Odbite w zwierciadle

Zawsze, gdy ktoś próbuje wyegzekwować minimum posłuszeństwa od swego dziecka, przypada mu rola kata w rodzinie.
/ 10.11.2006 15:54
Przy kolacji Kolega Syn sprawia wrażenie dziecka zarażonego śpiączką malaryczną. A ledwie potwór znajdzie się we własnym pokoju – zaczyna się szaleństwo. Nic go nie powstrzyma przed kolejną odsłoną zabawy samochodzikami. Ani późna pora dnia, ani ojciec, który się na tę porę powoływał. A jeśli jeszcze akurat są dziadkowie, przed którymi można się popisywać, to gites, zabawa na sto dwa.
Tylko tatuś, jak zwykle w roli szwarccharakteru, staje w drzwiach pokoju i tonem sturmführera SS komunikuje, że albo Kolega Syn pójdzie natychmiast do łazienki, albo mu się zabawki skonfiskuje i odda innym dzieciom.

Teściowa z twarzą ściągniętą cierpieniem szepce mojej żonie, że wyszła za mąż za sadystę i oprawcę.
– Mama mówi, że brutalnie traktujesz dziecko – słyszę przed snem.
– Jasne, metoda przekupstwa stosowana przez dziadków jest zapewne lepsza. Oni mówią: „Choć do łazienki, to coś ci dam”. Mnie stać jedynie na: „Choć do łazienki, bo ci coś zabiorę” – odpowiadam
.

Zawsze, gdy ktoś próbuje wyegzekwować minimum posłuszeństwa od swej latorośli, przypada mu rola kata. Tradycyjnie znęcającego się nad dobrą duszą niewinnego, wielkookiego dziecięcia. Fakt, że dziecię dawno zdążyło przekroczyć już wszelkie granice niesubordynacji, zagrać na rodzicielskich nerwach jak Vollenveider na harfie, a przy okazji naruszyć siedem konwencji genewskich o humanitarnym traktowaniu rodziców, umyka zwykle oczom postronnych obserwatorów.
Przekonaliśmy się o tym sami podczas wizyty u przyjaciół. Ich syn miał głęboko w nosie zarówno sprzątanie zabawek, jak i to, co „ciocia i wujek” – znaczy my, w roli doraźnego trybunału obyczajowego – na to powiedzą. Wreszcie mój serdeczny przyjaciel z piaskownicy, a obecnie wzięty prawnik, w przypływie braku cierpliwości przyniósł wielki śmieciowy worek w kolorze czarnym i zakomunikował swemu pierworodnemu, że albo posprząta, albo zabawki idą do wora...
Jezu, jak to wyglądało! Czarny worek szeleścił w ojcowskich dłoniach. Dziecię ze łzami w oczach wzięło się za sprzątanie... Normalnie za coś takiego powinni usuwać z palestry albo...
I kto to mówi? Tatuś, który nagle przejrzał się w lusterku? A bo to ja nie wiem, co to znaczy mieć naprzeciw siebie dziecko, które mówi „nie” bez względu na konsekwencje? I ja, ojciec już nieco doświadczony, struchlałem na widok kumpla, który zgrywa te same stare wychowawcze grepsy? Normalnie się wygłupiłem. Jak ci pedagodzy, którzy obejrzeli w telewizji reklamę z wrzeszczącą na dzieci nauczycielką, a potem zaprotestowali, że to obraza ich misyjnego zawodu oraz ich samych personalnie. Tak jakby sami nie darli się na korytarzach, ogłuszając dzieciaki rykiem niczym z „Parku Jurajskiego”.
Jest jeszcze inna metoda: wychowanie bezstresowe. Dziecko robi, co chce i kiedy chce. Nikt nie zwraca mu uwagi, bo wszystko, co zrobi, jest wartościowe dla jego rozwoju emocjonalnego... Który niechybnie skończy się w przytułku, gdzie oddadzą go zdesperowani rodzice. W najlepszym układzie są wypraszani wraz ze swoją pociechą z każdego środka lokomocji, w akompaniamencie niepochlebnych komentarzy.
Na szczęście, od czasu do czasu, dziadkowie zabierają swego ukochanego wnuka na dwutygodniowe wczasy. Mam straszną pokusę, by ucharakteryzować się na brodatego i kudłatego Dzwonnika z Notre Dame i zainstalować się gdzieś nieopodal wraz z dużą lornetką. Ciekawe, którego dnia spokojni dziadkowie dojdą do krótkiej rozprawy pomiędzy katem a dobrą duszą? Bo prędzej czy później dojść muszą. Już Rysiek się o to postara.

Marcin Przewoźniak