Z miłości do dzieci

Przez dom pani Uli przewinęło się już trzydzieścioro podopiecznych. W tej chwili poza synami, Michałem i Łukaszem, ona i jej mąż opiekują się czwórką dzieci.
/ 08.12.2006 10:21
W ciągu czterech lat przez dom pani Uli przewinęło się trzydzieścioro podopiecznych. W tej chwili poza dwójką swoich synów, Michałem i Łukaszem, ona i jej mąż opiekują się czwórką dzieci w wieku od trzech do jedenastu lat. Najdłużej, od stycznia, jest u nich Tomek. Najkrócej – zaledwie od dwóch tygodni – Kacper.

Rodzice zastępczy, dom prawdziwy
Prowadzenie rodziny zastępczej albo rodzinnego pogotowia opiekuńczego nie jest zajęciem dla każdego – mówi Joanna Liberadzka, szefowa fundacji „Przyjaciółka”, która należy do Koalicji na rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej. – Dzieciom trzeba dać nie tylko dach nad głową, ale także pomóc im w rozwiązywaniu różnych, czasem bardzo poważnych problemów. Ale przecież miejsce dziecka jest w rodzinie. Jeśli z jakichś powodów nie może być we własnej, powinno trafić do rodziny zastępczej, spokrewnionej lub nie, ale na pewno nie do wielkiej państwowej placówki.
Zawodowe rodziny zastępcze sprawdzają się na całym świecie. Trudno opiekować się kilkorgiem dzieci, gdy oboje rodzice pracują. Z drugiej strony, trudno utrzymać tak liczną gromadkę, gdy pracuje tylko jedno z nich. Ten problem częściowo rozwiązuje pensja wypłacana opiekunom (są zatrudnieni na umowę zlecenie) oraz pieniądze, jakie dostają na utrzymanie podopiecznych. Rodziny, które tak jak państwo Żądłowie prowadzą pogotowia opiekuńcze, dostają także niewielkie sumy za „gotowość”.

Wspólna decyzja
– Moja kuzynka prowadzi rodzinny dom dziecka. Odwiedzałam ją, przyglądałam się, bardzo mi się to wszystko podobało – wspomina pani Ula. – Chciałam robić coś podobnego, bo zawsze kochałam dzieci i umiałam się nimi zajmować. Decyzję podjęliśmy wspólnie: ja, mąż, synowie, dalsza rodzina.
Państwo Żądłowie ukończyli w ośrodku adopcyjnym specjalne kursy, przeszli testy psychologiczne, badania, zdobyli masę zaświadczeń. Dwa miesiące później trafili do nich bracia: pierwszo- i trzecioklasista. – Bardzo się bałam. Nie miałam pewności, jak sobie poradzimy. Początek nie był łatwy, ale po tygodniu wszystko się ułożyło – opowiada pani Urszula. To właśnie ona zajmuje się całą gromadką. Jej mąż pracuje w banku, więc może pomagać tylko popołudniami i w weekendy. Dzieci mają także babcię, która opiekuje się nimi, gdy rodzice muszą coś załatwić, iść do lekarza, na zakupy.

Kochać, rozumieć, wychowywać
Żeby prowadzić pogotowie, trzeba kochać i rozumieć dzieci, mieć dużo cierpliwości i umieć pomóc, gdy pojawiają się problemy z nauką, zdrowiem... Czasem trzeba być stanowczym – na przykład wtedy, gdy mały buntownik chce sprawdzić, czy w nowym domu może zapalić papierosa. A przede wszystkim trzeba mieć w sobie dużo ciepła.
Dzieci, które do nas trafiają, są na początku nieufne. Boją się, często mają za sobą ciężkie chwile. Niektóre płaczą i zamykają się w sobie, inne na różne sposoby wyrzucają z siebie złość. Staram się je uspokoić, zdobyć ich zaufanie. O nic nie wypytuję, nie naciskam. Poznaję je z resztą domowników. Niektóre już po trzech dniach są „moje”, inne potrzebują więcej czasu.
Obowiązków nie brakuje. – W zeszłym roku mieliśmy z mężem siedem wywiadówek w tym samym czasie – śmieje się pani Ula. – Biegaliśmy po klasach: 20 minut tu, 20 tam.
Choć nie zawsze jest łatwo, prowadzenie rodzinnego pogotowia daje ogromną satysfakcję. – Dzieci u mnie pięknieją, widać to po nich na pierwszy rzut oka. Stają się spokojniejsze, grzeczniejsze – mówi pani Żądło. Czasem ich matki nie mogą się nadziwić: „Ale on się pani słucha”.
Zadaniem pani Urszuli jest także ułatwianie podopiecznym kontaktu z ich rodzinami. To nie zawsze łatwe. A dzieci tęsknią za swoimi biologicznymi rodzicami, bez względu na to, co tych młodych ludzi spotkało z ich strony.

Najtrudniejsze są rozstania
W pogotowiu dziecko może przebywać rok (czasem pobyt przedłużany jest o kilka miesięcy). To wystarczająco długo, by przywiązało się do opiekunów, a oni przywiązali się do niego. Jego odejście – do rodziny zastępczej, rodzinnego domu dziecka, do adopcji albo własnych rodziców – przeżywają obie strony. – Prawie ze wszystkimi dziećmi utrzymujemy kontakt. Piszą do nas, dzwonią. W tym roku podczas wakacji odwiedziła nas Marta, która od roku mieszka we Francji.
Synowie państwa Żądłów dogadują się z pozostałymi dziećmi, zwłaszcza z chłopakami: grają razem w piłkę, chodzą na ryby, wszyscy razem jeżdżą nad staw. – Najbardziej lubią maluszki – mówi pani Ula. – Za każdym razem, gdy w domu pojawia się kilkulatek, pytają: „Mamo, adoptujemy?”.

Beata Turska