Oj, naganiałem się za nim. A to do kuchni, a to do drugiego pokoju, a to do przedpokoju. Gardło zdarłem od automatycznego powtarzania „nie wolno, nie chodź tam, wracaj!”. Litania i tyle. A on sobie z tego nic nie robi. Spojrzy się tylko, reagując na głos i wyszczerza dwa dolne zębiska z uśmiechu. Po czym dalej robi swoje.
Dał się we znaki przez te kilka godzin, oj dał. Widać było, że już od dawna śpiący, ledwo się poruszał. A to rączka mu się ugięła, a to nóżka powinęła i lądował na pupie (dobrze, że amortyzowała pielucha!), tylko co z tego? Oczka tarł zawzięcie, ziewał jak hipopotam i co? Nic! Jak tylko wziąłem go na ręce – dzwoniec dostawał olbrzymiej siły i małpiej zręczności. Wywijał się, wyginał, wyrywał, krzycząc przy tym, jakbym go ze skóry obdzierał, krzywdę wielką dziecku robiąc. Na nic spokojne, rzeczowe tłumaczenia, że przecież jest już śpiący, że jak się zdrzemnie, to będzie się lepiej bawić... gdzie tam! Logika do tego gościa nie przemawia, mógłbym tak nawijać do następnej niedzieli.
Na siłę go uśpiłem, dla jego własnego dobra. Wszak łażąc tak półprzytomny wkrótce by sobie krzywdę zrobił. Walnąłby w ławę, w regał, albo jeszcze co innego. Musiał odespać. Tym razem stanąłem na pozycji: ojciec wie lepiej. Nie dałem za wygraną. Złościł się, a jakże. Odpychał, drapał, krzyczał, próbował numeru z kaszlem i histerią... Szybko jednak przestał, gdy zauważył, że to nie przynosi efektów. I co się okazało? Skapitulował! Grzecznie przytulił głowinę, przymknął oczka, ziewnął ze trzy razy i już po minucie spał jak aniołek, a trzy minuty później bez problemów ułożyłem go w łóżeczku...
Patrząc na jego przymknięte oczka i ręce rozrzucone szeroko w obie strony uśmiechnąłem się i miałem ogromną ochotę mruknąć głosem Tweetiego z kreskówki: „I po co się było tak upierać???”
Rafał Wieliczko