Pierwsze półtora miesiąca

Tyle czasu minęło zanim Marcie, Marcinowi i trzyletniej Pauli udało się ułożyć życie po narodzinach Soni.
/ 16.03.2006 16:57
 
Rano budzi mnie cichutkie kwilenie – to Sońka szukająca piersi. Leży obok, więc tylko uchylam koszulę i mogę jeszcze dospać. Najedzona otwiera oczy, przygląda mi się ciekawie i wyczarowuje najcudowniejszy uśmiech, jaki można sobie wyobrazić. Czuję się najszczęśliwsza na świecie.
Tup, tup – przybiega trzyletnia Paula. Tuli się do mnie, a ja czule głaszczę ją po główce. Wstyd się przyznać, ale dopiero po sześciu tygodniach odkryłam, że te poranne pieszczoty są najlepszym lekarstwem na jej wybuchy złości i nieposłuszeństwo.

Zaczęło się...
... w sobotę wielkanocną około 5 rano. Obudziłam się i zobaczyłam, że mam trochę pokrwawioną piżamę. Czy ja już rodzę? Budzić wszystkich i jechać do szpitala, czy jeszcze poczekać? A jeśli będę czekać za długo? Na szczęście niebawem zaczęły się regularne skurcze. Zdążyliśmy jeszcze we trójkę spokojnie zjeść śniadanie. Paula pomachała nam na pożegnanie i została z dziadkami, których dzień wcześniej wezwałam „na wszelki wypadek” (miałam przeczucie!).
Nie było jak na filmie – w samochodzie nie krzyczałam: „Jedź szybciej, ja rodzę!”. Przeciwnie, na chłodno zastanawiałam się, co zrobię, gdy na porodówce zabraknie miejsc. Były.
Kilka godzin później na świecie pojawiła się Sonia. Całe cztery kilogramy! Położna od razu położyła mi ją na brzuchu, a chwilę później przystawiła do piersi. Maleńka ssała niezdarnie, a ja witałam ją „po drugiej stronie”. Szybko nauczyła się chwytać brodawki, a może to ja – matka ze stażem! – wiedziałam, jak przystawiać ją do piersi. Nie uchroniło mnie to jednak przed bolesnymi otarciami. Sonia jadła, robiła kupę i usypiała, by po dwóch godzinach obudzić się na kolejne karmienie, kupę i znowu uciąć sobie drzemkę. A ja odpoczywałam i nabierałam sił.

Witaj w domu
„Jak ja sobie poradzę! Marcin stale w pracy, mama na drugim końcu Polski, niania znalazła inną pracę” – łkałam w poduszkę.
Paula nie odchodziła od łóżeczka Gugusia (tak nazwała Sonię) i ciągle chciała ją dotykać, wkładała jej palce do oczu lub buzi, mocno ściskała. Złościła się, gdy na to nie pozwalałam. Z ciekawością przyglądała się też, jak Mała ssie. Na szczęście, mimo moich obaw, sama nie chciała próbować mleczka. Bawiło ją za to odpychanie główki siostry od piersi, a jeszcze bardziej moja reakcja, gdy za wszelką cenę próbowałam udawać spokój. Odwróciłam uwagę Pauli od Soni dopiero dziecinnym laptopem, który dostała „od dzidziusia”.
Byłam coraz bardziej przybita. Wreszcie nie umiałam pohamować łez. Płakałam do końca dnia, wypełnionego bolesnym (z powodu poranionych brodawek) karmieniem i noszeniem na rękach, „żeby się odbiło”.

„Masz teraz dwoje dzieci, musisz być silna” – próbowała pocieszać mnie mama. „Wcale nie muszę” – odburknęłam i uświadomiłam sobie, że dopadł mnie typowy dla mojego stanu „baby blues”, który na skutek hormonalnego zawirowania pojawia się około trzeciej doby po porodzie. Poczułam się w pełni usprawiedliwiona. Płakałam już bez poczucia winy.

