Niby te pół setki kilometrów to nieduża odległość, ale dla tego małego człowieczka to – jak dotąd – najdalsza podróż. Której zresztą sporą część przespał. A gdy nie spał – bawił się ze mną.
Po zaparkowaniu na niewielkim prywatnym terenie (południe, sobota – zatrzęsienie turystów) tuż obok wejścia na Górę Trzech Krzyży, zapakowaliśmy Daniela w nosidełko. Jednak dobrym pomysłem było zamówienie tegoż, gdyż dzięki temu odpadło noszenie go na rękach. Wózkiem wszak na górę bym nie wjechał – jeszcze nie oszalałem! I choć przygotowywałem się psychicznie na sapiące paradowanie z ośmiokilowym obciążeniem, to Mama stwierdziła, że chce nieść Małego. Po czym, nie dając sobie przetłumaczyć, w koszulce bez rękawów, podjęła spacerek. Cóż... w takim przypadku moim jedynym obciążeniem pozostawał aparat fotograficzny. Taki układ jednak, mimo niewątpliwej redukcji mojego zmęczenia, nie był zbyt korzystny w kwestii psychicznego samopoczucia. Wszystko dlatego, iż Mama z Danielem przyciągała życzliwe uśmiechy przechodniów, zaś ja z aparatem, postępując krok w krok za nimi, obrzucany byłem spojrzeniami pełnymi dezaprobaty. Niemal słyszałem te karcące uwagi, jak to facet pozwala kobiecie na dźwiganie dziecka, a sam beztrosko trzyma jedynie aparat.
Po krótkim odpoczynku na Górze Trzech Krzyży, niewielkiej sesji zdjęciowej (Młody z Mamą plus widoki) ruszyliśmy w stronę Baszty i ruin Zamku. W drodze tej mijaliśmy rzecz jasna wielu ludzi, a niektóre sytuacje po prostu aż prosiły się o mój cyniczny komentarz...
Oto idzie naprzeciw nas pani, nieco – jak to się mówi - „przy kości”, dość młoda blondynka, w towarzystwie koleżanki. Mijając nas i spoglądając na siedzącego wygodnie w nosidełku Daniela, pani ta mówi do swej przyjaciółki:
- Też bym tak chciała...
Dosłownie sekundę później wpadł mi do głowy komentarz, którym natychmiast podzieliłem się z Żoną:
- Ale żeby tak mieć, to trzeba ważyć góra dziesięć kilo!
I daję słowo, nie wiem, czemu moja Żona dostała ataku histerycznego śmiechu!
Ale mijała nas też rodzina: para z dzieckiem, kilkuletnim zaledwie. Pani, patrząc na nas, mówi do dziecka:
- Zejdź na bok, bo dzidzia idzie.
A mnie, natychmiastowo, poprzez analogię do znanego dowcipu o chłopie, który węgiel przywiózł furmanką, wyrwała się riposta:
- Tak, k...a! Dzidzia idzie!
Żona nie zrozumiała, gdyż okazało się, że nie znała owego dowcipu. Gdy jednak uzupełniłem jej braki w wiedzy humorystycznej, kolejny atak śmiechu niemal powalił ją na ziemię. Chyba tylko instynkt macierzyński powstrzymał ją od upadku.
Obaw nieco miałem przed wpuszczeniem Mamy z Młodym na basztę, bo to i schody strome i w ogóle mało bezpieczne, ale głos zabrała Babcia, kategorycznie stwierdzając:
- Jak wszyscy, to wszyscy! Daniel też!
(...tu skojarzenia jak najbardziej wskazane...)
Wleźliśmy więc na tę Basztę i cóż się okazuje? To właśnie Babcia, która tak optowała za zabraniem Daniela na górę, już po pół minucie pobytu tam doszła do wniosku, że może lepiej będzie zejść. Oczywiście troska o wnuka jedynego (na razie!) zmuszała ją do karcenia Mamy, która – jej zdaniem – zbytnio zbliżała się do barierek, co mogłoby zakończyć się wypadnięciem Daniela z nosidełka i ciężkim lotem w dół. Oczywiście mało realne to było, ale wiadomo – w oczach Babci zagrożenie zawsze jest wyolbrzymiane przez troskę.
Jeszcze zostały ruiny Zamku, z szybkim dojściem, krótkim pobytem, rzutem oka na Wisłę i lekki głód pogonił nas w stronę restauracji. Młody, przesadzony z nosidełka do wózka, rozchmurzył się nieco, odzyskał uśmiech i zrobił się lekko gadatliwy. Do tego stopnia nawet, że gdy panie poszły zamawiać obiad, a Daniel został ze mną przy stoliku, tłukł ręką w ławkę, głośno wyrażając swoje zniecierpliwienie. Okazało się bowiem, że i on zgłodniał podczas tej przechadzki. Całą butlę wytrąbił od razu, nie odstawiając smoka ani razu (parę razy tylko uśmiechnął się przy jedzeniu), a mi przez ten czas niemal całkowicie wystygły pierogi. Oczywiście potem rączki mu się wyciągały – i w stronę talerzy i w kierunku butelek z napojami. A plastikowy kubeczek do gniecenia był najwspanialszą zabawką, dopóki nie upadł na ziemię.
Podczas spaceru po Rynku i później nad Wisłę, Młody zasnął snem zasłużonym zmęczonego turysty. Nie obudziło go nawet dość mocne walnięcie wózka w schodki, które mnie osobiście zmroziło. A ten nic – jak spał, tak spał. Nawet mu powieka nie drgnęła. Wiadomo – sporo emocji, długi spacer na świeżym powietrzu, potem sen... Samo zdrowie! Ustaliliśmy, że hasłem do odjazdu będzie jego przebudzenie i kolejne karmienie. I tak zrobiliśmy... Droga powrotna większych problemów nie nastręczyła, choć w pewnym momencie Daniel dał wyraz swojemu znudzeniu, zaczynając kwękać dość upierdliwie. To jednak względnie szybko się skończyło, zapomniał o marudzeniu, zajmując się zabawką, gryzakiem, tudzież spoglądaniem za szybę na przesuwające się drzewka do momentu aż mu się znów przysnęło...
Pierwszą daleką wycieczkę uznać należy za udaną i satysfakcjonującą!!!
Rafał Wieliczko