Stamtąd czerpiemy od zarania wzory na dalsze życie, wiedzę o sobie, samoświadomość, również poczucie własnej wartości oraz hierarchię lub system moralnych i życiowych wskazań. Niektórych nawet nigdy nie weryfikujemy. "Tak było w domu" znaczy: "Tak ma być".
Znam mężczyznę, któremu dom jego dzieciństwa wciąż kojarzy się z kryjówką, w jakiej często przebywał: schowany z zabawką lub książką, stał godzinami przy oknie, oddzielony od kłócącej się wiecznie rodziny grubą kotarą do ziemi, przez nikogo nie zauważany, nieobecny choć obecny. Z tamtego domu ów pan zachował tak uporczywą nieufność do ludzi, że w swoim własnym domu dzisiaj jest w stanie tolerować jedynie obecność kota.
I tak dochodzimy do jeszcze jednej istotnej cechy domu. Ma on swoisty wymiar emocjonalny i duchowy, który udziela się domownikom. Wróżbici, radiesteci i parapsycholodzy stając w progu jakiegoś domu odbierają często niedostępne dla innych sygnały informujące o dobrej lub niedobrej aurze, a niektórzy nawet potrafią dokładnie wyczuć rodzaj i natężenie konfliktów między zamieszkującymi go osobami.
To, jak funkcjonujemy w domu, zależy między innymi od jego wielkości. W większych domach prywatną przestrzeń poszczególnych osób stanowią oddzielne pokoje, w mniejszych czasem tylko kąciki, zakamarki lub kryjówki. Występują oczywiście pod tym względem znaczne różnice. Niektóre domy, dawniej zamieszkiwane przez królów, cesarzy i dostojników, a dziś po prostu przez ludzi bogatych, bywają ogromne i wielopiętrowe. W wiedeńskiej rezydencji Habsburgów Schonbrunn jest aż 1441 pokoi mimo że pałac nigdy w historii nie był zamieszkiwany przez więcej niż kilkadziesiąt osób, wśród których co najmniej trzy czwarte stanowiła służba zajmująca najmniejsze izby w bocznych skrzydłach. W takim "domu" nikomu nie zależało na tym, aby być razem. Raczej odwrotnie.
Anglicy mawiają: My home is my castle - dom jest moją twierdzą, a więc Anglika dom przede wszystkim ma chronić przed zakusami męczącego świata i natrętnych ludzi. W takim domu nie przyjmuje się byle kogo i kiedykolwiek. Tak rozumiany dom to faktycznie twierdza. Bastion. Azyl. Anglicy niegłupio to sobie wymyślili. W twierdzy można czuć się bezpiecznie, a więc i wypoczywać (lub pracować) lepiej niż w domu "otwartym".
Ale my, w naszym współczesnym dążeniu do ulepszania domów i podnoszenia komfortu, poszliśmy dalej. Już nie tylko twierdzą jest wspólny dom. Zaczęliśmy coraz bardziej hermetycznie przedzielać również prywatne przestrzenie poszczególnych domowników. Coraz łatwiej, będąc w domu, w ogóle nie natykać się na współmieszkańców. W optymalnym wariancie każda osoba ma swój własny oddzielny pokój. Oddzielną szafę. Oddzielną łazienkę. Wtedy jest komfortowo. Taki dom chroni nie tylko przed stresem zagrażającym ze strony ewentualnych intruzów z zewnątrz, lecz również chroni przed stresem powodowanym przez intruzów swojskich, którymi mogą być rodzice albo rodzeństwo, babcia lub wujek, albo własne dzieci. Następny krok do zwiększenia komfortu to oczywiście rozszczepienie domu dla całej rodziny na pod-domy dla poszczególnych "komórek" pokoleniowych. Dziadkowie niech koniecznie mieszkają osobno, dzieci też, niech jak najprędzej się wyniosą "na swoje", nie mówiąc o siostrach, braciach czy wujach i ciotkach, którzy nawet gdy są nam do czegoś przydatni, to najlepiej "na przychodne".
Narzeczeństwo mojej dawnej przyjaciółki trwało kilkanaście lat, a że młodzi jakoś nie zdobyli się na własne mieszkanie, ich miłość w końcu wygasła. Znamy też niejedną historię odwrotną, kiedy miłość dwojga ludzi obumiera w stłoczeniu i ciasnocie, zwłaszcza pod wpływem ciągłego nękania przez wścibskich "trzecich".
Dlatego chyba wśród kilkudziesięciu znajomych domów z trudem znalazłam zaledwie kilka, w których mieszkają ze swymi dorosłymi dziećmi i wnukami starsi rodzice. Jeden jest na tyle małym mieszkaniem, że o osobnych pokojach dla każdego nie ma mowy. Ciekawe, że akurat w tej rodzinie panuje nadzwyczajne ciepło i wzajemna bliskość. Bywając w tym domu myślę sobie czasem, że sama chętnie wyrzekłabym się odrobiny niezakłóconego spokoju i komfortu osobnego życia za możliwość codziennych kontaktów z młodszymi i starszymi krewnymi. I nie mam wątpliwości, że relacje rodzinne nie zależą tak bardzo od fizycznej przestrzeni między ludźmi, lecz od umiejętności wzajemnego szanowania osobistych granic.
