Dlaczego Internet, a nie inne media?
Alice Marwick stworzyła koncepcję „kulturowej logiki celebryty”, opisującą pewien zbiorowy sposób myślenia naszego społeczeństwa. Jest ona rozwinięciem idei „kultury rozgłosu” autorstwa Jodi Dean. W kulturze rozgłosu cenimy przede wszystkim to, co przyciąga uwagę, niekoniecznie będąc czymś poważnym, znaczącym albo skomplikowanym. Wymagamy od ludzi performatywności, ekstrawersji, a także umiejętności konstruowania i sprzedawania własnego wizerunku. Kulturowa logika celebryty idzie o krok dalej. Zakłada, że rozpoznawalność staje się celem sama w sobie, a zatem celebryta stanowi pewien uniwersalny punkt, do którego wszyscy dążymy.
Zobacz też: Czas celebrytów w przemyśle filmowym
Tego typu logika kulturowa adaptuje dostępne w społeczeństwie narzędzia (takie jak media) do wyrażania sił, które ją konstytuują. Technologią najbardziej przyjazną tejże logice będzie ta, która umożliwi realizację społecznych pragnień jak najmniejszym kosztem, na jak największą skalę. Tradycyjne nadawcze media – telewizja, radio, prasa – nawet mimo prób dostosowywania swoich struktur na potrzeby zaspokajania powszechnego pożądania popularności (np. poprzez kolejne programy typu reality show), nie są w stanie sprostać zapotrzebowaniu. Ale może to uczynić Internet.
Siła portali internetowych
Według przeprowadzonego niedawno badania, 99% Amerykanów w wieku 18 – 24 lat ma swój profil na którymś z portali społecznościowych. Serwisy te – np. Facebook, MySpace czy Twitter – w pewnym stopniu są tym, za co uchodzą: miejscem w sieci, gdzie mogą się spotykać znajomi, a także wspólnie uczestniczyć w jakichś aktywnościach czy wymieniać się rozmaitymi dobrami.
MySpace – możliwość pokazania się
Ale, jak zauważa 13-letni Jack, przytaczany przez Candice M. Kelsey w Generation MySpace, takie strony są przede wszystkim czymś zupełnie innym. „Każdy nastolatek, który twierdzi, że jest na MySpace, aby rozmawiać ze znajomymi, jest kłamcą – chodzi wyłącznie o pokazywanie się” – mówi chłopiec. Co prawda, wypowiada się o swoich rówieśnikach, ale jego obserwację można uogólnić. Serwisy społecznościowe to ogromna, dostępna na wyciągnięcie ręki machina umożliwiająca autopromocję (lub promocję innych) na niewyobrażalną wcześniej skalę.
„[...] nie są zainteresowani wspólnotą, są zainteresowani sobą” – wypowiada się o użytkownikach portali społecznościowych Sharon Vaknin w swoim artykule na portalu cnet.com. MySpace, jeden z pierwszych serwisów tego typu, umożliwia proste tworzenie stron-wizytówek, wypełnionych informacjami o nas i zdjęciami, a także komentowanie ich przez innych.
MySpace uczynił wielu z nas popularnymi, a nawet sławnymi. Pamiętam, jak zmieniłam swoje zdjęcie profilowe i odświeżałam co chwilę stronę w oczekiwaniu na komentarze do niego –
wspomina Vaknin. 14-letni Dan wyznaje z kolei: „Kocham MySpace, ponieważ daje mi poczucie własnej wartości. Czuję się dobrze, gdy ktoś przychodzi i mówi: »wow, wyglądasz gorrąco!«”. O dwa lata starsza Karin mówi wręcz wprost: „[...] jaki jest sens robienia sobie zdjęć z przyjaciółmi, jeśli nie umieszcza się ich na MySpace?”.
Twitter – aktualne statusy, Facebook – informacja, zdjęcia z każdego momentu
Facebook rozwija całą tę koncepcję i pozwala na nieograniczone uaktualnianie „statusu”: w dowolnej chwili możemy poinformować wszystkich naszych znajomych dosłownie o czymkolwiek – np., że właśnie wróciliśmy ze świetnej imprezy (lub wciąż na niej jesteśmy i na bieżąco dodajemy kolejne pstrykane w jej trakcie fotografie). Twitter natomiast opiera się już tylko na idei statusów i chociaż sam nie zrobił zbyt oszałamiającej kariery („mamy wszystko, czego nam potrzeba na Facebooku” – z Twittera korzysta mniej niż jedna czwarta wspomnianej wcześniej grupy wiekowej, a w Polsce jego użycie jest wręcz marginalne), to jego pojawienie się wyraźnie wskazuje kierunek, w którym portale społecznościowe się rozwijają.
