W październikowy czwartkowy wieczór wróciłam ze spotkania z moimi klientami dość późno - około 23.00. W skrzynce mailowej zastałam list, który trochę mnie rozbawił, a po trosze zaszokował - w każdym razie spowodował dość mieszane uczucia. Adres wskazywał na autorstwo pracownika wielkiej korporacji i to z przeciwnej półkuli. Nadawca pytał, czy jesteśmy w stanie zorganizować przyjęcie weselne na... najbliższą sobotę.
Nie potraktowałam tego zapytania zbyt poważnie, ale na wszelki wypadek w piątek rano zadzwoniłam pod podany numer telefonu (standardy to standardy - nawet dziwne zapytania nie mogą pozostać bez odpowiedzi). Oczywiście telefon nie odpowiadał. "Głupi żart" - pomyślałam i zabrałam się do wykonywania zaplanowanych wcześniej zadań. Kilkakrotnie jednak ponawiałam próby kontaktu z tajemniczym panem Thomasem - bezskutecznie.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po 17.00 zadzwonił telefon: "Witam, tu Thomas. Czy odebrała Pani moją wiadomość?" Nie wierzyłam własnym uszom! To jednak nie był żart - w kilku zdaniach mój rozmówca przedstawił zarys bardzo specyficznej sytuacji, w której znaleźli się wraz z narzeczoną.
Szybki wywiad: o której ceremonia, ilu gości, jakie stroje, ulubione kwiaty, muzyka, upodobania kulinarne. "Czy możemy jeszcze dziś wieczorem się spotkać? Dopiero w dniu ślubu dotrzecie Państwo do Wrocławia? Zatem do usłyszenia za godzinę - dwie" - sama nie do końca wierzyłam w to, co mówię.
Cóż, "do pracy rodacy, trzeba młodym ludziom pomóc", powiedziałam, odwołując udział w imprezie, którą na ten wieczór zaplanowali moi przyjaciele.
Trzy głębsze oddechy i machina ruszyła, a wraz z nią lawina telefonów. Oczywiście o tej porze w rachubę wchodziły jedynie prywatne komórki: menedżerów restauracji, właścicieli firm oraz koleżanek i kolegów z branży.
Po kilkunastu minutach w mojej skrzynce e-mailowej wylądowała propozycja menu na przyjęcie wraz z wyceną oraz potwierdzenie rezerwacji noclegów. Uff, to najważniejsze, bo ze znalezieniem lokalu zawsze jest najwięcej problemów.
O tym, że nie zwariowałam i naprawdę potrzebuję wszystkiego na jutro przekonywałam jeszcze kolejno: cukiernika, dostawcę alkoholi, dekoratorki, florystki, fotografa, właściciela zabytkowego auta, menedżerkę kwartetu smyczkowego, wizażystkę oraz fryzjera. Nie muszę wspominać, że zmusiłam ich tym samym do rezygnacji z innych planów, wywracania do góry nogami grafików oraz uruchamiania rzeszy poddostawców i pracowników. Miło mi było przekonać się po raz kolejny, że współpracuję z prawdziwymi profesjonalistami i wspaniałymi ludźmi, na których mogę polegać w każdej sytuacji (dziękuję wszystkim z całego serca!).
Pod wieczór mogłam już zadzwonić do mojego Klienta i oznajmić, że wszystko jest załatwione. Był wniebowzięty i... trochę zaszokowany. Został bowiem w tak zwanym międzyczasie uświadomiony, że "normalnie" w Polsce rezerwacji usług ślubnych dokonuje się z pół- lub nawet rocznym wyprzedzeniem.
Kawał dobrej roboty został wykonany, ale to de facto dopiero wierzchołek góry lodowej. Zarówno sobie, jak i współpracownikom, musiałam teraz wszystko poukładać w logiczną całość jako sekwencję następujących po sobie zdarzeń. Gotowy scenariusz poszybował do wszystkich zainteresowanych mailem po jakichś 2-3 godzinach. W sobotę rano sprawdzenie: "Ok, każdy potwierdził odbiór wiadomości i wie, co ma robić".
Z Młodą Parą, nieco zmęczoną podróżą, spotkaliśmy się w lobby hotelowym. Przy mocnej kawie i lekkim śniadaniu szybko omówiliśmy kolejne punkty planu dnia, jaki dla nas sporządziłam.
Od tego momentu wszystko działo się tak, jakby było od wieków ustalone: o oznaczonym czasie, bez zbędnej nerwówki i pośpiechu pani Kasia została umalowana i uczesana oraz oczarowana przepięknym bukietem (trzeba dodać, że dobranym i wykonanym tylko na podstawie opisu sukienki i zdjęcia przesłanego przez komórkę). "W tle" swoje zadania wykonywali cukiernicy, dekoratorzy, kucharze i inni. W ciągu dnia jedna z naszych konsultantek pobiegła jeszcze do USC wnieść w imieniu Młodych opłatę za ślub oraz sprawdzić, w której sali odbędzie się ceremonia.
Goście, którzy również zaskoczeni tak nagłym obrotem spraw, nie zdążyli przygotować grosików do obsypania Młodej Pary, zostali wyposażeni w ryż na szczęście w ozdobnych pudełeczkach. Jeszcze szybkie sprawdzenie, czy są wszystkie dokumenty i orszak ślubny z narzeczonymi w białym kabriolecie na czele wyruszył w kierunku Włodkowica.
Teraz pozostało tylko sprawdzić, czy w restauracji wszystko jest dopięte na ostatni guzik i czekać na weselników. A później - realizować założony scenariusz.
Tak to niemożliwe stało się możliwe. Ale nie próbujcie sami...
Agnieszka Ćwikła-Suszek
Konsultant Ślubny
www.agencja-amp.pl
Konsultant Ślubny
www.agencja-amp.pl