Osobne domy, mieszkania, a przynajmniej oddzielne pokoje pod wspólnym dachem faktycznie gwarantują większy komfort niż stłoczenie gromady osób w tym samym pomieszczeniu. Czy jednak komfort jest akurat najważniejszą rzeczą, której powinniśmy podporządkowywać życie rodzinne? Czy jest to wartość przynosząca we wspólnym życiu największe pożytki? Podejrzewam, że owa komfortowa możliwość izolowania się w osobnych pokojach (i tym bardziej mieszkaniach) może być jedną z przyczyn zaniku pomiędzy członkami rodziny dobrej komunikacji, a w konsekwencji także bliskich więzi i poczucia wspólnoty rodzinnej. Czyż nie słyszymy coraz więcej skarg na brak rozmowy między małżonkami, rodzeństwem, a zwłaszcza między rodzicami i dziećmi? No, ale gdzie i kiedy rozmawiać, jeżeli większość czasu wszyscy spędzają z dala od siebie. Widać to najlepiej w zamożnych rodzinach wielkomiejskich, które znajdują się w awangardzie tego nurtu przestrzennej dezintegracji rodziny, ponieważ po prostu stać je na osobne pokoje, a docelowo - osobne mieszkania dla każdego. Słyszałam niedawno od młodej kobiety, że zdecyduje się na małżeństwo jedynie z kimś, kto tak jak ona, zechce mieszkać osobno. Z kolei matka pewnego narzeczonego ze smutkiem zgadza się zamienić piękne trzypokojowe mieszkanie na dwa mniejsze (i żadne piękne) byle tylko młodzi mogli żyć oddzielnie.
Nie stać na to rodzin żyjących w niedostatku, na wsi lub w małych miastach, toteż z konieczności podtrzymują one tradycyjny model wielopokoleniowych wspólnot, skupiających w ciasnej przestrzeni często po kilkanaście osób. Znamienne, że wśród nich statystyka rozwodów jest znacznie niższa. Oni oczywiście też marzą o "rozosobnieniu się". O przenosinach do nowego, najlepiej dużego domu mówią w pierwszej kolejności szczęśliwcy, na których padła duża wygrana w toto-lotku. Prawdopodobnie, gdybyśmy wszyscy nagle wygrali wielki los na loterii, to w kilka miesięcy 38 milionów Polaków zamieszkałoby co najmniej w 38 milionach osobnych pokoi, a w idealnym świecie - kto wie, może w tyluż oddzielnych rezydencjach.
Komfort by się wtedy nam wszystkim zdecydowanie poprawił. Stresów wynikających z wzajemnego obcowania byłoby na pewno mniej. Ale innych, wcale nie mniejszych stresów, wynikających z izolacji, poczucia osamotnienia oraz obawy, czy jesteśmy komukolwiek potrzebni - byłoby jeszcze więcej niż jest obecnie. Jeszcze bardziej oduczylibyśmy się ze sobą rozmawiać. I jeszcze mniej, w związku z tym, byśmy sę znali, rozumieli i potrafili sobie pomagać.
Dla jakości i trwałości współżycia rodzinnego ważniejsze jest to, aby jak najwięcej przebywać razem, a nie osobno. Oczywiście pod pewnymi warunkami. Musimy dbać nie tyle o własną wygodę i komfort, ile nauczyć się dobrej i życzliwej komunikacji, lepiej się poznać i wyrobić w sobie tolerancję wobec inności współdomowników. Mówiąc slangiem psychologicznym, chodzi o odpowiednią porcję "treningu interpersonalnego", który możliwy jest jedynie w praktyce, a nie w teorii. Dzięki niemu właśnie łatwiej ludziom przyjaźnić się, lubić i okazywać miłość.
Wiedząc o tym, można nawet w wielkich komfortowych rezydencjach rodzinnych spędzać wspólnie jak najwięcej czasu w "salonie", "bawialni", czy mówiąc z angielska, w "livingu" po to, by odrodzić zwyczaj rozmawiania ze sobą nie tylko o sprawach do załatwienia, lecz przede wszystkim o sobie. Warto odnowić rytuał jadania przy wspólnym stole, nie ze względu na pustą tradycję, lecz o to, że kryje się w niej głęboki sens dzielenia z najbliższymi jednej z ważniejszych codziennych przyjemności. Ucieszyłam się ostatnio widząc, że mój 12-letni wnuk rozsiadł się z odrabianiem lekcji przy dużym stole w obecności wszystkich domowników zamiast w zaciszu swojego pokoju. Myślę, że to dobry znak świadczący o tym, iż Janek dobrze się czuje w swoim domu i że z Jankiem też wszyscy się dobrze czują.
Wiele dobrych rzeczy może wyniknąć z tego, że dorośli od czasu do czasu są obecni przy odrabianiu lekcji przez Jasia lub Kasię, a czasem wszyscy pomagają lepić pierogi babci lub mamie czy towarzyszą naprawianiu lampki nocnej przez tatę. Nawet zbiorowe oglądanie telewizji psychologowie oceniają jako mniej szkodliwe i ogłupiające niż siedzenie przed ekranem w pojedynkę za zamkniętymi drzwiami. Spontaniczne komentarze, śmiech lub wzruszenie, jeżeli można je dzielić z innymi, stają się komunikatami nie pomiędzy osobą a wirtualnymi bohaterami z ekranu, lecz między żywymi ludźmi, którzy dzięki tym aktom współ-życia mają szansę stać się sobie bliżsi, bardziej znajomi i potrzebni.
Nie sądzę, że byłoby dziś możliwe odwrócenie rozpędzonego biegu dziejowych przeobrażeń. Miliony ludzi z pewnością nie zechcą już powrócić całymi rodzinami do jednoizbowych chat lub ciasnych mieszkań. Wątpię też, by ktokolwiek był gotów zrezygnować z komfortowej prywatności własnego domu lub co najmniej własnego pokoju - gdy już taki standard osiągnął. Warto jednak zweryfikować swój system wartości i odstąpić od pragnienia ustawicznego przebywania osobno na rzecz przebywania jak najczęściej razem. W imię wartości wyższej od wygody, jaką jest trwałość wspólnoty, umacnianie więzi i lepsze porozumienie z bliskimi ludźmi.
Ewa Woydyłło