„Co to za miejsce?” – pyta bohater jednego z epizodów serialu animowanego SuperNews!, próbując się dowiedzieć, na czym właściwie polega Twitter (nazwa od angielskiego „ćwierkać”).
To magiczny świat! Dzięki Twitterowi możesz powiedzieć każdemu, co robisz lub myślisz w dowolnej chwili, bez znaczenia, jak jest to trywialne, przyziemne lub żenujące... –
odpowiada mu „ćwierkający” ptak (stanowiący logo tego serwisu). „Tylko mnie nie obchodzi, czym zajmują się inni ludzie w ciągu każdej sekundy dnia!” – denerwuje się bohater. „Ani mnie!” – ripostuje Craig, jego przyjaciel. „Ale chcemy, żeby inni ludzie wiedzieli, czym MY się zajmujemy, prawda?”
Portale jako magazyn plotkarski?
Oczywiście, jak zauważa Vaknin, często śledzimy aktywności naszych znajomych, ale mija się to z celem, gdy na liście mamy już 300 przyjaciół i próbujemy za wszystkimi podążać. Bardziej jednak to my sami chcemy być obserwowani, komentowani, nawet „cyberprześladowani”. Stajemy się własnymi paparazzi i dostarczamy newsy o nas rzeszom „fanów”, szybciej, niż zrobiłby to jakikolwiek magazyn plotkarski. „Internet przyniósł nam użyteczną technologię, ale także możliwość zdobywania natychmiastowej sławy i mentalność »Patrz na mnie!«” – pisze w swojej książce Jean M. Twenge.
Nie tylko portale społecznościowe są napędzane naszym „głodem wyrażania siebie”, ale – jak przekonuje Lakshmi Chaudhry – wręcz cały oparty na treściach tworzonych przez użytkowników Web 2.0. Jego
[...] największy sukces skapitalizował się na naszym pragnieniu poczucia bycia kimś ważnym, podziwianym i, przede wszystkim, dostrzeganym – stwierdza autor. – Blogi, amatorskie filmiki, strony profilowe, a nawet interaktywne funkcje, takie jak recenzje na Amazon.com, oferują sposoby zaspokajania naszej potrzeby bycia w centrum zainteresowania.
Zobacz też: Cyberseks - 10 nieprawidłowych zachowań w wirtualnym świecie
A co z filmikami na YouTube?
Internetowi potentaci zdają sobie z tego wszystkiego sprawę. „Każdy, gdzieś w zakamarkach swojego umysłu, chce być gwiazdą” – mówi Chad Hurley, objaśniając sukces założonego przez siebie serwisu YouTube. Bob Garfield zastanawia się w „Wired”, dlaczego portal ten wart jest prawie sześć razy więcej niż produkt krajowy brutto Mikronezji (właśnie za tyle, 1,65 miliarda dolarów, został w 2006 roku sprzedany koncernowi Google). Odpowiedzi nie trzeba szukać dalej aniżeli w naszych, „potencjalnie bardzo lukratywnych”, lecz dotychczas praktycznie niemożliwych do zrealizowania, aspiracjach „wyrwania się z samotnego, anonimowego życia w cichej desperacji, stanięcia przed światem i bycia kimś”. Nic dziwnego, że, jak porównuje Chaudhry,
YouTube stał się wirtualnym odpowiednikiem Los Angeles, obowiązkowym – de rigueur – celem podróży milionów aspirujących celebrytów.
Potrzeba ledwie kilku historii o internetowych sukcesach, aby poszukujący sławy narcyzi zaczęli rzutować siebie w sieci w nadziei bycia oglądanym i aprobowanym – pisze Danah Boyd. – [...] Niestety, to coś jak patrzenie na niedoszłych aktorów pracujących jako kelnerzy w Hollywood. Myślą, że zostaną tam odkryci, bo kiedyś jednego dnia ktoś został [...].
Ale czy rzeczywiście nie zostaną? Oferowana przez Internet sława różni się od tej znanej z mediów nadawczych, serwowanej pod postacią gwiazdy, celebryty, celetoida. Mamy do czynienia z nową jakością, dla której będę proponował również nową nazwę: cewebryta. Osoba – bawiąc się słowami Boorstina – znana z tego, że jest nieznana.
Fragment pochodzi z książki „CeWEBryci – sława w sieci” Michała Janczewskiego (wydawnictwo Impuls, 2011). Publikacja za zgodą wydawcy.