Paula zakochana...
... w Soni. Po pierwszej reakcji spodziewałam się raczej jawnej wrogości, a tu uwielbienie! Gdy tylko może, przytula się do dzidziusia, głaszcze go po główce, całuje, szepcze czułe słówka. Nie mogę jednak spuszczać jej z oczu, bo pieszczotliwe eksperymenty bywają niebezpieczne.
Paula wie, że nie wolno bawić się w „chowanego”, przykrywając główkę Soni kołdrą, podszczypywać siostry, ciągnąć jej za nogi czy karmić truskawkami. Nie powstrzymuje to jej jednak przed podobnymi próbami. Moje ostrzeżenia: „Nie tak mocno”, „To może boleć” nie wywołują żadnego skutku. Nie działa też: „Widzę, że bardzo kochasz siostrzyczkę i lubisz ją przytulać...”. Pozostaje zajmowanie jej czymś innym, co nie udaje się, gdy Sonia wisi przy piersi. Noszę ją więc na rękach z uczepioną spodni Paulą, która jak refren powtarza:

Pobaw się ze mną
Po narodzinach siostry Paula wymaga, by stale się nią zajmować. Nagle nie umie sobie zapiąć butów, nie nałoży sama majtek, nie wytrze pupy, a przede wszystkim nie chce się sama bawić. I to właśnie w czasie, gdy akurat karmię, przewijam lub noszę Sonię. Spodziewałam się tego, ale teraz mnie to złości.
Zmuszam się, by się z Paulą pobawić – trzymam misia lub lalę i w ich imieniu mówię to, co mi każe. Ale co to za zabawa, gdy mama co chwilę biega do dzidziusia lub – co gorsze – trzyma go w ramionach. Pretensje, krzyk, a wreszcie żałosne: „Nie lubię cię”. Z niewielkimi przerwami Paula łka przez cały dzień. Zaniedbuję wtedy Małą i próbuję ratować sytuację. Najmniejszy drobiazg i tak wywołuje lawinę złości i deszcz łez.
Z niecierpliwością czekam na powrót Marcina z pracy. Ale on wraca, gdy dziewczyny idą spać. Pomaga więc najwyżej przy kąpieli. Dobrze, że chociaż odciąża mnie w weekendy – zabiera Paulę do kina, na plac zabaw. Co jednak z pozostałymi dniami?

Utwierdzam się w przekonaniu, że trzylatek musi mieć swój dziecinny świat, swoje zajęcia, swoich kolegów. Idąc za radą znajomej psycholog, zapisuję Paulę do przedszkola, choć dobrze wiem, że lepiej nie fundować dziecku dwóch rewolucji w tym samym czasie. Inaczej nie dam sobie rady. Kosztuje nas to wszystko za dużo nerwów.

No i wykrakałam
Sońka w ciągu miesiąca przybywa kilogram. Ja chudnę powoli. Żartuję, że czekam, aż ujawni się u niej skaza białkowa – gdy wyłączę z diety nabiał, schudnę raz dwa, jak przy Pauli.
Wykrakałam. Z niepokojem obserwuję pierwsze krostki na buzi Soni, pocieszając się, że to zwykłe potówki. „Potówek” jest jednak coraz więcej, aż wreszcie nie mogę mieć wątpliwości – krostki nie znikają, z czerwonych robią się żółte i ropiejące. Żegnam ukochane jogurty, twarożki, żółte sery, herbatniki i ciasteczka. Na każdej etykiecie tropię wroga – niebezpieczna serwatka czai się nawet w niewinnie wyglądającym maśle roślinnym. Zgodnie z zaleceniem pediatry smaruję rozognioną, ropiejąca skórę maścią sterydową. Na szczęście po dwóch dniach mogę ją odstawić.
Pojawia się za to nowy problem – ropiejące oczka. Mimo że przemywałam je solą fizjologiczną, a potem rumiankiem. Prawdopodobnie zatkane kanaliki łzowe, trzeba masować kąciki oczu – brzmi diagnoza okulisty, ale zaufana pediatra doradza krople i po dwóch dniach oczka są czyste. Po okuliście trafiamy do chirurga, bo Sonia, mimo że mija już piąty tydzień, wciąż nie rozstała się z kikutem pępowiny. – „Każde dziecko rozwija się w innym tempie. Pępek też odpada w różnym czasie, po miesiącu, dwóch” – uspokaja pan doktor. Soni dopiero po siedmiu tygodniach. Rekord!

Wesoły Śpioszek
Przez pierwsze dwa tygodnie Sonia jest niewymagającym noworodkiem. Nagle gwałtowna zmiana – Mała godzinami nie śpi. A gdy już zamknie oczka, budzi ją najdrobniejszy szelest. Jedynie na dworze zapada w głęboki sen i nadrabia zaległości. Zamiast spania ma teraz ciekawsze rzeczy do roboty – z zainteresowaniem przygląda się światu, najchętniej z wysokości rąk mamy. Nie znałabym uczucia piasku pod powiekami, gdyby nie Paula, która już po piątej – tup, tup, tup – przybiega do naszego małżeńskiego łóżka...

Marta Fidecka

Tagi: felieton