Przyspieszamy

Sonia jest coraz bardziej samodzielna – sama myje rączki, sama wyjmuje biszkopty z szafki, sama psuje odtwarzacz DVD...
/ 12.09.2008 09:43
Wszystko dzieje się teraz bardzo szybko. Wpadam do kuchni, bo woda się gotuje. Sadzam Sonię na podłodze w zasięgu wzroku, daję jej pudełko z piłeczkami (zaczyna je dopasowywać do otworów), wlewam kisiel do wrzątku. A kiedy się odwracam, Małej już nie ma.

„Mamo, weź ją...”
Gdy słyszę zniecierpliwiony głos Pauli, wiem już, czego się spodziewać: Sonia wyrywa jej kredkę, nie daje układać puzzli albo zrzuca lalki z półki. Tym razem nie trafiłam. Moja młodsza córeczka stoi przy ścianie i zrywa z niej autoportret siostry, która próbuje jej w tym przeszkodzić.
– Ja ci też popsuję zabawki – Paula warczy groźnie, a Sonia wykrzywia usta w podkówkę przestraszona złością siostry.
– Nie pozwalam niszczyć. Ani tobie, ani jej. Może pohuśtasz Sonię? – proponuję.
Paula chętnie się zgadza, więc pytam Małą, czy ma ochotę na bujanie. Patrzy na mnie ciekawie, a po chwili wyciąga rączkę w kierunku huśtawki i zaczyna się kołysać. Przypinam ją mocno szelkami. Ona już wie, że za chwilę będzie „niezła jazda”, jak mówi Paula, więc głośno piszczy z radości.
Kiedy dziewczyny zajęte są zabawą, wracam do kuchni, by sprawdzić, co zostało z kisielu. Na szczęście przytomnie zestawiłam garnek z kuchenki. Pachnie smakowicie. Rozlewam go do miseczek i stawiam na stole. Paula już to zauważyła – zostawia siostrę i zabiera się do jedzenia. Sonia też chce jeść. Sama. Wyrywa mi łyżeczkę i próbuje włożyć ją do buzi. Kisiel ucieka, a ona nie bardzo wie, jak nabrać go jeszcze raz. Wreszcie wyrzuca łyżkę i robi to rączką. „O-o!” – dziwi się. Zaciska piąstkę, a kisiel prześlizguje jej się między paluszkami. Paula pęka ze śmiechu, więc Sonia jeszcze chętniej miesza w misce. Jest urzeczona. Potem oblizuje rączkę. Pycha. Kisiel jest na podłodze, na ubranku, na włosach, a nawet na brwiach – Mała zdecydowała, że lepiej będzie go pić wprost z miseczki. Wysmarowana jest calutka. Ale jaka szczęśliwa!
A ile prania i sprzątania....

Mały terapeuta
Gdy w ubiegłym miesiącu odwiedzałam różnych specjalistów w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego Sonia nie gaworzy?” (na szczęście już zaczęła!), psycholog zauważyła u niej niewielką nadwrażliwość dotykową – nie lubi niczego, co jest miękkie, śliskie czy łaskoczące. I doradziła dostarczać jej takich właśnie doznań.
Jak widać, dziecko samo wie najlepiej, czego mu potrzeba. Sonia nie tylko świetnie bawi się kisielem, ale także poddaje się dogoterapii. Głaszcze nasze psy, ciągnie je za uszy, wyrywa im sierść. Po takich „ćwiczeniach” nie zauważam już dawnej nadwrażliwości. Ale jak tak dalej pójdzie, do psychologa trzeba będzie zabrać psy. Dziś przywitawszy swoją małą panią, wycofały się na bezpieczną odległość.
Poszukując stymulacji, Sonia wybiera się do łazienki. Tam akurat na wysokości małych rączek stoi bidet. Czysty i nieużywany, odkąd Mała zaczęła tu zaglądać. Zanim zdążę dobiec, mały autoterapeuta już odkręca wodę i moczy rękawy. Nakładam jej krótki T-shirt i pozwalam na chlapanie. Ciepła – zimna, ciepła – zimna. Ale frajda.
Wyjmowanie i wkładanie to kolejna rozwijająca zabawa, którą spontanicznie podejmuje niemowlę, także moje. Najchętniej wyjmuje (niestety mało delikatnie) płyty CD ze stojaka. Raz Soni udało się włożyć płytę do odtwarzacza DVD, ale... tego nie przeżył. Usuwam więc z zasięgu jej rączek to, co można, dając w zamian skrzyneczkę z kostkami domino, pudełko „Patyczaków”, walizkę ze skarpetkami, wiaderko z klockami. Najpierw wszystko wyrzuca, a potem mozolnie wkłada do środka. Nie oprze jej się żadna szuflada, dlatego bardzo przydają się zabezpieczenia. Dopiero co zakładaliśmy je dla Pauli. Teraz to już...

...czterolatka
– Mamo, jak skończę cztery lata, to ile właściwie będę miała? – pyta przenikliwie.
– Cztery – odpowiadam.
– Jak mogę mieć cztery, kiedy skończę cztery?! – denerwuje się Paula.
No i zaczyna się. Niedługo zapyta mnie, kto ma szczękoczułki, a kto nibynóżki. Muszę się podszkolić, bo nie da jej się zbyć byle czym. Na przykład urodziny – muszą być z balonami i bezalkoholowym szampanem, jak w przedszkolu.
Tym razem jednak zamiast tradycyjnego przyjęcia urodzinowego urządzamy wyprawę do Krainy Królowej Śniegu. Dzieciaki przychodzą z sankami i wyruszamy do lasu uwolnić Kaja. Tam, zupełnie jak w bajce, drogę zajeżdża nam rozbójnik (wynajęty pan ze stadniny, który czeka na nas w kominiarce, z saniami i końmi). Opowiadamy mu, gdzie jedziemy, a on postanawia nam pomóc – zabiera dzieciaki na wielkie sanie i wiezie do zamku złej królowej. Są oczarowane. Rodzice też – mkną przyczepieni na małych saneczkach gdzieś w nieznane, broniąc się przed lądowaniem w śniegu. I nagle w oddali widać lodowy pałac (tylko ja wiem, że to moje świąteczne obrusy). Dzieci schodzą z sań i biegną zajrzeć do środka. A tam... czeka uwięziony Kaj (w rzeczywistości lalka Ken z dziecinnego pokoju Pauli) i skarb Królowej Śniegu – słodka niespodzianka dla każdego uczestnika zabawy. Podekscytowani wcinają słodycze, gramoląc się znów na sanie. Wracamy na gorącą czekoladę, kiełbaski z ogniska i lodowy tort.
– Mamo, skąd się tam wziął ten zamek? – pyta dociekliwie moje dziecko. – A ten Kaj to był podobny do mojego – przeżywa – No właśnie, a gdzie on się podział?
– Sonia gdzieś go schowała – zmyślam, bo lalka jest trochę mokra po wyprawie do Krainy Śniegu, co mogłoby ją zdradzić.
– Pewnie znowu pokazywała, gdzie lala ma oczko – tłumaczy sobie mój „skończony” czterolatek.

Marta Fidecka