna jej sprzyja, nie chce jej wykorzystać, zaciągnąć od razu do łóżka.
- Dlaczego tak niewielu mężczyzn umie słuchać kobiet?
Bardzo powszechną cechą ludzką jest egoizm, a właściwie egotyzm. Ci, którzy nie słuchają kobiet, nie słuchają pewnie i mężczyzn. Są zasłuchani tylko w samych siebie. To najprostsza diagnoza. Przez to chyba rozpada się tak wiele związków.
- Twój związek trwa już, daj Boże...
Tak długo, że nie warto nawet liczyć.
- Co w nim takiego jest, że trwa?
Nic specjalnego. Lubimy się. Lubimy ze sobą rozmawiać, dyskutować, wyjeżdżać. Jesteśmy dla siebie czuli. Chce nam się wspólnie usuwać sobie kłody spod nóg. Życie jest przykre, przynosi dużo paskudnych rzeczy i chodzi o to, żeby razem jakoś przez to przechodzić.
- Pamiętasz jakiś szczególny zakręt? Taki prawdziwy sprawdzian dla Waszego małżeństwa?
Nie było nic spektakularnego, ale przecież związki rozpadają się najczęściej właśnie dlatego, że się nic nie dzieje. Jest szary dzień i tak patrzysz na tę kobitę i myślisz sobie: „Oj, nuda...”
Jest takie powiedzenie: jest wiele kobiet, z którymi chciałbym pójść do łóżka, ale niewiele, z którymi chciałbym się obudzić. To nuda z nas wszystko wysysa, wampiryzuje nas kompletnie. Dlatego jeśli w takim beznadziejnie szarym dniu chcemy się jeszcze wziąć za ręce i powiedzieć, że razem jednak jest ciekawiej i kto wie, może jutro spotka nas coś wesołego, to jest prawdziwy sprawdzian!
Rozmawiała Paulina Młynarska
Zdjęcia Szymon Szcześniak
Produkcja sesji Ewa Opalińska