Pierwszą rzeczą, jaką kupiliśmy po narodzinach synka (poza całą masą rzeczy potrzebnych do obsługi maluszka), były... biegówki. A gdy spadł śnieg, zabraliśmy się do planowania eskapady. Tym bardziej, że synek był już całkiem "dorosły" – miał aż 10 miesięcy!
Gotowi do startu
Przede wszystkim przygotowaliśmy sanki dla najmłodszego podróżnika. Na dół położyliśmy kawałek karimaty obszyty ortalionem.
Z drugiego sztywnego kawałka zrobiliśmy oparcie o regulowanym paskami kącie nachylenia – jeśli maluszek zasnął, można było to oparcie opuścić do pozycji półleżącej. Wreszcie wyciągnęliśmy ze strychu stare narty Polsporty. Po przycięciu ich okazało się, że mamy wspaniałe płozy (dzięki nim sanki zyskały na stabilności i były łatwiejsze do ciągnięcia). Należało je tylko teraz przykręcić śrubami i... nasz pojazd był prawie gotów do drogi! Prawie, bo brakowało mu jeszcze porządnego śpiwora chroniącego przez mrozem i wiatrem. Pewnie można było znaleźć coś w sklepach, ale mąż wyciągnął maszynę do szycia i po kilku godzinach mieliśmy wspaniały śpiwór uszyty z podwójnego grubego polaru! Jeszcze tylko przeprowadziliśmy konsultacje z naszym przyjacielem Michałem Kochańczykiem (podróżnikiem polarnikiem), jak ciągnąć sanki. Poradził, by przypinać linki karabinkiem do plecaczka lub uszyć pas biodrowy. To pierwsze okazało się najprostsze.
Po przygody!
Pojechaliśmy w Beskid Niski, gdzie łagodne stoki ułatwiają stawianie pierwszych kroków na nartach. Zamieszkaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym przyjaznym rodzinom z dziećmi (m.in. łóżeczko, podwyższone foteliki do jedzenia, zabawki). Na początek uczyliśmy się poruszania na nartach. Prawdę mówiąc, debiutowaliśmy na biegówkach, zaś mój krótki romans z nartami zjazdowymi skończył się, hm... ponad 15 lat temu! Mieliśmy więc nieco obaw. Ponieważ jednak wszyscy znajomi twierdzili, że biegówki to rzecz najprostsza pod słońcem, postanowiliśmy im zaufać. I faktycznie, po przejściu kilkunastu metrów czuliśmy się tak, jakbyśmy całe życie nic innego nie robili!
Z małym podróżnikiem
Następnego dnia wyruszyliśmy do Doliny Bielicznej. Wędrowaliśmy zboczem po dziewiczym śniegu, by poczuć się jak prawdziwi odkrywcy. Naszą drogę jednak przeciął strumień – na skutek zwałów śniegu położony jakiś metr pod nami. Na nartach przekroczylibyśmy go bez trudu, ale sanki? Tata Michasia przeszedł jednak dzielnie na drugą stronę i wykonaliśmy "kaskaderską" akcję: Krzyś pociągnął sanki do siebie, a ja pilnowałam, by się nie przechyliły! Udało się! Mały pasażer nawet się nie zorientował, jaka atrakcja go ominęła. Ja za to byłam mokra z wrażenia.
Po dwóch godzinach dotarliśmy do serca doliny. Michaś obudził się, więc skorzystaliśmy z okazji, by porobić mu zdjęcia i dać coś ciepłego do picia. Rozglądał się dookoła – najwyraźniej mu się podobało! Pozwoliliśmy synkowi trochę poszaleć w śniegu, co w jego wykonaniu polegało na siedzeniu na karimacie i oglądaniu połączonym z degustacją a to kawałków lodu, a to gałązek... Powrót zajął nam godzinę – spieszyliśmy się, by małemu nie znudziło się siedzenie w sankach!
Wielka wyprawa
Ośmieleni naszymi sukcesami wytyczyliśmy dłuższą i ambitniejszą trasę: wzgórzami nad wioską Banicą. Latem zajęłaby nam najwyżej dwie godziny, ale na nartach – kto to wie!
Szybko napotkaliśmy pierwszą trudność: nocą zwiało świeży śnieg, co spowodowało, że teraz mieliśmy przed sobą tylko zlodowaciałą skorupę. Mnie wchodziło się nieźle, ale Krzyś nie był sam, sanki z synkiem ciągnęły go w dół. Jednak dotarliśmy na górę. Mogliśmy wreszcie popodziwiać piękne widoki.
A potem zaczęliśmy schodzić. Krzyś jechał w dół, gdy nagle... Michaś zaczął go wyprzedzać! Na szczęście udało się wyhamować naszego małego rajdowca. Na kolejne zjazdy byliśmy już przygotowani: ja przyczepiałam sanki do siebie i jadąc z tyłu, hamowałam je, by nie jechały zbyt szybko.
W pewnym momencie zostałam w tyle, żeby zrobić zdjęcia. Nagle usłyszałam rozpaczliwy płacz synka. Michaś cały w śniegu
z wyrzutem patrzył na tatę, który skruszony przyznał, że źle ocenił nachylenie stoku i zafundował malcowi przewrotkę... Dwie chrupki skutecznie ukoiły żal synka. Po pięciu godzinach wróciliśmy do domu. A Michaś? Po takim dotlenieniu zjadł podwójny obiad!
Miesiąc później pojechaliśmy w Tatry. Krajobrazy aż kusiły do wypraw. Lecz okazało się, że w drodze jest kolejny maluszek! Cóż, odbijemy sobie za rok!
Jakie narty kupić?
Ilość nart może przyprawić o zawrót głowy: biegowe, śladowe, turowe... Wybór zależy od tego, jak będziecie je wykorzystywać.
- Do rekreacyjnych spacerów po lesie wystarczą klasyczne biegówki.
- Do wędrówek nieprzetartymi szlakami w niskich górach optymalne są narty biegowe dłuższe i szersze, z łuską pod spodem, pomocną na podejściach.
- Do bardziej ekstremalnych wyczynów przydadzą się narty podobne do zjazdowych, z wiązaniami blokującymi piętę na stokach.
Uwaga! Buty powinny być wysokie, ocieplane, z podeszwą taką, jak w trekowych. Ułatwiają one chodzenie w miejscach, gdzie trzeba odpiąć narty. No i nie grozi wam wtedy odmrożenie stóp.
Przygotowanie sanek
Jeśli planujecie wędrówkę po uczęszczanych trasach, dodatkowe szerokie płozy nie są konieczne. Natomiast przyda się:
- Karimata na spód. Doskonale izoluje od zimna.
- Śpiwór. Dziecko będzie dodatkowo chronione przed chłodem. Kupując go, sprawdźcie, w jakich temperaturach zapewni ciepło. Jeżeli decydujecie się na szycie śpiwora, lepiej kupcie prawdziwy polar niż tandetne podróbki (chronią znacznie gorzej przed zimnem od polaru renomowanej firmy).
Tekst: Anna Olej-Kobus