Sprawdzam oferty
Przeszukałam Internet i mam mętlik w głowie. Od czego by tu zacząć? Czuję się totalnie zagubiona. Postanawiam iść na łatwiznę – znajduję zajęcia „Musical Babies” (niedaleko od nas) dla dzieci od sześciu miesięcy do trzech lat, reklamowane jako nauka poprzez muzykę i śpiew. Chyba dla nas będą idealne – Michaś uwielbia, jak mu się puszcza płyty, od razu zaczyna tańczyć. Pierwsze zajęcia są bezpłatne. Idziemy!!!
Pierwsza... porażka
Lektorka śpiewa cienkim głosikiem piosenki, do których maluchy siedzące w kółku mają pokazywać różne scenki. Pani rozdaje zwierzątka: będziemy śpiewać o farmie. O, koń i owca – fajnie! Michaś obgryza głowę konia. Gdy w śpiewie dochodzi do „horse”, dzieci z konikami mają je podnieść do góry. Synek za nic nie rozumie, czemu taką fajną zabawkę chcę wyjąć mu z buzi, więc... nie wyjmuję jej. Ale piosenka się kończy i pani zabiera zwierzątka. „Mamo! Ja chcę tego konika!!!”.
Spoglądam na innych rodziców. Bardzo się starają, by dzieci się starały. „Nie, Kubusiu, teraz nie bawimy się samochodzikiem, tylko śpiewamy o literkach”. Przepraszające spojrzenia w kierunku pani... Skreślam „Musical Babies”. A szkoda, bo to było tak blisko nas. No cóż, szukam więc dalej.
Lekcje na dvd
Trochę poszukiwań i nareszcie jest! „Baby Einstein”, absolutny hit edukacyjny z USA. Do kupienia na Allegro za jedyne... 280 zł. Wiem, wiem, strasznie drogo, no ale przecież to dla dobra mojego synka. Na początek czytam dokładnie opis: 20 DVD, wersje językowe (angielski, hiszpański, francuski, niemiecki), wszechstronna edukacja dla dzieci w wieku 0–4 lata (tylko czy miesięcznemu maluchowi rzeczywiście należy pokazywać DVD?!). Wchodzę jeszcze na forum dla mam: same zachwyty, jaki to udany zakup, dzieci uwielbiają te płyty! W końcu się decyduję. Przecież na edukacji nie można oszczędzać, prawda?
Znowu pomyłka
Obejrzałam dopiero dwie płyty, ale już jestem całkowicie załamana! „Baby Mozart” to muzyka klasyczna ilustrowana scenkami typu: jedzie pociąg, makiety planet, kolorowe plamy. Ta płyta obywa się zupełnie bez słów, więc o nauce angielskiego można zapomnieć! „Baby Shakespeare” – w końcu dzieci śpiewają angielski alfabet. Do tego dorzucono kilka słówek, a do nich ilustracje, pisownię, fragmenty wiersza. Pacynki pojawiają się okazjonalnie :-(.
Ostatnia próba
Może szkoła Helen Doron to jest jakiś pomysł? Wchodzę na jej stronę: małe, czteroosobowe grupy, świetnie wyszkoleni lektorzy, nagrania z native speakerami do słuchania w domu, program dostosowany do dzieci. Lektorzy uczą, bawiąc, dzięki czemu maluchy nawet nie wiedzą, jak wiele zapamiętują. Sprawdzam adresy, gdzie odbywają się zajęcia – ode mnie to prawie godzina jazdy w jedną stronę. Potem 45 minut zajęć i godzina na powrót do domu. Dwie godziny jazdy (gdy tymczasem możemy oglądać kałuże, grać w piłkę, zbudować zamek) przeważają na niekorzyść. Odpuszczam.
Poddaję się
Wygląda na to, że optymalnie byłoby zatrudnić anglojęzyczną nianię (zbankrutujemy!), być rodziną dwujęzyczną (ale nie zamieniłabym mojego męża nawet na stu native speakerów!) lub wyjechać do pracy za granicę. Kupujemy TV satelitarną z kanałami dla dzieci po angielsku. 15 minut dziennie Teletubisiów w oryginale pewnie wiele nie zmienią w poznaniu angielskiego, ale może? Wolę, żeby Michaś teraz był szczęśliwy i dobrze się bawił!
Tekst: Anna Olej-Kobus